Jestem numerem 4Autorem recenzji jest Dawid Rydzek z portalu Hatak.pl
Recenzja została umieszczona w ramach współpracy między portalowej 🙂

Michael Bay to już uznana na rynku firma – gdy pójdziemy do kina na film sygnowany jego nazwiskiem możemy spodziewać się dużo nieskomplikowanej rozrywki pod postacią banalnych historii i mnóstwa cieszących oczy efektów specjalnych. Nie inaczej jest w przypadku „Jestem numerem cztery”. Wybuchy, kosmici, szkolne problemy, wybuchy, miłość, kosmici, wybuchy i tak w kółko. Przez niemal dwie godziny.

„Jestem numerem cztery” to opowieść o nastolatku posiadającym kosmiczne pochodzenie. Nie wiadomo, jak do końca trafił na Ziemię, nie znamy też powodów jego emigracji. Istotne jednak jest to, że ma ośmiu rodaków i na jego nieszczęście część z nich zostaje wytropiona i zabita. Jak się okazuje, przybysze mogą być zabici tylko w określonej kolejności i właśnie przyszła jego kolej. On bowiem jest tytułowym Numerem Cztery.


Fabułę trudną nazwać zbyt złożoną, przypomina ona do złudzenia odcinek dowolnego serialu z ogólnodostępnych amerykańskich stacji. Łatwa, przyjemna zabawa, która raczej w małym stopniu angażuje widza, a tych wolących ambitniejsze dzieła wręcz odstrasza. Złudzenie (i porównanie) to nie jest przypadkiem – twórcy „Jestem numerem cztery” na co dzień zwykle są związani z telewizją. Scenarzyści, Alfred Gough i Miles Millar, kilka lat temu stworzyli „Smallville”, a teraz pracują nad remake’iem „Charlie’s Angels”, zaś ich współpracownik, Marti Noxton przez lata pisał scenariusze do „Buffy: The Vampire Slayer”. Jeśli dodać do tego odpowiedzialnego za reżyserię „The Shield”, D.J. Caruso, to powoli obraz zaczyna nabierać kolorów, a my dowiadujemy się, czemu „Jestem numerem cztery” jest takie płytkie.

Co ciekawe, obraz oparty jest na książce pod tym samym tytułem. Trudno powiedzieć, jak wypada on w stosunku do pierwowzoru (ten dostępny w Polsce będzie dopiero od 24. lutego), ale kompletny brak oryginalności, jakim cechuje się opowiadana historia może sprawić, że bardziej doświadczony widz spadnie z fotela. Ileż razy już oglądaliśmy kosmitów pod ludzkimi postaciami, ileż razy widzieliśmy ludzi próbujących opanować swoje nadprzyrodzone moce? Aż chciałoby się zaśpiewać „Ale to już było”! Problem w tym, że następny wers tej piosenki przeczy realiom – to zapewne nie ostatnia taka produkcja i że „wróci więcej” to więcej, niż pewne. Choćby w sequelu tegoż filmu.

Jestem numerem 4

Całość ratuje strona wizualna produkcji i bynajmniej mowa tu nie tylko o efektach specjalnych. Alex Pettyfer może nie stanie się kolejnym Pattinsonem, ale kobietom na pewno przypadnie do gustu. Z kolei męska część widowni nacieszy swoje oczy widokiem przesadnie słodkiej Dianny Agron, znanej głównie jako Quinn z „Glee”) Najciekawszą kreację zaprezentowała jednak Teresa Palmer, czyli filmowa Numer Sześć. Jej cięty język i australijski akcent trzeba uznać za jedne z najjaśniejszych stron obrazu.

Niestety nawet dobrze dobrana obsada nie ratuje „Jestem numerem cztery”. Aktorzy grają na tyle, na ile pozwala scenariusz, a że ten nie daje im większego pola do popisu, to mamy do czynienia z obrazem przeciętnym. Nie złym, nie dobrym, ale po prostu średnim. I na dodatek podobnym do dziesiątek innych produkcji.


{youtube}NzhsI2oYPeE{/youtube}


Ocena: 5/10