Zatrzymał się i wsłuchał w ciszę panującą w lesie, odgarniając kosmyk niesfornych włosów z czoła. Rysy jego twarzy różniły się od rysów innych mieszkańców zachodniej krainy: nos był mniejszy, karnacja jaśniejsza, a ciemne brwi nadawały przenikliwy wyraz jego dużym, szarym oczom. Wyglądał zupełnie inaczej niż ludzie z Batilanu.
Batilan był jednym z czterech głównych miast królestwa Taredu, najbardziej urodzajnych i bogatych obszarów krainy Nadesh, i drugim co do wielkości miastem po Buchodzie, które przynosiło królestwu największe zyski.
bydła. Miasto słynęło z wielkiego rynku, a sklepy z wyrobami skórzanymi znano w całej krainie. Batilan był otoczony gęstymi lasami, dzięki czemu znakomicie rozwijał się tam przemysł drzewny.
W królestwie Taredu były jeszcze trzy wielkie miasta: Balbe, w którym miała siedzibę akademia wojskowa, Betse, gdzie znajdowała się rezydencja króla, oraz portowe miasto Buchod.
Tared zajmował bardzo ważne miejsce w krainie Nadesh. W przeszłości toczyły się tam liczne wojny ze straszliwymi amorfami, a także z okolicznymi ludami. Dlatego powstała federacja czterech królestw: Taredu, Vahls, Radenu i najważniejszego z nich, Nemis, gdzie leżało Ahina Sohul. Władca Nemis sprawował władzę nad wszystkimi czterema królestwami. Od piętnastu lat na tronie zasiadał król Pseudos z rodu Raela.
Kiedy Bedwyr uzbierał wystarczająco dużo chrustu, zarzucił sobie wiązkę na ramię i ruszył do domu. W ciszy słyszał odgłos własnych kroków i pomyślał, że to nie był dobry pomysł – w razie potrzeby nie udałoby mu się ukryć. Zdecydowanie potrzebował dobrego opiekuna, który nauczyłby go cichego poruszania się. Na szczęście jego opiekun miał się zjawić już niedługo!
Opiekunami byli najlepsi wojownicy, biegli w sztuce wojennej. Każdego roku przybywali do miast po szesnastoletnich chłopców, którzy pragnęli zostać wojownikami, i poddawali ich wieloletnim ćwiczeniom, trwającym do chwili, kiedy uznawano, że chłopcy osiągnęli dorosłość. Dopiero wtedy, podczas uroczystej ceremonii, mogli wybrać swoją dalszą drogę jako najemni żołnierze lub wędrowni rycerze. Las, przez który szedł Bedwyr, stawał się coraz rzadszy i chłopiec stanął przed murami okalającymi Batilan. Potężnych, podniszczonych bram strzegli dwaj strażnicy, którzy w tej chwili drzemali oparci o mur. Chłopiec pozdrowił ich wesoło. Jeden, Nooth, był ojcem jego najlepszego przyjaciela, Rootha, szesnastoletniego wysokiego chłopaka o jasnych włosach. Mimo potężnej, budzącej postrach postury, Rooth był spokojnym chłopcem i używał swej siły tylko wtedy, kiedy ktoś naprawdę wyprowadził go z równowagi.
Miasto powitało Bedwyra znajomym gwarem przechodniów i okrzykami sprzedawców. Torował sobie drogę wśród tłumu, wdychając apetyczne zapachy posiłków z okolicznych domów.
Wiedział, że urodził się gdzie indziej, ale bardzo kochał to miasto pełne radości i życia, kochał jego kolory i zapachy, cieszył go panujący tu harmider. Było to miejsce, gdzie nawet żebrakom wiodło się dobrze, ponieważ mieszkańcy Batilanu mieli dobre serca – zawsze chętnie oferowali głodnym ciepłą strawę, a podróżnikom miejsce do spania.
Bedwyr minął główną ulicę i dotarł do placu, gdzie na ubitej ziemi zazwyczaj stały stragany kupców. Tego dnia plac był pusty, tylko jedną część otoczono kamieniami, a wewnątrz leżało mnóstwo wiązek chrustu. Chłopiec dołożył swoje naręcze drewna do innych i usiadł zmęczony. Wykonał naprawdę dobrą robotę: to była jego dziesiąta wiązka tego dnia i ostatnia. Drewno gromadzono na ognisko, przygotowywane na święto pożegnania chłopców, którzy mieli wkrótce opuścić miasto i wyruszyć na ćwiczenia ze swymi opiekunami. Tradycja nakazywała, aby chłopcy sami o wszystko zadbali.
Bedwyr przymknął oczy, wdychając ostre powietrze pachnące śniegiem, lecz otworzył je natychmiast, gdy usłyszał znajome, ciężkie kroki. Rooth niósł trzy wiązki drewna.
– Jak zwykle jesteś lepszy ode mnie – uśmiechnął się Bedwyr.
– Po prostu jestem bardziej wytrwały – odpowiedział przyjaciel. – Poza tym jem o wiele więcej niż ty!
– Racja. Dlaczego jeszcze jesteś tutaj, zamiast w domu na kolacji? Zresztą ja też muszę już iść, bo inaczej Dalia wyśle straże, żeby mnie szukały.
Rooth pożegnał przyjaciela, machając kawałkiem drewna. Bedwyr ruszył szybkim krokiem do domu. Pomyślał, że w tym roku zima nadeszła wyjątkowo wcześnie. A po nastaniu chłodów amorfy rozpoczęły masowe wędrówki na zachód, w kierunku Żelaznych Gór. Wieści o atakach goblinów docierały do najdalszych zakątków na zachodzie, Radenu i Vahls, krążyły także pogłoski o zniszczeniu całego miasta w rejonie Nemis u stóp górskiego łańcucha Śnieżnych Skał.
Bedwyr niepokoił się o swego ojca Urdira, który wiele dni temu wyruszył w interesach aż do Yared, stolicy królestwa Radenu.
Kiedy zobaczył z daleka swój dom, zdał sobie nagle sprawę, że było to jedno z niewielu miejsc, gdzie czuł się naprawdę bezpiecznie. Zapukał dwa razy do drzwi. Usłyszał stłumiony głos:
– To ty, Bedwyr?
– Nie, bandyta – odpowiedział poważnie. – Udaję tylko Bedwyra, a tak naprawdę chcę napaść na dom.
Drzwi uchyliły się, aby mógł wejść. Nelia, córka Dalii i Urdira, spojrzała na niego z dezaprobatą.
– Głupek – mruknęła. – Następnym razem cię nie wpuszczę i zostaniesz za drzwiami!
Bedwyr roześmiał się i pocałował dziewczynę w policzek. Ruszył do kuchni.
– Witaj, książątko! – Siedzący przy stole młodzieniec usiłował zapanować nad rachunkami. Był to Genod, pierworodny syn Dalii i Urdira. Miał prawie dwadzieścia pięć lat, typową dla Radenu oliwkową karnację i zaczesane do tyłu kasztanowe włosy.
– A gdzie Dalia? – Bedwyr opadł ciężko na krzesło.
– Jest w mieście, szuka materiału, żeby uszyć ci ciepły kubrak, zmarzlaku.
Bedwyr skinął z roztargnieniem głową i zwrócił się do Nelii hałasującej garnkami.
– Co dobrego gotujesz? – wyciągnął szyję, żeby zerknąć do garnków.
– Nie będzie jedzenia, dopóki mama nie wróci z miasta – odpowiedziała dziewczyna.
Bedwyr jęknął rozczarowany.
– A może byśmy wpadli do gospody czegoś się napić? – zaproponował bratu.
– Nie tracisz czasu, co? Dopiero trzy dni temu skończyłeś szesnaście lat i już masz ochotę szaleć?
Mrucząc pod nosem, Bedwyr zaplótł ręce na karku, a stopy oparł o krzesło. Nagle poczuł lekkie klepnięcie w tył głowy i zerwał się na równe nogi. To Dalia wróciła do domu, podeszła po cichu i patrzyła gniewnie na syna, biorąc się pod boki.
– Co ty sobie wyobrażasz? Że jesteś w knajpie? Gdybym wiedziała, że kuzyn przyniósł mi do domu takiego niewydarzonego chłopaka, na pewno bym cię nie wzięła!
Piętnaście lat temu brat Urdira przyniósł malutkiego Bedwyra do domu Dalii, twierdząc, że on sam nie może zająć się niemowlakiem.
– Dalia, proszę cię, nie denerwuj się! Przecież zawsze powtarzasz, że jestem twoim skarbem! – roześmiał się Bedwyr. – Poza tym, według teorii naszego kochanego króla, jesteśmy rodziną idealną.
– Jak to? – spytała Dalia.
– Pseudos uważa, że rodzina jest przydatna dla kraju wtedy, kiedy jeden syn podtrzymuje tradycje – i u nas to jest Genod, drugi syn zaś przynosi rodzinie zaszczyt jako żołnierz, a ja przecież od małego chciałem zostać wybitnym dowódcą. I oczywiście potrzebna jest córka, która zapewni rodzinie ciągłość pokoleniową, i w naszym przypadku to jest Nelia.
– A właśnie – rzekła Dalia – widziano wojownika niedaleko naszego miasta. Zobaczysz, Bedwyr, jeszcze przed pełnią księżyca zaczną przybywać opiekunowie.
Chłopiec skrzywił się z powątpiewaniem.
– Nocne czuwanie jest dopiero za dwa tygodnie, a oni przybywają zazwyczaj w ostatniej chwili.
Natychmiast po kolacji Bedwyr wstał, zostawił talerz w drewnianym cebrzyku i szybko uciekł do swego pokoju, zanim Dalia poprosiła go o umycie naczyń. Zauważył, że w oknie domu naprzeciwko pali się jeszcze światło. Wiedział, że mieszka tam rodzina myśliwego, ale nie znał jej dobrze. Wychylił się przez okno, wdychając nocne powietrze, dopóki nie poczuł, jak przenikliwy chłód ogarnia całe jego ciało. Zamknął okno i rzucił się na łóżko.
Nie wiedział, że jest obserwowany.
W domu obok mieszkała rzeczywiście rodzina myśliwego: małżeństwo i czwórka dzieci – dwóch synów i dwie córki. Trzecia córka, Rebeka, wyszła za mąż i przeniosła się do Balbe. Wkrótce także kolejna córka, Jada, miała wyjść za mąż i opuścić dom rodzinny.
Najmłodsza córka myśliwego, wsłuchując się w spokojny oddech śpiącej siostry, myślała o tym, co ją samą czeka. Siedziała w koszuli nocnej na łóżku, obejmując rękami kolana, niesforny kosmyk kasztanowych włosów opadał jej na twarz. Przyglądała się chłopakowi, który wychylał się z okna w domu naprzeciw. Dziewczynka była drobna i nosiła imię niezwykłe w tej okolicy: Ejnis.
„Coś dziwnego jest w tym chłopaku – rozmyślała. – Widać, że nie jest z Taredu, ma taką bladą cerę. Wszyscy w mieście wiedzą, że przyniósł go tutaj brat kupca, ale nic nie wiadomo o jego pochodzeniu. Mogłabym odkryć, kim jest naprawdę. Mam wrażenie, że jest inny…”.
Ejnis potrząsnęła głową i przetarła oczy, zanim opadła na poduszkę.
Na oparciu łóżka, w miejscu, gdzie oparła dłoń, rozkwitły malutkie żółte kwiaty.