Rozdział pierwszy
Uwiesiłam się na ramieniu jednego z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich spotkałam w życiu, a on patrzył mi w oczy.
– Pomyśl o… – szepnęłam. – Pomyśl o Bradzie Pitcie.
Ciemne oczy wciąż wpatrywały się we mnie bez szczególnego zainteresowania.
No cóż, chyba wybrałam kiepski przykład.
Przypomniałam sobie najnowszego kochanka Claude’a, wykidajłę z klubu ze striptizem.
– Pomyśl o Charlesie Bronsonie – zasugerowałam. – Albo, hmm, o Edwardzie Jamesie Olmosie.
Za swoje wysiłki otrzymałam nagrodę w postaci błysku w oczach ocienionych długimi rzęsami.
Można by pomyśleć, że za chwilę Claude podciągnie moją długą, szeleszczącą spódnicę, zerwie ze mnie obcisłą wydekoltowaną bluzeczkę i zniewoli mnie tak gwałtownie, że aż zacznę błagać o litość. Niestety – dla mnie i dla wszystkich innych mieszkanek Luizjany – Claude nie gustował w przedstawicielkach naszej płci. Biuściasta blondynka nie nadawała się na jego ideał; jego podniecali faceci – twardzi, szorstcy, ponurzy, nieogoleni.
– Mario‑Star, podejdź tam i odgarnij dziewczynie włosy – polecił zza aparatu Alfred Cumberland.
– Pomyśl o… – szepnęłam. – Pomyśl o Bradzie Pitcie.
Ciemne oczy wciąż wpatrywały się we mnie bez szczególnego zainteresowania.
No cóż, chyba wybrałam kiepski przykład.
Przypomniałam sobie najnowszego kochanka Claude’a, wykidajłę z klubu ze striptizem.
– Pomyśl o Charlesie Bronsonie – zasugerowałam. – Albo, hmm, o Edwardzie Jamesie Olmosie.
Za swoje wysiłki otrzymałam nagrodę w postaci błysku w oczach ocienionych długimi rzęsami.
Można by pomyśleć, że za chwilę Claude podciągnie moją długą, szeleszczącą spódnicę, zerwie ze mnie obcisłą wydekoltowaną bluzeczkę i zniewoli mnie tak gwałtownie, że aż zacznę błagać o litość. Niestety – dla mnie i dla wszystkich innych mieszkanek Luizjany – Claude nie gustował w przedstawicielkach naszej płci. Biuściasta blondynka nie nadawała się na jego ideał; jego podniecali faceci – twardzi, szorstcy, ponurzy, nieogoleni.
– Mario‑Star, podejdź tam i odgarnij dziewczynie włosy – polecił zza aparatu Alfred Cumberland.
Fotograf był przysadzistym czarnoskórym mężczyzną o siwiejących włosach i wąsiku. Maria‑Star Cooper szybko zbliżyła się do mnie i poprawiła zbłąkany splot moich długich jasnych włosów. Stałam odchylona do tyłu, wsparta na prawym ramieniu Claude’a, niewidoczną (przynajmniej dla obiektywu) lewą ręką rozpaczliwie ściskałam połę jego czarnego surduta, prawe ramię podniosłam i oparłam lekko na jego lewym ramieniu. On objął mnie lewą ręką w talii. Sądzę, że poza ta miała sugerować, że Claude właśnie delikatnie opuszcza mnie na ziemię i za moment zacznie pieścić.
Mój towarzysz miał na sobie czarny surdut i czarne pumpy do kolan, białe rajstopy i staroświecką białą koszulę. Ja byłam ubrana w długą niebieską, dwuczęściową sukienkę z falbaniastą spódnicą i halką. Jak wspomniałam, górę sukienki stanowiła skąpa bluzeczka z krótkimi rękawami. Cieszyłam się, że w atelier jest stosunkowo ciepło. A światło dużej lampy (która przypominała mi antenę satelitarną) nie było na szczęście tak ostre, jak się obawiałam.
Al Cumberland robił zdjęcia, ale zapał Claude’a słabł. Ze wszystkich sił starałam się podsycić w nim ogień. Moje życie intymne od kilku tygodni to był, że tak powiem, „teren jałowy”, więc aż się paliłam do podsycania. Właściwie, byłam nawet gotowa zapłonąć.
Maria‑Star, dziewczyna o pięknej, lekko opalonej karnacji i ciemnych lokach, czekała z walizeczką pełną produktów do makijażu oraz szczotkami i grzebieniami. W każdej chwili mogła dokonać ostatnich poprawek. Kiedy Claude i ja przybyliśmy do atelier, ze zdumieniem rozpoznałam młodą asystentkę fotografa. Nie widziałam Marii‑Star od kilku tygodni, czyli od dnia, w którym Shreveport wybrało nowego przywódcę stada. Tamtego dnia nie miałam zresztą zbyt wielu okazji dobrze jej się przyjrzeć, ponieważ całą uwagę skupiałam na przerażającej i krwawej rywalizacji. Dziś jedynie „stałam i pachniałam”, toteż mogłam całkowicie skupić się na swoim otoczeniu i dostrzegłam, że Maria‑Star zupełnie wydobrzała po wypadku samochodowym, który zdarzył się w styczniu. Tak, wilkołaki się prędko regenerują.
Dziewczyna również mnie rozpoznała, a gdy odwzajemniła uśmiech, poczułam ulgę. Moje stosunki ze stadem ze Shreveport są, można by rzec, niejasne. Nie do końca dobrowolnie i dość przypadkowo związałam bowiem swój los z pechowcem, który przegrał rywalizację o fotel przywódcy stada. Z kolei syn nieszczęsnego przegranego, Alcide Herveaux, którego uważałam wcześniej za więcej niż przyjaciela, uznał, że w trakcie wyborów straszliwie go zawiodłam. Nowy przywódca stada, Patrick Furnan, doskonale wiedział o moich powiązaniach z rodziną Herveaux. Maria‑Star zaskoczyła mnie teraz, gdyż podczas zapinania mojego kostiumu i czesania mnie rozpoczęła miłą pogawędkę. Nałożyła mi przy okazji na twarz grubszą warstwę fluidu, niż miałam kiedykolwiek dotąd, ale kiedy spojrzałam w lustro, od razu jej podziękowałam. Wyglądałam świetnie, chociaż nie przypominałam Sookie Stackhouse.
Gdyby Claude nie był gejem, może i na nim zrobiłabym wrażenie. Claude to brat mojej przyjaciółki Claudine i czasem wykonuje striptiz na wieczorkach panieńskich w klubie „Hooligans”, który obecnie do niego należy. Jeśli chodzi o wygląd, Claude jest po prostu „apetyczny” – ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, faliste czarne włosy, wielkie oczy, idealny nos i usta dokładnie tak pełne, jak być powinny. Nosi długie włosy, by zasłonić uszy. Wprawdzie, odkąd poddał się operacji plastycznej, przestały być spiczaste i wyglądają jak zwykłe, ludzkie, jednakże specjaliści od spraw nadnaturalnych, widząc ślady chirurgicznej interwencji, poznają właśnie po uszach, że mają do czynienia z wróżką. Nie określam tym terminem orientacji seksualnej Claude’a. Rozumiem to słowo dosłownie – tak, Claude jest wróżem.
– Teraz włącz wiatrownicę – poinstruował Al Marię‑Star, a ona włączyła wielki wentylator.
Poczułam się tak, jak gdybyśmy stali na pokładzie statku podczas sztormu. Wiatr szarpał moje blond włosy, lecz kitka na plecach Claude’a pozostała nieruchoma. Po kilku kolejnych zdjęciach uwieczniających ten moment Maria‑Star rozpuściła mojemu towarzyszowi włosy i sczesała na jedno ramię, dzięki czemu – obnażając drugie – można było utrwalić jego doskonały profil.
– Cudownie – ocenił Al i pstryknął kilka kolejnych fotek.
Maria‑Star poruszyła parę razy wiatrownicą, żeby huragan wiał na nas z różnych stron. W końcu fotograf pozwolił mi się wyprostować. Przeciągnęłam się z wdzięcznością.
– Mam nadzieję, że nie stałam się zbyt dużym ciężarem dla twojego ramienia – szepnęłam Claude’owi, który znowu kompletnie zobojętniał.
– Nie, wszystko w porządku – odparł. – Macie tu jakiś sok owocowy? – spytał Marię‑Star.
Claude nie widzi sensu w prowadzeniu rozmów towarzyskich.
Ładna wilkołaczyca wskazała na małą lodówkę w rogu atelier.
– Kubki stoją na lodówce – poinformowała Claude’a.
Kiedy przechodził, powiodła za nim spojrzeniem i westchnęła. Kobiety często tak reagują po daremnych próbach nawiązania z Claude’em jakiegokolwiek kontaktu. Westchnienia są wymowne i mówią: „Jaka szkoda!”.
Maria‑Star zerknęła na swojego szefa, a gdy się upewniła, że Al nadal z przejęciem manipuluje przy sprzęcie, posłała mi promienny uśmiech. Chociaż jest wilkołaczycą, co oznacza, że z trudem przychodzi mi czytanie w jej myślach, na pewno pragnęła mi coś powiedzieć, tyle że… nie była pewna, jak to zniosę.
Telepatia to nic zabawnego. Wiedza, co inni o nas myślą, często sprawia ból. W dodatku takie umiejętności niemal całkowicie uniemożliwiają telepatce bliższe kontakty z „normalnymi” facetami. Zastanówcie się nad szczegółami, a zrozumiecie. (I pamiętajcie, że będę wiedziała, co pomyśleliście…).
– Alcide’owi jest ciężko, odkąd jego tatko został pokonany – powiedziała Maria‑Star czułym tonem, starając się mówić cicho.
Claude pił sok, a równocześnie bacznie przyglądał się sobie w lustrze. Ktoś zadzwonił na komórkę Ala Cumberlanda i fotograf oddalił się do biura, by porozmawiać na osobności.
– Bez wątpienia – odparłam. Rywal Jacksona Herveaux zabił pokonanego, a Alcide na pewno bardzo przeżył śmierć ojca. – Wysłałam notkę kondolencyjną do ASPCA, a oni powiadomili jego i Janice – dodałam.
(Janice była młodszą siostrą Alcide’a i z tej racji nie urodziła się wilkołaczycą. Zastanawiałam się, jak brat wyjaśnił jej śmierć ojca).
Jako potwierdzenie otrzymałam drukowane podziękowanie, całkowicie bezosobowe, takie jakie wysyłają domy pogrzebowe.
– No cóż… – bąknęła Maria‑Star.
Najwyraźniej nie mogła wydukać tego, co chciała mi powiedzieć, jak gdyby coś utkwiło jej w gardle i nie potrafiła tego wypluć. Skupiłam się na jej umyśle i już mniej więcej wiedziałam, w czym tkwi problem. Poczułam ukłucie bólu, lecz zapanowałam nad sobą. Duma nie pozwalała mi na żal. Miałam wprawę – przecież już jako małe dziecko musiałam się nauczyć panować nad emocjami.
Odruchowo wzięłam album z pracami Alfreda i zaczęłam go przeglądać, lecz niemal nie widziałam fotografii młodych par, uczestników bar micw, pierwszych komunii czy srebrnych wesel. Ostatecznie więc zamknęłam album i odłożyłam go. Usiłowałam przybrać niedbały wyraz twarzy, nie sądzę jednak, by mi się to udało.
– Wiesz, że Alcide i ja nigdy właściwie nie byliśmy parą – oznajmiłam w końcu z szerokim uśmiechem, prawie identycznym jak ten Marii‑Star.
Może miałam nadzieję, że mnie i jego połączy coś więcej, lecz, szczerze mówiąc, małe były na to szanse. Stale nam coś przeszkadzało.
Dziewczyna wybałuszyła oczy. Jej były jaśniejsze i miały intensywniejszą barwę niż oczy Claude’a. Dostrzegłam w nich respekt. A może strach?
– Słyszałam, że potrafisz czytać w myślach – jęknęła. – Ale trudno mi było w to uwierzyć.
– Taaak – odburknęłam ze znużeniem. – No cóż, cieszę się, że spotykasz się z Alcide’em, i nie mam prawa sprzeciwiać się waszemu związkowi. Poza tym, wcale się nie sprzeciwiam…
Moja odpowiedź wyszła dość pokrętnie (zresztą nie była całkowicie zgodna z prawdą), sądzę jednak, że Maria‑Star pojęła moje intencje – wiedziała, że pragnę ratować twarz.
Ponieważ Alcide nie dawał znaku życia podczas tych kilku tygodni, które upłynęły od śmierci jego ojca, wiedziałam, że stłumił w sobie wszelkie uczucia, jakie być może kiedykolwiek do mnie żywił. Dlatego dzisiejsza informacja oczywiście sprawiła mi przykrość, lecz nie stanowiła dla mnie jakiegoś straszliwego ciosu. Realnie rzecz biorąc, nie mogłam spodziewać się niczego innego po Alcidzie. Chociaż… Cholera jasna, naprawdę go lubiłam, a kobietę zawsze boli, gdy się dowie, z jaką łatwością mężczyzna znalazł sobie na jej miejsce inną. Zwłaszcza że tuż przed śmiercią ojca Alcide wprost mi zaproponował, żebyśmy razem zamieszkali. A teraz żył z tą młodą wilkołaczycą. Może nawet planował mieć z nią małe wilczki.
Przerwałam ten ciąg myślowy. Powinnam się wstydzić! Nie ma sensu być wredną suką. (Hmm, po zastanowieniu uzmysłowiłam sobie, że na przykład Maria‑Star faktycznie zmienia się w suczkę w trakcie co najmniej trzech nocy w miesiącu).
Och, teraz zawstydziłam się podwójnie.
– Mam nadzieję, że będziecie bardzo szczęśliwi – bąknęłam.
Dziewczyna bez słowa wręczyła mi kolejny album, zatytułowany po prostu „OCZY”. Kiedy go otworzyłam, uświadomiłam sobie, że mam przed sobą zdjęcia istot nadnaturalnych. Oglądałam fotografie ceremonii, jakich nigdy nie zobaczą istoty ludzkie… Na jednej wampirza para ubrana w wyszukany kostium pozowała przed gigantycznym staroegipskim krzyżem; inna uwieczniła młodego mężczyznę w momencie przemiany w niedźwiedzia, przypuszczalnie pierwszej w życiu; było też ujęcie wilkołaczego stada, którego wszyscy członkowie przybrali akurat wilcze kształty. Al Cumberland – fotograf istot niesamowitych! Nic dziwnego, że właśnie jego Claude wybrał na twórcę portfolio, które miało wróżowi zapewnić karierę bohatera okładek romansów.
– Następne ujęcie! – zawołał Al, kiedy wybiegł z biura, zamykając klapkę telefonu. – Mario‑Star, właśnie otrzymaliśmy zlecenie na podwójny ślub w okolicy panny Stackhouse.
Zastanowiłam się, kto go wynajął – istoty ludzkie czy nadnaturalne – uznałam jednak, że takie pytanie byłoby niegrzeczne.
Claude i ja staliśmy znowu blisko siebie, w pozie dość intymnej. Stosując się do poleceń Ala, uniosłam rąbek spódnicy, by pokazać kolana. W epoce, do której należała moja sukienka, kobiety prawdopodobnie nie były opalone ani nie goliły łydek, a ja mam skórę brązową i gładką jak pupa niemowlęcia. Ale co za różnica! Prawdopodobnie wówczas faceci nie chodzili także w rozpiętych koszulach.
– Podnieś nogę tak, jak byś zamierzała ją oprzeć na jego udzie – polecił mi Alfred. – No, Claude, masz teraz szansę błysnąć talentem. Zrób minę sugerującą, że zaraz ściągniesz portki. Niech czytelniczki, patrząc na ciebie, dostaną zadyszki!
Claude chciał wykorzystać portfolio ze zdjęciami podczas organizowanego corocznie przez czasopismo „Romantic Times” konkursu na Mistera Romansu.
Kiedy Claude po raz pierwszy opowiadał o swoich ambicjach Alowi (wywnioskowałam, że spotkali się na jakimś przyjęciu), fotograf doradził mu rzekomo zdjęcia z kobietą o typie bohaterek okładek romansów. Dodał wprost, że jego urodę bruneta najlepiej podkreśli niebieskooka blondynka. A ja przypadkiem jestem jedyną piersiastą blondyną, jaką zna Claude. I jedyną dziewczyną chętną mu pomóc za darmo. Zna oczywiście striptizerki skłonne wziąć wraz z nim udział w takiej sesji, ale każda z nich bez wątpienia oczekiwałaby zapłaty. Claude – ze zwykłym dla siebie brakiem taktu – wyznał mi to wszystko po drodze do atelier fotografa. Uważałam, że mógł zatrzymać te szczegóły dla siebie, dzięki czemu miałabym poczucie, że po prostu pomagam bratu przyjaciółki, najwyraźniej jednak musiał się ze mną podzielić detalami.
– No dobra, Claude, teraz zdejmij koszulę! – zawołał Alfred.
Claude był przyzwyczajony do próśb o zdjęcie ubrania. Miał szeroką, bezwłosą klatkę piersiową o imponującej muskulaturze, toteż bez koszuli wyglądał naprawdę bardzo przyjemnie. Pozostałam jednak obojętna na jego wdzięki. Może zaczęłam się już na nie uodparniać?
– Spódnica, noga – przypomniał mi Alfred, a ja wmówiłam sobie, że jestem w pracy.
Al i Maria‑Star byli oczywiście zawodowcami, toteż nie reagowali emocjonalnie, a nikt chyba nie jest chłodniejszy od Claude’a. Ja jednak nie jestem przyzwyczajona do podciągania spódnicy na oczach innych osób, toteż czułam się dość dziwnie. Chociaż obnażam nogi, gdy noszę szorty i nigdy się w takich sytuacjach nie rumienię, podciąganie długiej spódnicy wydało mi się jakoś bardziej erotyczne. Zacisnęłam jednak zęby i szarpałam materiał płynnymi ruchami, by dół spódnicy unosił się równomiernie.
– Panno Stackhouse, musi pani postępować w taki sposób, jakby to sprawiało pani przyjemność – wytknął mi Al.
Patrzył na mnie zza obiektywu, marszcząc ze smutkiem czoło.
Starałam się nie stroić fochów. Obiecałam przecież Claude’owi, że wyświadczę mu tę drobną przysługę, a przysługi powinno się wyświadczać z ochotą. Uniosłam nogę, aż udo znalazło się w pozycji równoległej do podłogi, i wycelowałam bosymi palcami nóg w dół, ruchem, który uważałam za pełen gracji. Położyłam obie ręce na nagich barkach Claude’a i przyglądałam mu się. Jego skóra wydawała się ciepła i gładka pod moją dłonią, choć kontakt z nią bynajmniej nie zadziałał na mnie podniecająco.
– Wyglądasz na znudzoną, panno Stackhouse! – upomniał mnie Alfred. – Masz patrzeć tak, jak byś chciała natychmiast zaciągnąć go do łóżka. Mario‑Star, spraw, żeby wyglądała bardziej… bardziej…
Wilkołaczyca pośpiesznie pociągnęła w dół moje krótkie bufiaste rękawki. Szarpnęła je z nieco zbyt dużym entuzjazmem, toteż cieszyłam się, że gorset jest obcisły i nie mam biustu na wierzchu.
Fakt, że Claude mógł sobie wyglądać nie wiem jak pięknie i chodzić goły przez cały dzień, a ja i tak bym go nie chciała. Był gburowaty i miał kiepskie maniery. Nawet jako facet hetero nie byłby w moim guście – odkryłabym to bez wątpienia już po dziesięciu minutach rozmowy.
Z tego też względu, tak jak Claude wcześniej, musiałam uciec się do wyobraźni.
Pomyślałam o wampirze Billu, moim pierwszym kochanku (w każdym możliwym znaczeniu tego słowa). Jednakże zamiast pożądania poczułam gniew. Bill spotykał się z inną kobietą, i to już od kilku tygodni.
No dobrze, a co z Erikiem, szefem Billa, niegdysiejszym wikingiem? Wampir Eric mieszkał ze mną i sypiał przez kilka dni w styczniu. Nie, nie, Eric kojarzył mi się raczej z zagrożeniem. Był niebezpieczny, ponieważ znał sekret, który pragnęłam zachować w ukryciu do końca swoich dni. Wcześniej, ponieważ podczas pobytu w moim domu cierpiał na amnezję, nie zdawał sobie sprawy, że brał udział w całej sprawie.
Przemknęło mi przez głowę kilka innych męskich twarzy, na przykład oblicze mojego szefa, Sama, właściciela baru „U Merlotte’a”. Nie, nie należy wyobrażać sobie własnego pracodawcy nago. Po prostu nie wypada! Okej, Alcide Herveaux? Nie, nie, nic z tego, szczególnie że przebywałam właśnie w towarzystwie jego aktualnej dziewczyny… Hmm, skończyły mi się pomysły i musiałam odwołać się do moich starych ulubionych bohaterów fikcyjnych.
Niestety, gwiazdy filmowe wydawały się mdłe na tle świata istot nadnaturalnych, w którym żyłam teraz, czyli od chwili, kiedy do baru „U Merlotte’a” wszedł Bill Compton. Ostatnie stosunkowo erotyczne przeżycie, o którym mogłabym wspomnieć, dziwna rzecz, łączyło się z mężczyzną liżącym moją krwawiącą nogę. Było to… intrygujące i dogłębnie mnie poruszyło nawet w tamtych okropnych okolicznościach. Przypomniałam sobie łysą głowę Quinna, która poruszała się, gdy olbrzym oczyszczał językiem moje zadrapanie w sposób bardzo… osobisty. Pamiętałam dotyk jego dużych, ciepłych palców na nodze…
– O to chodziło – ucieszył się Alfred i zaczął nas fotografować.
Claude położył rękę na moim obnażonym udzie i pewnie wyczuł, że moje mięśnie zaczynają drżeć z powodu wysiłku, jaki stanowiło utrzymanie tej pozycji. Zatem znowu jakiś mężczyzna trzymał mnie za nogę. Ponieważ Claude wyczuł drżenie, chwycił moje udo mocniej, żebym miała wsparcie. Pomógł mi znacząco, lecz nadal ani trochę mnie nie podniecił.
– Teraz kilka ujęć łóżkowych – powiedział Al, akurat kiedy zdecydowałam, że nie zniosę tej farsy ani chwili dłużej.
– Nie – odrzekliśmy chórem ja i Claude.
– Ale powinieneś mieć takie zdjęcia – upierał się fotograf. – Nie musicie się rozbierać, wiecie. Nie robię fotek pornograficznych. Żona by mnie zabiła. Położycie się tylko na łóżku w tych strojach. Claude oprze głowę na łokciu i będzie patrzył na panią z góry, panno Stackhouse.
– Nie – odparłam stanowczo. – Niech pan lepiej zrobi mu kilka zdjęć, jak stoi sam w wodzie. Będą skuteczniejsze.
W narożniku znajdował się sztuczny staw, więc ujęcia Claude’a, któremu po obnażonym torsie będzie ściekała woda, na pewno wydadzą się niesamowicie czarujące kobietom (a raczej każdej kobiecie, która nie spotkała wróża w rzeczywistości).
– Podoba ci się ten pomysł, Claude? – spytał Al.
Claude, jak każdy narcyz, natychmiast się zgodził.
– Sądzę, że byłoby świetnie, Al – odparł, panując nad tonem, by nie brzmiał zbyt entuzjastycznie.
Ruszyłam do przebieralni, aż się paląc do zrzucenia kostiumu i powrotu do zwykłych dżinsów. Rozejrzałam się, szukając wzrokiem zegara. Miałam być w pracy o siedemnastej trzydzieści, a musiałam jeszcze pojechać do Bon Temps po strój kelnerki i dopiero stamtąd do „Merlotte’a”.
– Dzięki, Sookie! – zawołał Claude.
– W porządku, Claude. Życzę ci wielu kontraktów.
Ale on już podziwiał siebie w lustrze.
Maria‑Star zobaczyła, że wychodzę.
– Do widzenia, Sookie. Miło było cię znowu zobaczyć.
– Mnie ciebie również – skłamałam.
Mimo że jej umysł był dla mnie niedostępny, a myśli jakby zasłonięte czerwonawą mgiełką, wiedziałam, że dziewczyna dziwi mi się i zupełnie nie potrafi zrozumieć, dlaczego zrezygnowałam z Alcide’a. Alcide jest przecież na swój surowy sposób niezwykle przystojny, a poza tym jest zajmującym towarzyszem i zdecydowanie heteroseksualnym, gorącokrwistym mężczyzną. Na dodatek obecnie posiada własną firmę geodezyjną i jest człowiekiem zamożnym.
Odpowiedź przyszła mi do głowy od razu, toteż zadałam pytanie, nim się zastanowiłam.
– Czy nadal ktoś szuka Debbie Pelt?
Poczułam się jak masochistka dłubiąca czymś ostrym w bolącym zębie. Debbie przez kilka lat była dziewczyną Alcide’a, z którą to się rozstawał, to znów schodził. Debbie była, hmm, osobą dziwną.
– Nie ci sami ludzie – odparła Maria‑Star. Jej twarz spochmurniała. Maria‑Star nie lubiła Debbie ani trochę bardziej niż ja, chociaż niewątpliwie z innych powodów. – Detektywi, których wynajęli Peltowie, dali za wygraną i powiedzieli, że nie chcą dłużej naciągać rodziny na koszty, więc rezygnują ze zlecenia. Tak w każdym razie słyszałam. Ludzie z policji niby nie powiedzieli tego wprost, lecz było jasne, że i oni zabrnęli w ślepą uliczkę. Spotkałam Peltów tylko raz, tuż po zniknięciu Debbie, gdy przyjechali do Shreveport. To para dość… dzika. – Gwałtownie zamrugałam, myśląc, że takie stwierdzenie padające z ust wilkołaczycy brzmi naprawdę drastycznie. – Najgorsza jest Sandra, ich córka – ciągnęła Maria‑Star. – Ma prawdziwego fioła na punkcie siostry i właśnie przez wzgląd na nią rodzice ciągle szukają Debbie i radzą się różnych osób, także tych, których metody działania są zdecydowanie niekonwencjonalne. Osobiście uważam, że Debbie została porwana. Albo popełniła samobójstwo. Przecież kiedy Alcide wyrzekł się jej, straciła dobre imię…
– Może i tak – mruknęłam, ale bez przekonania.
– Jemu jest lepiej bez niej. Mam nadzieję, że Debbie nigdy się nie znajdzie – oświadczyła twardo. Myślałam tak samo, tyle że, w przeciwieństwie do Marii‑Star, dokładnie wiedziałam, co przydarzyło się Debbie Pelt. Sprawa Debbie rozdzieliła nas, mnie i przystojnego Herveaux. – Żywię szczerą nadzieję – dodała patetycznie wilkołaczyca – że Alcide nigdy więcej już jej nie zobaczy.
Jej ładna twarz spochmurniała, oczy błysnęły dziko, sugerując skrywaną pod łagodnym obliczem prawdziwą naturę dziewczyny.
A zatem, chociaż Alcide spotykał się z Marią‑Star, najwyraźniej wcale się jej nie zwierzał. Wiedział przecież, że nigdy więcej nie zobaczy ponownie Debbie Pelt. I wiedział, że nie zobaczy jej z mojej winy, prawda?
Bo przecież to ja ją zastrzeliłam.
W zasadzie nie miałam wyrzutów sumienia, lecz nie zapomniałam też o własnym uczynku. Nie jest możliwe zabicie kogoś i pozostawanie przez to doświadczenie nieporuszonym. Nie ma mowy! Konsekwencje takiego czynu zmienią życie każdego.
***
Do baru weszło dwóch księży.
Brzmi to jak początek miliona dowcipów. Ale tym duchownym nie towarzyszył kangur, a w barze nie siedzieli również ani rabin, ani głupiutka blondynka. Znam wiele blondynek, jednego jedynego kangura oglądałam raz, kiedyś w ogrodzie zoologicznym, a rabina nie spotkałam nigdy. Tych dwóch księży jednakże widywałam wcześniej wiele razy. Umawiali się na kolację w „Merlotcie” mniej więcej raz na dwa tygodnie.
Ojciec Dan Riordan, gładko ogolony i rumiany, był księdzem katolickim, który przyjeżdżał do małego kościoła w Bon Temps co tydzień w sobotę, żeby odprawić mszę. Z kolei ojciec Kempton Littrell, blady i brodaty, był duchownym episkopalnym, który co dwa tygodnie celebrował nabożeństwo w maleńkim kościółku w Clarice.
– Witaj, Sookie – zagaił ojciec Riordan.
Był Irlandczykiem, prawdziwym, z urodzenia, a nie tylko z pochodzenia. Uwielbiałam słuchać, jak mówi z wyspiarskim akcentem. Nosił grube okulary w czarnych oprawkach i był po czterdziestce.
– Dobry wieczór, ojcze. Witam, ojcze Littrell. Co mogę podać?
– Ja poproszę szkocką z lodem, panno Sookie. A ty, Kempton?
– Och, wezmę piwo. I proszę mi przynieść talerz polędwiczek z kurczaka.
Episkopalny ksiądz nosił okulary w złoconych oprawkach i choć młodszy od ojca Riordana, był człowiekiem nastawionym do świata bardzo konserwatywnie.
– Jasne.
Uśmiechnęłam się do nich obu. Jako że potrafiłam czytać im w myślach, wiedziałam, że są naprawdę dobrymi ludźmi i ta myśl mnie uszczęśliwiała. Zażenowałoby mnie odkrycie, że nie są lepsi niż my i nawet nie starają się poprawić.
Ponieważ na dworze panowały już całkowite ciemności, nie zaskoczył mnie widok wchodzącego Billa Comptona. Nie mogłabym powiedzieć tego samego o reakcji księży. Bądźmy szczerzy, Kościoły Ameryki w ogóle sobie nie poradziły z istnieniem wampirów. Określenie działań duchownych epitetem „bezładny” byłoby straszliwym niedomówieniem. W Kościele katolickim właśnie debatowano nad tym problemem, zastanawiając się, czy uznać oficjalnie wszystkie wampiry za istoty diabelskie i wykląć je, czy może raczej przyjąć do „owczarni” jako potencjalnych konwertytów. Kościół episkopalny głosował przeciwko kandydaturom wampirów na duchownych, chociaż pozwalano nieumarłym przyjmować komunię (mimo że spora część laikatu twierdziła, że opłatek po prostu wyparowuje z martwych ciał; niestety, większość osób nie rozumiała, jak to możliwe).
Obaj księża obserwowali z nieszczęśliwymi minami, jak Bill szybko cmoka mnie w policzek, po czym sadowi się przy ulubionym stoliku. Compton ledwie na nich spojrzał, rozłożył gazetę i zaczął czytać. Zawsze w takich momentach wyglądał tak poważnie, jak gdyby studiował strony ekonomiczne albo wiadomości z Iraku, ja jednak doskonale wiedziałam, że czyta najpierw rubryki z poradami, a potem komiksy, mimo że często nie pojmował żartów.
Bill był sam, co stanowiło przyjemną odmianę, zwykle bowiem przyprowadzał uroczą Selah Pumphrey. Nie znosiłam jej. Jako że Bill był moją pierwszą miłością i moim pierwszym kochankiem, tak naprawdę chyba nigdy nie uznałam naszego związku za zakończony. Może i on tego nie chciał… Odnosiłam wrażenie, że na każdą randkę ciągnie Selah do „Merlotte’a”. Mogłabym rzec, że stale ostentacyjnie mi tę dziewczynę pokazuje. Chyba tak nie postępuje mężczyzna, którego całkowicie przestała interesować ekskochanka, prawda?
Bez pytania o preferencje zaniosłam mu ulubiony napój, Czystą Krew grupy O. Postawiłam starannie przed nim na serwetce szklankę i odwróciłam się, zamierzając odejść, kiedy chłodna ręka dotknęła mojego ramienia. Dotyk Billa zawsze wstrząsa mną do głębi i może nigdy nie przestanie. Bill zawsze dawał mi jasno do zrozumienia, że niezwykle go podniecam, a ja – kiedy uznał mnie za dziewczynę atrakcyjną – mogłam po latach posuchy, bez związku i seksu, wreszcie unieść dumnie głowę. Inni mężczyźni również zaczęli mi wówczas okazywać większe zainteresowanie. Obecnie wiedziałam, dlaczego ludzie myślą tak dużo o seksie; Bill nieźle mnie wyszkolił.
– Sookie, zostań na moment.
Spojrzałam mu w oczy, które na tle jego bladej twarzy wydawały się niemal czarne. Włosy Billa są kasztanowe. I lśniące. Jest szczupły, lecz barczysty; ramiona ma umięśnione, jak przystało na farmera, którym niegdyś był.
– Jak się miewasz?
– Świetnie – odparłam, usiłując zapanować nad zdumieniem.
Bill nieczęsto zamieniał ze mną choćby kilka słów. Zresztą, pogawędki towarzyskie w ogóle nie należały do jego mocnych punktów. Nawet gdy byliśmy parą, nie mogłabym go nazwać człowiekiem gadatliwym. I, mimo że był wampirem, był też pracoholikiem, a w pewnym momencie przemienił się w maniaka komputerowego.
– U ciebie wszystko dobrze?
– Tak. Kiedy jedziesz do Nowego Orleanu po spadek?
Teraz naprawdę przeżyłam wstrząs. (Tak, to możliwe, nie potrafię bowiem czytać wampirom w myślach. Dlatego zresztą tak bardzo ich lubię. Cudownie przebywa mi się w towarzystwie osób, które pozostają dla mnie absolutną tajemnicą). Prawie sześć tygodni temu, w Nowym Orleanie zamordowano moją kuzynkę Hadley, a Bill towarzyszył mi akurat wtedy, gdy przybył wysłannik królowej Luizjany i powiadomił mnie o tym fakcie oraz powiedział… że zamierzają poddać mordercę pod mój osąd.
– Chyba pojadę do jej mieszkania przejrzeć rzeczy w przyszłym miesiącu albo w następnym. Nie rozmawiałam jeszcze z Samem o urlopie.
– Przykro mi, że straciłaś kuzynkę. Opłakujesz ją?
Nie widziałam Hadley od lat i w ogóle nie miałam pojęcia, że stała się wampirzycą. Ponieważ jednak miałam naprawdę niewielu żyjących krewnych, nie chciałam tracić ani jednej bliskiej osoby.
– Trochę – bąknęłam.
– Więc nie wiesz, kiedy pojedziesz?
– Jeszcze nie zdecydowałam. Pamiętasz jej prawnika, pana Cataliadesa? Twierdził, że powiadomi mnie, kiedy nastąpi odczytanie testamentu. Obiecał, że apartament pozostanie nietknięty, a kiedy zapewnia nas o tym adwokat królowej, trzeba mu wierzyć. Tyle że, prawdę mówiąc, nie jestem szczególnie zainteresowana.
– Kiedy wybierzesz się do Nowego Orleanu, mógłbym pojechać z tobą, o ile nie przeszkadzałoby ci moje towarzystwo w podróży.
– Ojejku – mruknęłam jedynie z odrobiną sarkazmu. – I Selah nie będzie miała nic przeciwko temu? A może ją także zamierzasz zabrać?
Taaak, wówczas mielibyśmy wesołą wycieczkę, nie ma co.
– Nie.
Milczałam. Wiedziałam, że gdy Bill nie chce o czymś mówić, nijak nie uda się wyciągnąć od niego żadnych informacji. No cóż, trochę mnie to zdezorientowało.
– Powiadomię cię – odparłam, zastanawiając się nad jego propozycją.
Chociaż w obecności Billa cierpiałam, ufałam mu. Nigdy by mnie nie skrzywdził. I nigdy nikomu by na to nie pozwolił. Tylko że… istnieje więcej niż jeden rodzaj krzywdy.
– Sookie! – zawołał ojciec Littrell, więc pośpiesznie odeszłam od stolika wampira.
Idąc, zerknęłam za siebie i zauważyłam, że Bill nieznacznie się uśmiecha. Był to uśmieszek lekki, lecz pełen zadowolenia. Nie miałam pewności, co oznacza, lubiłam jednak patrzeć, jak Bill się uśmiecha. Może miał nadzieję, że wrócimy do siebie?
– Nie wiedzieliśmy – rzekł duchowny – czy chcesz, żeby cię od niego odrywać.
Spojrzałam na niego zmieszana.
– Trochę się martwiliśmy, że tak długo i z takim przejęciem przestajesz z wampirem – dodał ojciec Riordan. – Czy to półdiablę usiłowało rzucić na ciebie urok?
Nagle przestałam uważać jego irlandzki akcent za czarujący. Popatrzyłam na ojca Riordana w sposób zdradzający niejakie zdziwienie.
– To żart, prawda? Słyszeliście przecież, że spotykałam się z Billem dobre kilka miesięcy. I najwyraźniej nie wiecie zbyt dużo o diabłach, skoro uważacie, że Bill do nich należy. – W naszym miłym, ślicznym miasteczku widziałam zdarzenia znacznie mroczniejsze niż wszystko, co zrobił Compton. Mało tego, sprawcami wielu z nich byli ludzie. – Ojcze Riordan – podjęłam – nigdy nie zapominam, kim jestem. Znam też naturę wampirów znacznie lepiej, niż wy kiedykolwiek poznacie. Ojcze Littrell – dodałam – woli ojciec do polędwiczek łagodną musztardę czy ketchup?
Ksiądz, wyglądający na oszołomionego moją tyradą, wybrał musztardę. Odeszłam, usiłując zapomnieć o tym drobnym incydencie i zastanawiając się raczej, co obaj duchowni by zrobili, gdyby się dowiedzieli o zdarzeniach, do jakich doszło w naszym barze parę miesięcy temu, kiedy klienci zbiorowym wysiłkiem wykończyli osobnika, który próbował mnie zabić.
Cóż, ten osobnik był wampirem, więc prawdopodobnie pochwaliliby swoich wiernych za ów wyczyn.
Zanim ojciec Riordan opuścił bar, podszedł do mnie, pragnął bowiem „zamienić ze mną słówko”.
– Sookie, wiem, że nie jesteś w tej chwili zbyt dobrze do mnie nastawiona, muszę cię jednak prosić o coś w imieniu osób trzecich. Jeśli z powodu moich słów jesteś mniej skłonna mnie wysłuchać, proszę, zignoruj moje wcześniejsze zachowanie i skup się na smutku ludzi, w sprawie których przychodzę.
Westchnęłam. Cóż, ojciec Riordan naprawdę stara się być dobrym człowiekiem. Skinęłam więc niechętnie głową.
– Dziękuję ci – powiedział. – Skontaktowała się ze mną pewna rodzina z Jackson…
Och, w tym momencie zaczęły dzwonić wszystkie dzwonki alarmowe w mojej głowie. Przecież Debbie Pelt pochodziła z Jackson!
– Państwo Peltowie… – podjął – wiem, że o nich słyszałaś. Rodzina wciąż poszukuje nowin o córce, która zniknęła w styczniu. Miała na imię Debbie. Zadzwonili do mnie, ponieważ ich kapłan mnie zna i wie, że służę wiernym z Bon Temps. Widzisz, Sookie, Peltowie chcieliby spotkać się z tobą. Pragną porozmawiać ze wszystkimi osobami, które widziały ich córkę w noc jej zniknięcia, boją się jednak, że jeśli po prostu staną na progu twojego domu, nie zechcesz ich widzieć. Obawiają się, że rozgniewali cię wynajęci przez nich prywatni detektywi, z którymi się spotkałaś, i fakt, że przesłuchiwała cię policja. Myślą, że może jesteś z tego powodu oburzona…
– Nie chcę z nimi rozmawiać – przerwałam mu. – Ojcze Riordan, powiedziałam już wszystko, co wiem. – To była prawda. Tyle że nie powiedziałam tego ani funkcjonariuszom policji, ani Peltom. – Nie chcę więcej mówić o Debbie. – To także była prawda, absolutna i całkowita. – Niech im ojciec odpowie z całym należnym szacunkiem, że naprawdę nie ma o czym gadać.
– Przekażę – zapewnił mnie. – Ale wiedz, Sookie, że jestem rozczarowany.
– No cóż, domyślam się, że mam dziś kiepski dzień – mruknęłam. – Straciłam u księdza dobrą opinię i tak dalej.
Bez słowa odwrócił się i wyszedł. Czyż nie o to mi chodziło?
Mój towarzysz miał na sobie czarny surdut i czarne pumpy do kolan, białe rajstopy i staroświecką białą koszulę. Ja byłam ubrana w długą niebieską, dwuczęściową sukienkę z falbaniastą spódnicą i halką. Jak wspomniałam, górę sukienki stanowiła skąpa bluzeczka z krótkimi rękawami. Cieszyłam się, że w atelier jest stosunkowo ciepło. A światło dużej lampy (która przypominała mi antenę satelitarną) nie było na szczęście tak ostre, jak się obawiałam.
Al Cumberland robił zdjęcia, ale zapał Claude’a słabł. Ze wszystkich sił starałam się podsycić w nim ogień. Moje życie intymne od kilku tygodni to był, że tak powiem, „teren jałowy”, więc aż się paliłam do podsycania. Właściwie, byłam nawet gotowa zapłonąć.
Maria‑Star, dziewczyna o pięknej, lekko opalonej karnacji i ciemnych lokach, czekała z walizeczką pełną produktów do makijażu oraz szczotkami i grzebieniami. W każdej chwili mogła dokonać ostatnich poprawek. Kiedy Claude i ja przybyliśmy do atelier, ze zdumieniem rozpoznałam młodą asystentkę fotografa. Nie widziałam Marii‑Star od kilku tygodni, czyli od dnia, w którym Shreveport wybrało nowego przywódcę stada. Tamtego dnia nie miałam zresztą zbyt wielu okazji dobrze jej się przyjrzeć, ponieważ całą uwagę skupiałam na przerażającej i krwawej rywalizacji. Dziś jedynie „stałam i pachniałam”, toteż mogłam całkowicie skupić się na swoim otoczeniu i dostrzegłam, że Maria‑Star zupełnie wydobrzała po wypadku samochodowym, który zdarzył się w styczniu. Tak, wilkołaki się prędko regenerują.
Dziewczyna również mnie rozpoznała, a gdy odwzajemniła uśmiech, poczułam ulgę. Moje stosunki ze stadem ze Shreveport są, można by rzec, niejasne. Nie do końca dobrowolnie i dość przypadkowo związałam bowiem swój los z pechowcem, który przegrał rywalizację o fotel przywódcy stada. Z kolei syn nieszczęsnego przegranego, Alcide Herveaux, którego uważałam wcześniej za więcej niż przyjaciela, uznał, że w trakcie wyborów straszliwie go zawiodłam. Nowy przywódca stada, Patrick Furnan, doskonale wiedział o moich powiązaniach z rodziną Herveaux. Maria‑Star zaskoczyła mnie teraz, gdyż podczas zapinania mojego kostiumu i czesania mnie rozpoczęła miłą pogawędkę. Nałożyła mi przy okazji na twarz grubszą warstwę fluidu, niż miałam kiedykolwiek dotąd, ale kiedy spojrzałam w lustro, od razu jej podziękowałam. Wyglądałam świetnie, chociaż nie przypominałam Sookie Stackhouse.
Gdyby Claude nie był gejem, może i na nim zrobiłabym wrażenie. Claude to brat mojej przyjaciółki Claudine i czasem wykonuje striptiz na wieczorkach panieńskich w klubie „Hooligans”, który obecnie do niego należy. Jeśli chodzi o wygląd, Claude jest po prostu „apetyczny” – ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, faliste czarne włosy, wielkie oczy, idealny nos i usta dokładnie tak pełne, jak być powinny. Nosi długie włosy, by zasłonić uszy. Wprawdzie, odkąd poddał się operacji plastycznej, przestały być spiczaste i wyglądają jak zwykłe, ludzkie, jednakże specjaliści od spraw nadnaturalnych, widząc ślady chirurgicznej interwencji, poznają właśnie po uszach, że mają do czynienia z wróżką. Nie określam tym terminem orientacji seksualnej Claude’a. Rozumiem to słowo dosłownie – tak, Claude jest wróżem.
– Teraz włącz wiatrownicę – poinstruował Al Marię‑Star, a ona włączyła wielki wentylator.
Poczułam się tak, jak gdybyśmy stali na pokładzie statku podczas sztormu. Wiatr szarpał moje blond włosy, lecz kitka na plecach Claude’a pozostała nieruchoma. Po kilku kolejnych zdjęciach uwieczniających ten moment Maria‑Star rozpuściła mojemu towarzyszowi włosy i sczesała na jedno ramię, dzięki czemu – obnażając drugie – można było utrwalić jego doskonały profil.
– Cudownie – ocenił Al i pstryknął kilka kolejnych fotek.
Maria‑Star poruszyła parę razy wiatrownicą, żeby huragan wiał na nas z różnych stron. W końcu fotograf pozwolił mi się wyprostować. Przeciągnęłam się z wdzięcznością.
– Mam nadzieję, że nie stałam się zbyt dużym ciężarem dla twojego ramienia – szepnęłam Claude’owi, który znowu kompletnie zobojętniał.
– Nie, wszystko w porządku – odparł. – Macie tu jakiś sok owocowy? – spytał Marię‑Star.
Claude nie widzi sensu w prowadzeniu rozmów towarzyskich.
Ładna wilkołaczyca wskazała na małą lodówkę w rogu atelier.
– Kubki stoją na lodówce – poinformowała Claude’a.
Kiedy przechodził, powiodła za nim spojrzeniem i westchnęła. Kobiety często tak reagują po daremnych próbach nawiązania z Claude’em jakiegokolwiek kontaktu. Westchnienia są wymowne i mówią: „Jaka szkoda!”.
Maria‑Star zerknęła na swojego szefa, a gdy się upewniła, że Al nadal z przejęciem manipuluje przy sprzęcie, posłała mi promienny uśmiech. Chociaż jest wilkołaczycą, co oznacza, że z trudem przychodzi mi czytanie w jej myślach, na pewno pragnęła mi coś powiedzieć, tyle że… nie była pewna, jak to zniosę.
Telepatia to nic zabawnego. Wiedza, co inni o nas myślą, często sprawia ból. W dodatku takie umiejętności niemal całkowicie uniemożliwiają telepatce bliższe kontakty z „normalnymi” facetami. Zastanówcie się nad szczegółami, a zrozumiecie. (I pamiętajcie, że będę wiedziała, co pomyśleliście…).
– Alcide’owi jest ciężko, odkąd jego tatko został pokonany – powiedziała Maria‑Star czułym tonem, starając się mówić cicho.
Claude pił sok, a równocześnie bacznie przyglądał się sobie w lustrze. Ktoś zadzwonił na komórkę Ala Cumberlanda i fotograf oddalił się do biura, by porozmawiać na osobności.
– Bez wątpienia – odparłam. Rywal Jacksona Herveaux zabił pokonanego, a Alcide na pewno bardzo przeżył śmierć ojca. – Wysłałam notkę kondolencyjną do ASPCA, a oni powiadomili jego i Janice – dodałam.
(Janice była młodszą siostrą Alcide’a i z tej racji nie urodziła się wilkołaczycą. Zastanawiałam się, jak brat wyjaśnił jej śmierć ojca).
Jako potwierdzenie otrzymałam drukowane podziękowanie, całkowicie bezosobowe, takie jakie wysyłają domy pogrzebowe.
– No cóż… – bąknęła Maria‑Star.
Najwyraźniej nie mogła wydukać tego, co chciała mi powiedzieć, jak gdyby coś utkwiło jej w gardle i nie potrafiła tego wypluć. Skupiłam się na jej umyśle i już mniej więcej wiedziałam, w czym tkwi problem. Poczułam ukłucie bólu, lecz zapanowałam nad sobą. Duma nie pozwalała mi na żal. Miałam wprawę – przecież już jako małe dziecko musiałam się nauczyć panować nad emocjami.
Odruchowo wzięłam album z pracami Alfreda i zaczęłam go przeglądać, lecz niemal nie widziałam fotografii młodych par, uczestników bar micw, pierwszych komunii czy srebrnych wesel. Ostatecznie więc zamknęłam album i odłożyłam go. Usiłowałam przybrać niedbały wyraz twarzy, nie sądzę jednak, by mi się to udało.
– Wiesz, że Alcide i ja nigdy właściwie nie byliśmy parą – oznajmiłam w końcu z szerokim uśmiechem, prawie identycznym jak ten Marii‑Star.
Może miałam nadzieję, że mnie i jego połączy coś więcej, lecz, szczerze mówiąc, małe były na to szanse. Stale nam coś przeszkadzało.
Dziewczyna wybałuszyła oczy. Jej były jaśniejsze i miały intensywniejszą barwę niż oczy Claude’a. Dostrzegłam w nich respekt. A może strach?
– Słyszałam, że potrafisz czytać w myślach – jęknęła. – Ale trudno mi było w to uwierzyć.
– Taaak – odburknęłam ze znużeniem. – No cóż, cieszę się, że spotykasz się z Alcide’em, i nie mam prawa sprzeciwiać się waszemu związkowi. Poza tym, wcale się nie sprzeciwiam…
Moja odpowiedź wyszła dość pokrętnie (zresztą nie była całkowicie zgodna z prawdą), sądzę jednak, że Maria‑Star pojęła moje intencje – wiedziała, że pragnę ratować twarz.
Ponieważ Alcide nie dawał znaku życia podczas tych kilku tygodni, które upłynęły od śmierci jego ojca, wiedziałam, że stłumił w sobie wszelkie uczucia, jakie być może kiedykolwiek do mnie żywił. Dlatego dzisiejsza informacja oczywiście sprawiła mi przykrość, lecz nie stanowiła dla mnie jakiegoś straszliwego ciosu. Realnie rzecz biorąc, nie mogłam spodziewać się niczego innego po Alcidzie. Chociaż… Cholera jasna, naprawdę go lubiłam, a kobietę zawsze boli, gdy się dowie, z jaką łatwością mężczyzna znalazł sobie na jej miejsce inną. Zwłaszcza że tuż przed śmiercią ojca Alcide wprost mi zaproponował, żebyśmy razem zamieszkali. A teraz żył z tą młodą wilkołaczycą. Może nawet planował mieć z nią małe wilczki.
Przerwałam ten ciąg myślowy. Powinnam się wstydzić! Nie ma sensu być wredną suką. (Hmm, po zastanowieniu uzmysłowiłam sobie, że na przykład Maria‑Star faktycznie zmienia się w suczkę w trakcie co najmniej trzech nocy w miesiącu).
Och, teraz zawstydziłam się podwójnie.
– Mam nadzieję, że będziecie bardzo szczęśliwi – bąknęłam.
Dziewczyna bez słowa wręczyła mi kolejny album, zatytułowany po prostu „OCZY”. Kiedy go otworzyłam, uświadomiłam sobie, że mam przed sobą zdjęcia istot nadnaturalnych. Oglądałam fotografie ceremonii, jakich nigdy nie zobaczą istoty ludzkie… Na jednej wampirza para ubrana w wyszukany kostium pozowała przed gigantycznym staroegipskim krzyżem; inna uwieczniła młodego mężczyznę w momencie przemiany w niedźwiedzia, przypuszczalnie pierwszej w życiu; było też ujęcie wilkołaczego stada, którego wszyscy członkowie przybrali akurat wilcze kształty. Al Cumberland – fotograf istot niesamowitych! Nic dziwnego, że właśnie jego Claude wybrał na twórcę portfolio, które miało wróżowi zapewnić karierę bohatera okładek romansów.
– Następne ujęcie! – zawołał Al, kiedy wybiegł z biura, zamykając klapkę telefonu. – Mario‑Star, właśnie otrzymaliśmy zlecenie na podwójny ślub w okolicy panny Stackhouse.
Zastanowiłam się, kto go wynajął – istoty ludzkie czy nadnaturalne – uznałam jednak, że takie pytanie byłoby niegrzeczne.
Claude i ja staliśmy znowu blisko siebie, w pozie dość intymnej. Stosując się do poleceń Ala, uniosłam rąbek spódnicy, by pokazać kolana. W epoce, do której należała moja sukienka, kobiety prawdopodobnie nie były opalone ani nie goliły łydek, a ja mam skórę brązową i gładką jak pupa niemowlęcia. Ale co za różnica! Prawdopodobnie wówczas faceci nie chodzili także w rozpiętych koszulach.
– Podnieś nogę tak, jak byś zamierzała ją oprzeć na jego udzie – polecił mi Alfred. – No, Claude, masz teraz szansę błysnąć talentem. Zrób minę sugerującą, że zaraz ściągniesz portki. Niech czytelniczki, patrząc na ciebie, dostaną zadyszki!
Claude chciał wykorzystać portfolio ze zdjęciami podczas organizowanego corocznie przez czasopismo „Romantic Times” konkursu na Mistera Romansu.
Kiedy Claude po raz pierwszy opowiadał o swoich ambicjach Alowi (wywnioskowałam, że spotkali się na jakimś przyjęciu), fotograf doradził mu rzekomo zdjęcia z kobietą o typie bohaterek okładek romansów. Dodał wprost, że jego urodę bruneta najlepiej podkreśli niebieskooka blondynka. A ja przypadkiem jestem jedyną piersiastą blondyną, jaką zna Claude. I jedyną dziewczyną chętną mu pomóc za darmo. Zna oczywiście striptizerki skłonne wziąć wraz z nim udział w takiej sesji, ale każda z nich bez wątpienia oczekiwałaby zapłaty. Claude – ze zwykłym dla siebie brakiem taktu – wyznał mi to wszystko po drodze do atelier fotografa. Uważałam, że mógł zatrzymać te szczegóły dla siebie, dzięki czemu miałabym poczucie, że po prostu pomagam bratu przyjaciółki, najwyraźniej jednak musiał się ze mną podzielić detalami.
– No dobra, Claude, teraz zdejmij koszulę! – zawołał Alfred.
Claude był przyzwyczajony do próśb o zdjęcie ubrania. Miał szeroką, bezwłosą klatkę piersiową o imponującej muskulaturze, toteż bez koszuli wyglądał naprawdę bardzo przyjemnie. Pozostałam jednak obojętna na jego wdzięki. Może zaczęłam się już na nie uodparniać?
– Spódnica, noga – przypomniał mi Alfred, a ja wmówiłam sobie, że jestem w pracy.
Al i Maria‑Star byli oczywiście zawodowcami, toteż nie reagowali emocjonalnie, a nikt chyba nie jest chłodniejszy od Claude’a. Ja jednak nie jestem przyzwyczajona do podciągania spódnicy na oczach innych osób, toteż czułam się dość dziwnie. Chociaż obnażam nogi, gdy noszę szorty i nigdy się w takich sytuacjach nie rumienię, podciąganie długiej spódnicy wydało mi się jakoś bardziej erotyczne. Zacisnęłam jednak zęby i szarpałam materiał płynnymi ruchami, by dół spódnicy unosił się równomiernie.
– Panno Stackhouse, musi pani postępować w taki sposób, jakby to sprawiało pani przyjemność – wytknął mi Al.
Patrzył na mnie zza obiektywu, marszcząc ze smutkiem czoło.
Starałam się nie stroić fochów. Obiecałam przecież Claude’owi, że wyświadczę mu tę drobną przysługę, a przysługi powinno się wyświadczać z ochotą. Uniosłam nogę, aż udo znalazło się w pozycji równoległej do podłogi, i wycelowałam bosymi palcami nóg w dół, ruchem, który uważałam za pełen gracji. Położyłam obie ręce na nagich barkach Claude’a i przyglądałam mu się. Jego skóra wydawała się ciepła i gładka pod moją dłonią, choć kontakt z nią bynajmniej nie zadziałał na mnie podniecająco.
– Wyglądasz na znudzoną, panno Stackhouse! – upomniał mnie Alfred. – Masz patrzeć tak, jak byś chciała natychmiast zaciągnąć go do łóżka. Mario‑Star, spraw, żeby wyglądała bardziej… bardziej…
Wilkołaczyca pośpiesznie pociągnęła w dół moje krótkie bufiaste rękawki. Szarpnęła je z nieco zbyt dużym entuzjazmem, toteż cieszyłam się, że gorset jest obcisły i nie mam biustu na wierzchu.
Fakt, że Claude mógł sobie wyglądać nie wiem jak pięknie i chodzić goły przez cały dzień, a ja i tak bym go nie chciała. Był gburowaty i miał kiepskie maniery. Nawet jako facet hetero nie byłby w moim guście – odkryłabym to bez wątpienia już po dziesięciu minutach rozmowy.
Z tego też względu, tak jak Claude wcześniej, musiałam uciec się do wyobraźni.
Pomyślałam o wampirze Billu, moim pierwszym kochanku (w każdym możliwym znaczeniu tego słowa). Jednakże zamiast pożądania poczułam gniew. Bill spotykał się z inną kobietą, i to już od kilku tygodni.
No dobrze, a co z Erikiem, szefem Billa, niegdysiejszym wikingiem? Wampir Eric mieszkał ze mną i sypiał przez kilka dni w styczniu. Nie, nie, Eric kojarzył mi się raczej z zagrożeniem. Był niebezpieczny, ponieważ znał sekret, który pragnęłam zachować w ukryciu do końca swoich dni. Wcześniej, ponieważ podczas pobytu w moim domu cierpiał na amnezję, nie zdawał sobie sprawy, że brał udział w całej sprawie.
Przemknęło mi przez głowę kilka innych męskich twarzy, na przykład oblicze mojego szefa, Sama, właściciela baru „U Merlotte’a”. Nie, nie należy wyobrażać sobie własnego pracodawcy nago. Po prostu nie wypada! Okej, Alcide Herveaux? Nie, nie, nic z tego, szczególnie że przebywałam właśnie w towarzystwie jego aktualnej dziewczyny… Hmm, skończyły mi się pomysły i musiałam odwołać się do moich starych ulubionych bohaterów fikcyjnych.
Niestety, gwiazdy filmowe wydawały się mdłe na tle świata istot nadnaturalnych, w którym żyłam teraz, czyli od chwili, kiedy do baru „U Merlotte’a” wszedł Bill Compton. Ostatnie stosunkowo erotyczne przeżycie, o którym mogłabym wspomnieć, dziwna rzecz, łączyło się z mężczyzną liżącym moją krwawiącą nogę. Było to… intrygujące i dogłębnie mnie poruszyło nawet w tamtych okropnych okolicznościach. Przypomniałam sobie łysą głowę Quinna, która poruszała się, gdy olbrzym oczyszczał językiem moje zadrapanie w sposób bardzo… osobisty. Pamiętałam dotyk jego dużych, ciepłych palców na nodze…
– O to chodziło – ucieszył się Alfred i zaczął nas fotografować.
Claude położył rękę na moim obnażonym udzie i pewnie wyczuł, że moje mięśnie zaczynają drżeć z powodu wysiłku, jaki stanowiło utrzymanie tej pozycji. Zatem znowu jakiś mężczyzna trzymał mnie za nogę. Ponieważ Claude wyczuł drżenie, chwycił moje udo mocniej, żebym miała wsparcie. Pomógł mi znacząco, lecz nadal ani trochę mnie nie podniecił.
– Teraz kilka ujęć łóżkowych – powiedział Al, akurat kiedy zdecydowałam, że nie zniosę tej farsy ani chwili dłużej.
– Nie – odrzekliśmy chórem ja i Claude.
– Ale powinieneś mieć takie zdjęcia – upierał się fotograf. – Nie musicie się rozbierać, wiecie. Nie robię fotek pornograficznych. Żona by mnie zabiła. Położycie się tylko na łóżku w tych strojach. Claude oprze głowę na łokciu i będzie patrzył na panią z góry, panno Stackhouse.
– Nie – odparłam stanowczo. – Niech pan lepiej zrobi mu kilka zdjęć, jak stoi sam w wodzie. Będą skuteczniejsze.
W narożniku znajdował się sztuczny staw, więc ujęcia Claude’a, któremu po obnażonym torsie będzie ściekała woda, na pewno wydadzą się niesamowicie czarujące kobietom (a raczej każdej kobiecie, która nie spotkała wróża w rzeczywistości).
– Podoba ci się ten pomysł, Claude? – spytał Al.
Claude, jak każdy narcyz, natychmiast się zgodził.
– Sądzę, że byłoby świetnie, Al – odparł, panując nad tonem, by nie brzmiał zbyt entuzjastycznie.
Ruszyłam do przebieralni, aż się paląc do zrzucenia kostiumu i powrotu do zwykłych dżinsów. Rozejrzałam się, szukając wzrokiem zegara. Miałam być w pracy o siedemnastej trzydzieści, a musiałam jeszcze pojechać do Bon Temps po strój kelnerki i dopiero stamtąd do „Merlotte’a”.
– Dzięki, Sookie! – zawołał Claude.
– W porządku, Claude. Życzę ci wielu kontraktów.
Ale on już podziwiał siebie w lustrze.
Maria‑Star zobaczyła, że wychodzę.
– Do widzenia, Sookie. Miło było cię znowu zobaczyć.
– Mnie ciebie również – skłamałam.
Mimo że jej umysł był dla mnie niedostępny, a myśli jakby zasłonięte czerwonawą mgiełką, wiedziałam, że dziewczyna dziwi mi się i zupełnie nie potrafi zrozumieć, dlaczego zrezygnowałam z Alcide’a. Alcide jest przecież na swój surowy sposób niezwykle przystojny, a poza tym jest zajmującym towarzyszem i zdecydowanie heteroseksualnym, gorącokrwistym mężczyzną. Na dodatek obecnie posiada własną firmę geodezyjną i jest człowiekiem zamożnym.
Odpowiedź przyszła mi do głowy od razu, toteż zadałam pytanie, nim się zastanowiłam.
– Czy nadal ktoś szuka Debbie Pelt?
Poczułam się jak masochistka dłubiąca czymś ostrym w bolącym zębie. Debbie przez kilka lat była dziewczyną Alcide’a, z którą to się rozstawał, to znów schodził. Debbie była, hmm, osobą dziwną.
– Nie ci sami ludzie – odparła Maria‑Star. Jej twarz spochmurniała. Maria‑Star nie lubiła Debbie ani trochę bardziej niż ja, chociaż niewątpliwie z innych powodów. – Detektywi, których wynajęli Peltowie, dali za wygraną i powiedzieli, że nie chcą dłużej naciągać rodziny na koszty, więc rezygnują ze zlecenia. Tak w każdym razie słyszałam. Ludzie z policji niby nie powiedzieli tego wprost, lecz było jasne, że i oni zabrnęli w ślepą uliczkę. Spotkałam Peltów tylko raz, tuż po zniknięciu Debbie, gdy przyjechali do Shreveport. To para dość… dzika. – Gwałtownie zamrugałam, myśląc, że takie stwierdzenie padające z ust wilkołaczycy brzmi naprawdę drastycznie. – Najgorsza jest Sandra, ich córka – ciągnęła Maria‑Star. – Ma prawdziwego fioła na punkcie siostry i właśnie przez wzgląd na nią rodzice ciągle szukają Debbie i radzą się różnych osób, także tych, których metody działania są zdecydowanie niekonwencjonalne. Osobiście uważam, że Debbie została porwana. Albo popełniła samobójstwo. Przecież kiedy Alcide wyrzekł się jej, straciła dobre imię…
– Może i tak – mruknęłam, ale bez przekonania.
– Jemu jest lepiej bez niej. Mam nadzieję, że Debbie nigdy się nie znajdzie – oświadczyła twardo. Myślałam tak samo, tyle że, w przeciwieństwie do Marii‑Star, dokładnie wiedziałam, co przydarzyło się Debbie Pelt. Sprawa Debbie rozdzieliła nas, mnie i przystojnego Herveaux. – Żywię szczerą nadzieję – dodała patetycznie wilkołaczyca – że Alcide nigdy więcej już jej nie zobaczy.
Jej ładna twarz spochmurniała, oczy błysnęły dziko, sugerując skrywaną pod łagodnym obliczem prawdziwą naturę dziewczyny.
A zatem, chociaż Alcide spotykał się z Marią‑Star, najwyraźniej wcale się jej nie zwierzał. Wiedział przecież, że nigdy więcej nie zobaczy ponownie Debbie Pelt. I wiedział, że nie zobaczy jej z mojej winy, prawda?
Bo przecież to ja ją zastrzeliłam.
W zasadzie nie miałam wyrzutów sumienia, lecz nie zapomniałam też o własnym uczynku. Nie jest możliwe zabicie kogoś i pozostawanie przez to doświadczenie nieporuszonym. Nie ma mowy! Konsekwencje takiego czynu zmienią życie każdego.
***
Do baru weszło dwóch księży.
Brzmi to jak początek miliona dowcipów. Ale tym duchownym nie towarzyszył kangur, a w barze nie siedzieli również ani rabin, ani głupiutka blondynka. Znam wiele blondynek, jednego jedynego kangura oglądałam raz, kiedyś w ogrodzie zoologicznym, a rabina nie spotkałam nigdy. Tych dwóch księży jednakże widywałam wcześniej wiele razy. Umawiali się na kolację w „Merlotcie” mniej więcej raz na dwa tygodnie.
Ojciec Dan Riordan, gładko ogolony i rumiany, był księdzem katolickim, który przyjeżdżał do małego kościoła w Bon Temps co tydzień w sobotę, żeby odprawić mszę. Z kolei ojciec Kempton Littrell, blady i brodaty, był duchownym episkopalnym, który co dwa tygodnie celebrował nabożeństwo w maleńkim kościółku w Clarice.
– Witaj, Sookie – zagaił ojciec Riordan.
Był Irlandczykiem, prawdziwym, z urodzenia, a nie tylko z pochodzenia. Uwielbiałam słuchać, jak mówi z wyspiarskim akcentem. Nosił grube okulary w czarnych oprawkach i był po czterdziestce.
– Dobry wieczór, ojcze. Witam, ojcze Littrell. Co mogę podać?
– Ja poproszę szkocką z lodem, panno Sookie. A ty, Kempton?
– Och, wezmę piwo. I proszę mi przynieść talerz polędwiczek z kurczaka.
Episkopalny ksiądz nosił okulary w złoconych oprawkach i choć młodszy od ojca Riordana, był człowiekiem nastawionym do świata bardzo konserwatywnie.
– Jasne.
Uśmiechnęłam się do nich obu. Jako że potrafiłam czytać im w myślach, wiedziałam, że są naprawdę dobrymi ludźmi i ta myśl mnie uszczęśliwiała. Zażenowałoby mnie odkrycie, że nie są lepsi niż my i nawet nie starają się poprawić.
Ponieważ na dworze panowały już całkowite ciemności, nie zaskoczył mnie widok wchodzącego Billa Comptona. Nie mogłabym powiedzieć tego samego o reakcji księży. Bądźmy szczerzy, Kościoły Ameryki w ogóle sobie nie poradziły z istnieniem wampirów. Określenie działań duchownych epitetem „bezładny” byłoby straszliwym niedomówieniem. W Kościele katolickim właśnie debatowano nad tym problemem, zastanawiając się, czy uznać oficjalnie wszystkie wampiry za istoty diabelskie i wykląć je, czy może raczej przyjąć do „owczarni” jako potencjalnych konwertytów. Kościół episkopalny głosował przeciwko kandydaturom wampirów na duchownych, chociaż pozwalano nieumarłym przyjmować komunię (mimo że spora część laikatu twierdziła, że opłatek po prostu wyparowuje z martwych ciał; niestety, większość osób nie rozumiała, jak to możliwe).
Obaj księża obserwowali z nieszczęśliwymi minami, jak Bill szybko cmoka mnie w policzek, po czym sadowi się przy ulubionym stoliku. Compton ledwie na nich spojrzał, rozłożył gazetę i zaczął czytać. Zawsze w takich momentach wyglądał tak poważnie, jak gdyby studiował strony ekonomiczne albo wiadomości z Iraku, ja jednak doskonale wiedziałam, że czyta najpierw rubryki z poradami, a potem komiksy, mimo że często nie pojmował żartów.
Bill był sam, co stanowiło przyjemną odmianę, zwykle bowiem przyprowadzał uroczą Selah Pumphrey. Nie znosiłam jej. Jako że Bill był moją pierwszą miłością i moim pierwszym kochankiem, tak naprawdę chyba nigdy nie uznałam naszego związku za zakończony. Może i on tego nie chciał… Odnosiłam wrażenie, że na każdą randkę ciągnie Selah do „Merlotte’a”. Mogłabym rzec, że stale ostentacyjnie mi tę dziewczynę pokazuje. Chyba tak nie postępuje mężczyzna, którego całkowicie przestała interesować ekskochanka, prawda?
Bez pytania o preferencje zaniosłam mu ulubiony napój, Czystą Krew grupy O. Postawiłam starannie przed nim na serwetce szklankę i odwróciłam się, zamierzając odejść, kiedy chłodna ręka dotknęła mojego ramienia. Dotyk Billa zawsze wstrząsa mną do głębi i może nigdy nie przestanie. Bill zawsze dawał mi jasno do zrozumienia, że niezwykle go podniecam, a ja – kiedy uznał mnie za dziewczynę atrakcyjną – mogłam po latach posuchy, bez związku i seksu, wreszcie unieść dumnie głowę. Inni mężczyźni również zaczęli mi wówczas okazywać większe zainteresowanie. Obecnie wiedziałam, dlaczego ludzie myślą tak dużo o seksie; Bill nieźle mnie wyszkolił.
– Sookie, zostań na moment.
Spojrzałam mu w oczy, które na tle jego bladej twarzy wydawały się niemal czarne. Włosy Billa są kasztanowe. I lśniące. Jest szczupły, lecz barczysty; ramiona ma umięśnione, jak przystało na farmera, którym niegdyś był.
– Jak się miewasz?
– Świetnie – odparłam, usiłując zapanować nad zdumieniem.
Bill nieczęsto zamieniał ze mną choćby kilka słów. Zresztą, pogawędki towarzyskie w ogóle nie należały do jego mocnych punktów. Nawet gdy byliśmy parą, nie mogłabym go nazwać człowiekiem gadatliwym. I, mimo że był wampirem, był też pracoholikiem, a w pewnym momencie przemienił się w maniaka komputerowego.
– U ciebie wszystko dobrze?
– Tak. Kiedy jedziesz do Nowego Orleanu po spadek?
Teraz naprawdę przeżyłam wstrząs. (Tak, to możliwe, nie potrafię bowiem czytać wampirom w myślach. Dlatego zresztą tak bardzo ich lubię. Cudownie przebywa mi się w towarzystwie osób, które pozostają dla mnie absolutną tajemnicą). Prawie sześć tygodni temu, w Nowym Orleanie zamordowano moją kuzynkę Hadley, a Bill towarzyszył mi akurat wtedy, gdy przybył wysłannik królowej Luizjany i powiadomił mnie o tym fakcie oraz powiedział… że zamierzają poddać mordercę pod mój osąd.
– Chyba pojadę do jej mieszkania przejrzeć rzeczy w przyszłym miesiącu albo w następnym. Nie rozmawiałam jeszcze z Samem o urlopie.
– Przykro mi, że straciłaś kuzynkę. Opłakujesz ją?
Nie widziałam Hadley od lat i w ogóle nie miałam pojęcia, że stała się wampirzycą. Ponieważ jednak miałam naprawdę niewielu żyjących krewnych, nie chciałam tracić ani jednej bliskiej osoby.
– Trochę – bąknęłam.
– Więc nie wiesz, kiedy pojedziesz?
– Jeszcze nie zdecydowałam. Pamiętasz jej prawnika, pana Cataliadesa? Twierdził, że powiadomi mnie, kiedy nastąpi odczytanie testamentu. Obiecał, że apartament pozostanie nietknięty, a kiedy zapewnia nas o tym adwokat królowej, trzeba mu wierzyć. Tyle że, prawdę mówiąc, nie jestem szczególnie zainteresowana.
– Kiedy wybierzesz się do Nowego Orleanu, mógłbym pojechać z tobą, o ile nie przeszkadzałoby ci moje towarzystwo w podróży.
– Ojejku – mruknęłam jedynie z odrobiną sarkazmu. – I Selah nie będzie miała nic przeciwko temu? A może ją także zamierzasz zabrać?
Taaak, wówczas mielibyśmy wesołą wycieczkę, nie ma co.
– Nie.
Milczałam. Wiedziałam, że gdy Bill nie chce o czymś mówić, nijak nie uda się wyciągnąć od niego żadnych informacji. No cóż, trochę mnie to zdezorientowało.
– Powiadomię cię – odparłam, zastanawiając się nad jego propozycją.
Chociaż w obecności Billa cierpiałam, ufałam mu. Nigdy by mnie nie skrzywdził. I nigdy nikomu by na to nie pozwolił. Tylko że… istnieje więcej niż jeden rodzaj krzywdy.
– Sookie! – zawołał ojciec Littrell, więc pośpiesznie odeszłam od stolika wampira.
Idąc, zerknęłam za siebie i zauważyłam, że Bill nieznacznie się uśmiecha. Był to uśmieszek lekki, lecz pełen zadowolenia. Nie miałam pewności, co oznacza, lubiłam jednak patrzeć, jak Bill się uśmiecha. Może miał nadzieję, że wrócimy do siebie?
– Nie wiedzieliśmy – rzekł duchowny – czy chcesz, żeby cię od niego odrywać.
Spojrzałam na niego zmieszana.
– Trochę się martwiliśmy, że tak długo i z takim przejęciem przestajesz z wampirem – dodał ojciec Riordan. – Czy to półdiablę usiłowało rzucić na ciebie urok?
Nagle przestałam uważać jego irlandzki akcent za czarujący. Popatrzyłam na ojca Riordana w sposób zdradzający niejakie zdziwienie.
– To żart, prawda? Słyszeliście przecież, że spotykałam się z Billem dobre kilka miesięcy. I najwyraźniej nie wiecie zbyt dużo o diabłach, skoro uważacie, że Bill do nich należy. – W naszym miłym, ślicznym miasteczku widziałam zdarzenia znacznie mroczniejsze niż wszystko, co zrobił Compton. Mało tego, sprawcami wielu z nich byli ludzie. – Ojcze Riordan – podjęłam – nigdy nie zapominam, kim jestem. Znam też naturę wampirów znacznie lepiej, niż wy kiedykolwiek poznacie. Ojcze Littrell – dodałam – woli ojciec do polędwiczek łagodną musztardę czy ketchup?
Ksiądz, wyglądający na oszołomionego moją tyradą, wybrał musztardę. Odeszłam, usiłując zapomnieć o tym drobnym incydencie i zastanawiając się raczej, co obaj duchowni by zrobili, gdyby się dowiedzieli o zdarzeniach, do jakich doszło w naszym barze parę miesięcy temu, kiedy klienci zbiorowym wysiłkiem wykończyli osobnika, który próbował mnie zabić.
Cóż, ten osobnik był wampirem, więc prawdopodobnie pochwaliliby swoich wiernych za ów wyczyn.
Zanim ojciec Riordan opuścił bar, podszedł do mnie, pragnął bowiem „zamienić ze mną słówko”.
– Sookie, wiem, że nie jesteś w tej chwili zbyt dobrze do mnie nastawiona, muszę cię jednak prosić o coś w imieniu osób trzecich. Jeśli z powodu moich słów jesteś mniej skłonna mnie wysłuchać, proszę, zignoruj moje wcześniejsze zachowanie i skup się na smutku ludzi, w sprawie których przychodzę.
Westchnęłam. Cóż, ojciec Riordan naprawdę stara się być dobrym człowiekiem. Skinęłam więc niechętnie głową.
– Dziękuję ci – powiedział. – Skontaktowała się ze mną pewna rodzina z Jackson…
Och, w tym momencie zaczęły dzwonić wszystkie dzwonki alarmowe w mojej głowie. Przecież Debbie Pelt pochodziła z Jackson!
– Państwo Peltowie… – podjął – wiem, że o nich słyszałaś. Rodzina wciąż poszukuje nowin o córce, która zniknęła w styczniu. Miała na imię Debbie. Zadzwonili do mnie, ponieważ ich kapłan mnie zna i wie, że służę wiernym z Bon Temps. Widzisz, Sookie, Peltowie chcieliby spotkać się z tobą. Pragną porozmawiać ze wszystkimi osobami, które widziały ich córkę w noc jej zniknięcia, boją się jednak, że jeśli po prostu staną na progu twojego domu, nie zechcesz ich widzieć. Obawiają się, że rozgniewali cię wynajęci przez nich prywatni detektywi, z którymi się spotkałaś, i fakt, że przesłuchiwała cię policja. Myślą, że może jesteś z tego powodu oburzona…
– Nie chcę z nimi rozmawiać – przerwałam mu. – Ojcze Riordan, powiedziałam już wszystko, co wiem. – To była prawda. Tyle że nie powiedziałam tego ani funkcjonariuszom policji, ani Peltom. – Nie chcę więcej mówić o Debbie. – To także była prawda, absolutna i całkowita. – Niech im ojciec odpowie z całym należnym szacunkiem, że naprawdę nie ma o czym gadać.
– Przekażę – zapewnił mnie. – Ale wiedz, Sookie, że jestem rozczarowany.
– No cóż, domyślam się, że mam dziś kiepski dzień – mruknęłam. – Straciłam u księdza dobrą opinię i tak dalej.
Bez słowa odwrócił się i wyszedł. Czyż nie o to mi chodziło?