Balet nie jest dla każdego – to jest fakt. Nie wszyscy są w stanie odnaleźć przyjemność i pewnego rodzaju intelektualną strawę w wymyślnym, precyzyjnym i niekoniecznie przystępnym tańcu filigranowych baletnic i ubranych w obcisłe gacie mężczyzn. Reguła ta nie kończy się jednak li tylko na percepcji spektaklu, ale dotyczy również jego przygotowania. Wielogodzinne ćwiczenia, masa wyrzeczeń, samokontrola i nieustanna rywalizacja między tancerkami – obrazki nie raz ukazywane w odniesieniu do baletu, które stały się niejako jego synonimem. Dokładnie te same motywy znajdziemy w nowym filmie Darrena Aronofsky’ego Czarny łabędź, obrazie traktującym o morderczej drodze do perfekcji, który sam jednak daleki jest od doskonałości…
Powiedzmy to sobie od razu: Czarny łabędź nie jest żadnym odkryciem, rewelacją czy objawieniem. Jest niezły, ale niewiele ponad to. Reżyser powraca do „swoich” tematów: determinacji, dążności do spełnienia za wszelką cenę, trudu i znoju przetykanego z upokorzeniem i niezaspokojonego głodu odnalezienia esencji, samego siebie. Wydawało się więc, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby powstał film pokroju Zapaśnika: przejmujący, dramatyczny i spójny.
Pozostaje jednak pytanie: po co? Już Polański we Wstręcie pokazał, że wcale nie trzeba epatować „grubymi” efektami, by wywołać nastrój zagrożenia i alienacji. Tymczasem w Czarnym łabędziu sfera wizualna jest potwornie wręcz rozbuchana i zmienia się w zwykłe efekciarstwo na granicy kiczu, o tyle bardziej nieznośne, że zastosowane metafory są dobitne i brakuje im subtelności, czego szczytem jest scena tańca Czarnego Łabędzia, gdy bohaterce wyrastają pióra. Reżyser zresztą ma widoczną słabość do tego typu naturalistycznych scen, których widzowi nie żałuje, choć nie zawsze mają one jasne usprawiedliwienie. Na dodatek droga Niny od Białego Łabędzia ku ciemnym zakamarkom własnej duszy i umysłu wydaje się pretensjonalna, momentami zbyt mocno zalatując motywem Jeckylla & Hyde’a. Efektem tego wszystkiego jest historia wewnętrznie rozdarta, która przez brak zdecydowania traci dużo na sile przekazu. Zamiast przerażenia budzi śmiech, a zamiast napięcia – zażenowanie.
 
 
Oczywiście są elementy, za które Aronofsky’ego należy pochwalić. Całkiem dobrze dobrano aktorów. Występująca w głównej roli Natalie Portman jest niezwykle ekspresyjna, udaje się jej dość harmonijnie połączyć pewną dziewczęcość, determinację i zmysłowość. Szkoda tylko, że tej ostatniej jest tak niewiele i jej obecność ogranicza się głównie do krótkiej sceny lesbijskiej (słabej) i scen, gdzie Nina odgrywa Czarnego Łabędzia. Ucharakteryzowana, z czerwonymi oczami wygląda niezwykle drapieżnie i pociągająco. Tyle, że przez większość czasu widać inną Natalie: chudą jak wieszak, zmęczoną, spoconą lub przerażoną, a przez to wręcz odpychającą. Nie dziwne, że dostała Złoty Glob, jednak wydaje mi się, że za dużo było w niej skromnego, Białego Łabędzia, a za mało jego złej siostry, za dużo naturalizmu, a za mało estetycznej ekstazy. Paradoksalnie owej „cząstki zła” brakuje również Lily, którą gra Mila Kunis. Problemem w tym wypadku jest nawet nie tyle kiepska gra (choć rewelacji nie ma), co osadzenie postaci w sztywnych, jasnych ramach, poza które aktorka nie próbuje wychodzić. W efekcie trudno zobaczyć w niej coś więcej poza dziwną, nieco infantylną i trochę mroczną konkurentką, jakby lustrzanym odbiciem bohaterki, które jednak nie ma takiej siły, co kreacja Portman. Ogromne wrażenie zrobił na mnie natomiast Vincent Cassel, znany choćby z roli Kirilla w Eastern Promises, tutaj odtwarzający reżysera, Leroya. Z filmu Cronenberga pamiętałem go jako dość ordynarnego, raczej żałosnego i brutalnego, natomiast w filmie Aronofsky’ego wypada zaskakująco… męsko? Łączy w sobie jakiś luz, dekadencję, gniew, stanowczość i drapieżność, a przy okazji wygląda tak, że przestajemy się dziwić, iż Nina się nim zainteresowała. Reszta aktorów jest w zasadzie tłem, choć tłem całkiem kolorowym, w którym znalazło się miejsce chociażby dla Winony Ryder w roli Beth Macintyre.
Rewelacyjnie wypadają także zdjęcia, które są chyba najjaśniejszą stroną filmu. Odpowiadający za nie Matthew Libatique po raz kolejny odwalił kawał dobrej roboty, wyłuskując z przedstawionych sytuacji całą gamę emocji: od radości i zmysłowości poprzez całkowite przerażenie. Kadry zachwycają pięknem, zwłaszcza w końcowych partiach, gdzie Nina jest już na równej pochyłej pikującej ostro w dół, a moment, gdy tańczy partię Czarnego Łabędzia jest kwintesencją piękna, której nie może zepsuć nawet efekciarstwo, na jakie zdecydował się reżyser. Trochę szkoda, że Clint Mansell, niemal nadworny kompozytor reżysera, tym razem nie pokazał niczego wielkiego. Owszem, dźwięki przyjemne, ale do tego, co kompozytor zaprezentował w Moon czy Requiem dla snu dużo brakuje.
Nowy film Aronofsky’ego jest dla mnie rozczarowaniem. Jest niezły, dobrze zagrany, sprawnie zrealizowany od strony technicznej, ale cierpi na niezdecydowanie, czym tak naprawdę chce być. Nie jestem też w stanie przejrzeć zamysłu reżysera, którzy dobrze zapowiadający się dramat przekształcił w efekciarską, przekombinowaną opowieść z pogranicza horroru. Mimo wszystko warto Czarnego łabędzia obejrzeć, choćby po to, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Nie polecam, ale i nie odradzam.