Wyglądał przez okno, kiedy wyłoniła się z bramy i unosząc delikatnie suknię, żeby jej nie zabłocić, przeszła przez podwórze. Otworzył drzwi. Stojąc w nich, słyszał delikatne stukanie obcasów na drewnianych schodach, a w końcu wyłoniła się, ze świeczką w ręce, nieco zadyszana. Sztuczne kwiaty na kapeluszu chwiały się lekko w takt jej kroków. Kiedy stanęła przed drzwiami, uśmiechnęła się na widok zawieszonej na nich karykatury przedstawiającej dwóch mężczyzn, jednego ze zmarszczonymi brwiami, a drugiego bardzo wysokiego. Pod spodem był napis: „Monet i Bazille”.
– O, to dowcipne – powiedziała Camille. – Ale zupełnie inne niż ten obraz malowany w lesie.
Weszła do pracowni i rozejrzała się wokół. Tuby farb, książki piętrzące się na kredensie, dziesiątki obrazów na ścianach. Prazyglądał się, jak ściąga płaszcz. Nie była to już ta nieśmiała dziewczyna, którą portretował w lecie. Dziewczęta w jej wieku szybko się zmieniają, kiedy poczują siłę swojej urody. W pięknych sukniach i kapeluszach wchodzą w świat, który jakby tylko na nie czekał, ale kiedy tylko włożą pierścionek na palec, zatrzaskują się za nimi drzwi małżeństwa i wkrótce robią się z nich surowe matrony; siostra Camille już wkroczyła na tę drogę.
– Co za cudowne miejsce! Nigdy nie byłam w pracowni artystycznej. Tyle obrazów! – Rzuciła okiem na zamknięte drzwi sypialni i z lekkim wahaniem spytała:
– A gdzie jest pański kolega?
Wziął ją pod ramię, bojąc się, że zaraz odwróci się i wyjdzie.
– Frédéric wcześnie rano pojechał do domu. Dostał telegram, że dziadek miał udar. Ale nie ma nic niewłaściwego w tym, że będziemy sami. Suknia jest w mojej sypialni. Myślę, że będzie doskonale pasowała. Proszę zamknąć drzwi. – I dodał: – Nikt pani nie przeszkodzi.
Po krótkiej chwili wyłoniła się w zielono-czarnej sukni spacerowej z tafty, z trenem, w obszytym futerkiem żakiecie i kapeluszu.
Claude przyglądał się dziewczynie, obchodził ją z założonymi rękami, poprawiał jej kapelusz, pomagał wejść na mały podest przystawiony do ściany. Ułożył tren sukni i polecił:
– Proszę się odwrócić w tę stronę. Nie, jeszcze trochę, jeszcze. Chcę, żeby pani oglądała się za siebie, jakby w odpowiedzi na czyjeś wołanie, bo wtedy materiał sukni będzie się odpowiednio układał. Niech pani odwróci się do tyłu, ale z opuszczonymi oczyma. Pani jest wyniosła i trochę niezadowolona ze spotkania.
– Teraz dobrze?
Miła buzia przybrała pogardliwy wyraz, dziewczyna stała się nagle kobietą z warstwy uprzywilejowanej, która wie, że dostanie wszystko, czego zapragnie.
– Znakomicie! – zawołał. Szybko zrobił szkic węglem i zanurzył pędzel w farbie.
Czas mijał, a ona się nie poruszyła. Za oknem turkotały wozy, ktoś ćwiczył grę na skrzypcach.
– Przerwa na rozprostowanie kości – oznajmił w końcu Claude – inaczej dostanie pani skurczu szyi. Niestety, znowu będę musiał prosić, by pani przyjęła tę samą pozę. Chciałbym, żeby miała pani taką minę, jakby świat wokół był niewart uwagi. Pani jest bogatą kobietą, ma pani wszystko.
Ugryzł się w język; niemal wymknęło mu się ma chère, i zastanawiał się, czy ona to zgadła.
Blade lutowe słońce zachodziło. Claude głęboko odetchnął zimnym powietrzem, wciągając do płuc woń terpentyny i ciepły zapach Camille. Miał wrażenie, jakby wyszedł z własnego ciała i unosił się w powietrzu, spoglądając w dół na malarza i modelkę, młodziutką kobietę ubraną jak do opery, a naprawdę pozującą w brudnym studiu.
– Już dłużej nie mogę – poskarżyła się, kładąc dłoń na kręgosłupie. – Plecy mnie bolą.
– Nic dziwnego – odparł i odłożył pędzel. – Jest pani głodna? Mam fasolę, kupuję ją na worki, jest tania. Czasami jemy ją przez całe tygodnie. Lepiej niech pani nie ściąga żakietu. Przepraszam, że tu tak zimno. Miałem dokupić węgla.
Piec był ledwie ciepły. Claude spojrzał na niego jak na zdrajcę.
Fasola została z wczorajszego posiłku; rozgotowana, okraszona tylko łyżką oliwy, bez żadnych ziół, ale dziewczyna jadła chętnie. Od czasu do czasu rzucała na niego okiem. Wdychał delikatny kwiatowy zapach jej perfum. I znowu, jak w kawiarni Ambassadeurs, każdym włóknem ciała czuł jej obecność; żeby zwiększyć dystans, zerwał się oglądać rozpoczęty obraz. Ona też wstała i zaczęła się dokładniej przyglądać pracom wiszącym na ścianach.
– No i co pani o nich myśli? – spytał.
– Są takie prawdziwe, takie piękne – powiedziała tonem poważniejszym, niż kiedykolwiek słyszał. – Czuję wiatr. Nie przypominają zupełnie obrazów w naszym domu. Nie jestem pewna, czy ludzie pragną prawdy; moja matka chce, żeby życie układało się według jej planów. Moje też chce zaplanować tak, żeby wykluczyć wszystkie nieprzyjemności: zimno, niedostatek, złamane serce. Chciałaby, żebym nigdy nie zetknęła się z niczym, co mogłoby mnie zaboleć albo zmusić do życia innego niż to, do jakiego zostałam przygotowana. Trzymają mnie pod kloszem, podobnie jak większość dziewcząt.
– Ach, tego właśnie pragnie dla pani? – spytał, nie ruszając się z drugiego końca pomieszczenia. – Jeśli nie zaryzykujemy, nie dotkniemy rzeczywistości, prawda?
Zaczęły bić dzwony. Dziewczyna aż podskoczyła.
– Och, muszę już iść. Nie wiedziałam, że jest tak późno! Przepraszam bardzo, ale mam się jeszcze z kimś spotkać. Muszę natychmiast zdjąć tę suknię!
Wyjęła szpilki podtrzymujące kapelusz, położyła go na stole i zniknęła w sypialni.
Claude, stojąc pod drzwiami, zagryzł wargi.
– A co z obrazem? – zawołał. – Dopiero zacząłem! Proszę powiedzieć, że pani jutro przyjdzie!
– Przyjdę – usłyszał w odpowiedzi. Za chwilę wynurzyła się z pokoju przebrana we własną ciemną suknię i zaczęła szukać kapelusza, w którym przyszła. Upinając go na włosach, spojrzała ku obrazowi na sztalugach.
– Zanim pani pójdzie – poprosił Claude – proszę rzucić okiem na to, czego dziś dokonaliśmy.
Powoli podeszła do płótna, na którym widniała naszkicowana twarz i suknia malowana śmiałymi pociągnięciami pędzla. Dziewczyna stała blisko, niemal dotykając go połą niezapiętego płaszcza. Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, by objąć ją w pasie i przytulić… a co potem? Zamknął oczy, wyobrażając sobie jej usta przyciśnięte do swoich. Kiedy je otworzył, stała przy drzwiach, zarumieniona. I za chwilę już jej nie było.
Tęsknił za nią; w studiu panowała cisza, która wcześniej mu nie przeszkadzała, ale wieczorem liczył godziny dzielące go od jej ponownych odwiedzin.
Wróciła, tak jak obiecała, ale jeśli kiedykolwiek była o krok od pocałowania go, to najwyraźniej nie chciała o tym przypominać. Odmiennie niż poprzednio, wyczuwał w niej lekką rezerwę i nawet smutek, jakby toczyła ze sobą walkę. Czasami nawet omijała go wzrokiem. Może siostra dowiedziała się o tym, że Camille ponownie pozuje, i robiła jej wymówki? Po namyśle doszedł jednak do wniosku, że pewnie nikt nie wie, że są razem sami.
Jeśli zasypię ją pytaniami, to się wystraszy, pomyślał. Wyjdzie i obraz pozostanie nieskończony.
– O ile pamiętam, pani ojciec przyjechał do Paryża ze względu na interesy?
– Tak, jest przedstawicielem wytwórców jedwabiu. To firma z długą tradycją.
– A gdzie teraz mieszka pani siostra?
– Ma piękne mieszkanie w Parc Monceau. Czegóż więcej może chcieć kobieta?
– Rzeczywiście, czegóż więcej? – odparł.
Nie wspomniała o mężczyźnie, który jej towarzyszył do café-concerts, a sam nie miał odwagi zapytać. Ale często mówiła o książkach. Mnóstwo czytała i z pamięci cytowała wiersze.
– Czy pani kiedykolwiek rysowała? – spytał Claude. – Większość kobiet to robi.
– Próbowałam akwareli, ale nie mam talentu.
Gdy podziękował jej po ostatniej sesji, pragnął uwierzyć, że jej dłoń w rękawiczce spoczywała w jego dłoni dłużej, niż było to konieczne. Camille nawet najdrobniejszym gestem nie zachęciła go do pocałunku, choć czuł, że oboje o tym pomyśleli. Przez chwilę słyszał jeszcze, jak schodzi po schodach, a potem zapadła cisza. Nigdy ani nie była, ani nie będzie jego chère.
– To zupełnie nie przypomina twoich innych prac – mówili przyjaciele, którzy przychodzili oglądać obraz kobiety w zielonej sukni. – Czuje się w nim tęsknotę. A kobieta skrywa jakąś tajemnicę. Nie zdziwiłbym się, gdyby go przyjęto na Salon.
Claude skinął głową. Chciałby poznać zdanie Frédérica, ale on jeszcze nie wrócił z Montpellier. Frédéric napisał tylko, że nie planuje zgłaszać żadnych prac na Salon i że ciągnie go do rozpoczętej martwej natury. Wracając, przywiezie parę ptaków. Życzył przyjacielowi szczęścia i dołączył dwieście franków – nieoczekiwany dar od rodziny na czynsz lub inne wydatki.
Ostatniego dnia zgłoszeń Claude przywiózł swój obraz do Palais de l’Industrie na taczkach. Towarzyszył mu Pissarro opowiadający o zabawie ze swoim trzyletnim synem. Znowu stanęli w kolejce, przeszli przez potężny łuk triumfalny, pod statuą Francji w koronie z gwiazd, i oddali swoje prace.
Na kilka następnych dni Claude zamknął się w sypialni i czytał ulubione książki. Ze studia dobiegały go głosy kolegów, ale nie miał ochoty do nich wyjść.
W końcu Auguste siłą otworzył drzwi. W zdenerwowaniu wymachiwał rękami i przestępował z nogi na nogę.
– Nie wytrzymam następnego dnia oczekiwania na decyzję. Spróbujmy zdybać kogoś z komisji i leżąc u jego stóp wybłagać informacje, czy ktoś z nas został zakwalifikowany.
W końcu we dwóch, z rękami założonymi na plecy, udali się na prawy brzeg Sekwany do Palais. Kiedy weszli, obrady były w toku. Udając obojętność, przeszli koło wybranych prac, niemal nie śmiejąc rzucić na nie okiem. Jeden z obrazów przedstawiał nagie, zgwałcone kobiety na ruinach świątyni.
– Pissarro by się porzygał – skomentował półgłosem Auguste. Chodząc, kłapał lekko odklejoną podeszwą. – Kiedy wreszcie ludzie zauważą, że dobra sztuka jest żywa, prawdziwa i prywatna, a nie patetyczna? Że prawdziwe piękno jest w codzienności, a nie w pałacu zbudowanym na chwałę Francji i jej nieśmiertelnego cesarza?
Przechodzili z pomieszczenia do pomieszczenia, aż w końcu ktoś skierował ich do pokoju, w którym komisja wybierała prace na wystawę. August wziął w palce szpilkę, należącą do jego ojca, krawca, którą zawsze nosił na szczęście. Spojrzeli sobie z Claude’em w oczy i weszli do środka, mijając posąg anioła w skrzyni. Znany malarz, Daubigny, zauważył ich i wyszedł naprzeciw z wyciągniętą ręką.
– O, Monet i Renoir. Mam dla was dobre wieści…
Claude siedział w oknie, spoglądając na kwitnące drzewa. Kiedy tylko opuszczał mieszkanie, zagadywali go artyści, znani i nieznani, którzy dowiedzieli się o przyjęciu jego obrazu na Salon; zatrzymali go, kiedy wychodził z charcuterie z kiełbasą, gratulowali mu, kiedy wchodził do pobliskiej boulangerie po chleb.
Pissarro również dostał się na wystawę. Frédéric pisał wylewnie z Montpellier:
Cieszę się z Waszego sukcesu! Przeczułem go; spodziewałem się. Zatem wielcy Daubigny i Corot ramię w ramię walczyli o to, by Was zakwalifikowano! Ich miękki, realistyczny styl utorował Wam drogę. Może ojciec zgodzi się finansować Cię jeszcze przez jakiś czas? Jeśli chodzi o mnie, dużo maluję i nie mogę się doczekać, kiedy znowu zobaczę Wasze facjaty. Dziadek ma się nieco lepiej. Lily czuje się doskonale.
FB
Tylko jedna osoba nic nie wiedziała o sukcesie. Była najważniejsza ze wszystkich, ale nie miał jej adresu.
W oknie księgarni na rue Dante spał kot. Kiedy otworzył drzwi, cichutko zadźwięczał dzwonek. Wśród półek kilkoro studentów przeglądało książki. Camille Doncieux nie było.
Na jej miejscu siedziała szczupła młoda kobieta w okularach, wyglądała na aktywną emancypantkę i uczestniczkę zebrań w sprawie ubóstwa w koloniach.
Podszedł do lady.
– Bonjour, mademoiselle – zagadnął półgłosem. – Chciałbym spytać, czy zna pani mademoiselle Doncieux? Jeśli tak, czy zgodziłaby się pani przekazać jej krótki liścik ode mnie?
– Mais, oui – odparła z uśmiechem. Dała mu papier i pióro. W pośpiechu, na stojąco, napisał:
Mademoiselle Doncieux,
Pani portret będzie wystawiony na Salonie, który za kilka dni zostanie otwarty. Moje serce przepełnia wdzięczność. Proszę pozwolić zabrać się na wystawę. Proszę przysłać wiadomość, kiedy mogłaby Pani przyjść.
Z poważaniem,
Claude Monet