Wampir m3Premiera Wampira z M-3 Andrzeja Pilipiuka została zaplanowana na styczeń. Książka jeszcze nie dotknęła księgarnianych półek, a autor zapowiedział już kontynuację. Jak można przeczytać na blogu Fabryki Słów, palce maczała w tym pilipiukowa muza.

Zapraszamy do lektury fragmentu książki;)

Przebudzenie

Liceum zaległo wśród drzew morwy i grzało się w promieniach wiosennego słońca niczym wielki, szary kot. Budynek wzniesiono wedle projektu typowego dla „tysiąclatek”. Był brzydki, ale funkcjonalny. Silikatowa cegła już się sypała. Duże okna straszyły brudnymi szybami.
Było może trzydzieści sekund po dzwonku, gdy Gosia zadyszana wpadła do klasy.
– Małgorzata Brona jak zwykle spóźniona – zrymowała nauczycielka. – Na maturę też się spóźnisz? Siadaj! – westchnęła, robiąc znaczek przy nazwisku.
– Przepraszam – bąknęła dziewczyna. – Tramwaj mi uciekł…


– Po raz piąty w tym tygodniu? – zakpiła kobieta, rzucając okiem w dziennik.
Gosia zajęła swoje miejsce, obok Marty. Założyła nogę na nogę. Położyła na blacie podręcznik, oprawiony w papier z nadrukowanym portretem Limahla. Obok wylądował zeszyt obłożony w okładkę z Limahlem. Wyjęła jeszcze piórnik z nadrukiem przedstawiającym Limahla i dopiero rozejrzała się po klasie.
Dziś przyszli prawie wszyscy. Bronek, drobny brunet w okularach, siedzący po drugiej stronie przejścia spojrzał na nią tęsknie. Pewnie znowu spróbuje zaprosić ją do kina. Sentymentalny dureń, tylko siedzi i książki czyta. I to jakie! Aż skrzywiła się z pogardą na samo wspomnienie tytułów. Same badziewne przedwojenne horrory.
Odwróciła się demonstracyjnie w stronę Konrada. Niestety, największy klasowy przystojniak nie patrzył na nią, tylko schowawszy pod ławką najświeższy numer tygodnika „Veto” przeliczał sobie na końcu zeszytu kursy walut.
– Nie rozglądaj się tak – szepnęła Marta. – Baba jest dziś wściekła. Podobno znowu przesunęli ją na koniec.
– Na koniec? – nie zrozumiała.
– No w kolejce na przydział mieszkania. Powiedz ojcu, niech zadzwoni gdzie trzeba, popchnie sprawę i maturę masz jakby w kieszeni – doradziła.
W jej głosie zabrzmiała jakby nutka zazdrości.
– Przyniosłaś mi Tolkiena? – Koleżanka z ławki wolała zmienić temat.
– Zapomniałam.
Nauczycielka skończyła sprawdzać listę obecności.
– Wyciągamy karteczki – oznajmiła i zaczęła dyktować.
Pytania były jak zwykle trudne, na szczęście Marta jakimś cudem znała odpowiedzi. Gosia, zapuszczając co chwila żurawia coś tam naskrobała. W końcu od czego ma się przyjaciółki?
*
Dzwonek na przerwę wybawił od męki… Gosia wyszła z klasy i rozejrzała się za swoim chłopakiem. Nigdzie go nie było widać. Obeszła pół szkoły, nim wreszcie go spostrzegła. Konrad siedział na parapecie i ostentacyjnie liczył swoje cztery banknoty jednodolarowe. Cztery? Nie! Teraz miał ich sześć. Widać wyszedł mu jakiś interes.
– Coś taka skwaszona? – zapytał gdy podeszła.
– Pokłóciłam się z rano ojcem – westchnęła. – Myślałam, że uda się pojechać na wakacje do Szwecji, ale uparł się na tę pieprzoną Bułgarię! – wybuchła. – Niby że arbuzy i ciepłe morze… Wolałabym do Turcji, skórzaną kurtkę bym kupiła…
– Bułgaria? – W oczach chłopaka błysnęło zainteresowanie. – Można tam zawieść walizkę kremów Nivea, spylić po dolarze za sztukę i kupić zegarki elektroniczne albo…
Skrzywiła się w duchu.
– A po co mam się bawić w jakąś handlarę? – wydęła wargi.
Nie odpowiedział. Schował walutę do kieszeni i zastanawiał się nad czymś.
– Widziałeś moją nową bluzkę? – Wyeksponowała dekolt, podstawiając mu piersi niemal przed nos. – Niemiecka, z Pewexu.
Zgodnie z jej oczekiwaniami instynkt przeważył. Zamiast podziwiać ciuch, zapuścił żurawia. Namęczyła się jak diabli nad tym biustonoszem. Dwa tygodnie dziergała go szydełkiem z kordonka, ale była bardzo zadowolona z efektu. Wyszedł tak ażurowy, że więcej nim było dziur niż koronki. Niestety widok niemal nagich piersi wzbudził w chłopaku jedynie przelotne zainteresowanie.
– No, niezła – mruknął. – Tylko czemu znowu z tym pedałkowatym typkiem? – Spostrzegła, że zamiast na jej biust gapi się na portret Limahla. – Rzygać mi się już chce na widok tego blondaska…
Miała na końcu języka ciętą replikę, ale zadzwonił dzwonek. Chemia… Kolejne lekcje wlokły się jak pociąg osobowy. Polonista wyrwał ją do odpowiedzi z lektury. Nie czytała, więc przylufiła. Na matmie okazało się, że nie zabrała z domu zeszytu. Brak pracy domowej. Ponownie przylufiła…
– Co za dzień popierdolony – żaliła się, zakładając kurtkę.
– Ciesz się, że już piątek – skwitowała Marta. – Odpoczniesz przez weekend… Wiosna jest, trzeba spojrzeć na świat z optymizmem. Wykrzesać z siebie trochę radości życia…
– W sobotę muszę posprzątać, w niedzielę ojciec mnie wlecze na Dni Kultury Czechosłowackiej. Wynudzę się jak mops! I wypożyczalnię video ubecja zamknęła. A w poniedziałek oddadzą klasówki z historii – westchnęła. – Do bani to wszystko. Jak tu żyć? I jeszcze te wakacje w Bułgarii…
– Ty weź nie narzekaj! Co ja mam powiedzieć? Ojca znowu pominęli przy podwyżkach – westchnęła koleżanka. – Ty sobie popływasz w ciepłym morzu, a ja co najwyżej z wiejskimi dziewuchami w stawie u dziadków.
– Jak się zwąchał z Solidarnością, to niech teraz cierpi. – Wzruszyła ramionami. – Do zobaczenia! – rzuciła i pobiegła po schodach na górę.
Po chwili była już przed budą.
– Cześć, Gośka – znajomy głos wyrwał ją z zadumy.
Obejrzała się. Drobna blondyneczka z warkoczem miała na imię Iza. Chodziła do pierwszej klasy, ale mieszkała niedaleko, więc znały się z widzenia.
Ubrana jak bazarowa księżniczka, pomyślała Gosia czując ukłucie zazdrości. Tatuś milicjant nieźle prywatną inicjatywę skubie. Ten to się ustawił. Pewnie co miesiąc mu słono płacą za święty spokój…
Iza ubrana była w prawdziwe lycry, włoską haftowaną bluzeczkę i zagraniczne pantofelki. Na ramiona narzuciła kurtkę z jeansu i to prawdziwą amerykańską, szytą żółtą nitką. Pod szyją miała turecki szaliczek, połyskujący jadowicie intensywną barwą odblaskowej zieleni. No i woniało od niej dobrą turecką podróbką dezodorantu „Fa”.
– Cześć – mruknęła Gosia. – Co się stało?
– Sprawę mam… Paskudną raczej. Dalej chodzisz z Konradem?
– A co ci do tego? – nastroszyła się.
– Konrad kumpluje się z moim bratem.
– No… I co z tego? – powtórzyła z roztargnieniem.
– Wiesz jaki jest mój ojciec. Pracoholik, nawet po domu w mundurze chodzi. Całe mieszkanie naćkał mikrofonami. No i wczoraj… Nagrało się coś, o czym powinnaś wiedzieć. – Podała jej kasetę. – Skasuj potem… To niby sekret, ale tacie się nie przyda, a do tego po prostu uznałam, że muszę cię ostrzec…
– Khm… Dziękuję – bąknęła, wrzucając kasetę do torby.
– To na razie. – Iza pobiegła po schodach, żółta kitka włosów podskakiwała na plecach.
Gosia powlokła się na przystanek tramwajowy.
Gdybym miała walkmana, to bym sobie od razu posłuchała, rozczulała się nad sobą. Ale nie. Ojcu żal głupich kilkudziesięciu dolarów. Zebrał na swoich wyjazdach i handelkach z pięć tysięcy i tylko kisi gdzieś w słoiku zakopane… I po co mu to? Sam nie korzysta, a innym nie daje. Się w końcu wnerwię to przekopię rabatki i tyle!
Dojechała na Plac Komuny Paryskiej. Wysiadła z tramwaju. Krzaki porastające wały starego carskiego fortu obsypane były żółtymi kwiatkami. Ruszyła wzdłuż nasypów. Pogoda była naprawdę fajna, ale Gosia naburmuszyła się jak gradowa chmura.
– Ech – westchnęła. – Wiosna. I z czego tu się niby cieszyć? Za rok o tej porze matura…
Zagłębiła się w plątaninę uliczek Żoliborza Oficerskiego. W ostrym słońcu przedwojenne domki straszyły poszarzałymi elewacjami, poczerniała i omszała dachówka prosiła się o wymianę. Kute ogrodzenia, obłaziły z farby odsłaniając bąble i sople rdzy. Kocie łby pokryto nierówno asfaltem.
Wreszcie dziewczyna stanęła przed willą. Namacała w kieszeni jeansów klucze. Furtka zaskrzypiała przeraźliwie…
– Wezmę oleju w strzykawkę i puszczę wreszcie w zawiasy – obiecała sobie licealistka, tak jak co dnia od kilku miesięcy.
Suka Luna usłyszała ją przez drzwi i zaskamlała. Gdy tylko Gosia otwarła drzwi, zwierzę wybiegło radośnie do ogrodu.
Babcia Adelajda siedziała w swoim pokoju przytulona do radia. Na uszach miała toporne ebonitowe radzieckie słuchawki. Na widok wnuczki zsunęła je z uszu.
– Jak było w szkole? – zapytała.
– Zamiast słuchać tej Wolnej Europy, byś się psem czasem zajęła – burknęła dziewczyna.
– A już byłam z Luneczką na spacerku, jakem szła do kościółka – powiedziała babcia. – Poza tym to nie żadna „Wolna Europa” tylko „Głos Ameryki”. Też byś czasem posłuchała, ciekawe rzeczy mówią. I do kościoła powinnaś się wybrać…
Gosia skrzywiła się demonstracyjnie i poszła do swojego pokoju. Na wprost wejścia na meblościance wisiał wieki plakat z podobizną Limahla. Uśmiechał się jakby na powitanie. Druga podobizna, mniejsza ale ładniejsza, oprawiona w ramkę stała na komodzie. Trzeci Limahl spoglądał znad biurka. Dziewczyna cisnęła torbę na łóżko. Zeszyty i książki wysypały się kaskadą.
Obróciła kasetę w dłoniach. Po chwili zastanowienia wsadziła ją do magnetofonu i wcisnęła odtwarzanie. Jakość nagrania była rewelacyjna. Dwa głosy. Jeden niewątpliwie należał do Konrada. Wsłuchała się w dialog.
– Z tej twojej Gośki to niezła dupa.
– Że co? To ty chyba porządnej dupy na oczy nie widziałeś.
– Dała ci?
– Co dała?
– No, bzykałeś ją już?
– A po cholerę? – zdziwił się Konrad. – Kiepska jest. Ani tyłka, ani cycków, ładna też nie. Chuda taka, wypłoszowata. Głupia do tego jak but. No może nogi ma niezłe, ale bzyknąć to bym chciał Mariolkę.
– To po co chodzisz z Gośką?
– A ty wiesz kim jest jej ojciec?
– To ten Brona, co go czasem pokazują w telewizji, ekspert rządowy znaczy się od czegoś?
– No ba. Wiesz jaka to szycha? Do KC kandyduje. Służbową ładę dostał. W willi mieszka, i to niezłej. Dla niego załatwić mi paszport to tyle co splunąć. Jeden telefon i na talerzyku przyniosą. Dlatego gadam tej kretynce jak bardzo ją kocham i czekam aż mnie przedstawi rodzicom. Przecież przyszłemu zięciowi to i owo załatwią. A jak już będę po tamtej stronie żelaznej kurtyny to zostaję i niech mnie cmokną w trąbę.
Gosia wdusiła przycisk „stop” z taką siłą, że magnetofon zarzęził.
– Ty gnoju! – ryknęła. – Ty gówno! Ty ścierwo!
Limahl z plakatu patrzył na nią współczująco.
– Mogłabym wybaczyć mu, gdyby łaził za mną tylko po to żeby mnie przelecieć! – powiedziała z nienawiścią. – Ale tego, że od mojej cnoty wolał paszport nie daruję mu nigdy! Co za parszywe bydlę! Zaraz mu wygarnę, co o nim myślę!
Zerwała się z fotela i ruszyła w stronę aparatu, ale zatrzymała się w pół kroku. No tak. Rodzina Konrada od dwudziestu lat czekała na instalację telefonu…
– A dość już tego! – warknęła. – Przesrane życie, szykują się tragiczne wakacje, parszywy świat, szkoła do dupy. A ja wam wszystkim o! – Pokazała światu gest Kozakiewicza. Wściekłość aż ją dusiła. I naraz błysnął jej iście genialny pomysł.
– Ja wam ścierwa pokażę!
Z łazienki przyniosła pasek do szlafroka. Postawiła stołek pośrodku pokoju. Zaplątała stryczek jednym końcem do żyrandola. Drugi uformowała w pętlę.
– Tylko ciebie kocham – powiedziała do Limahla. – Tylko ty byś mnie zrozumiał… Gdybyś oczywiście gadał po naszemu…
Plakat nie odpowiedział, jedynie patrzył z jeszcze większym współczuciem. Założyła pętlę na szyję i zdecydowanym ruchem kopnęła stołek w kąt. Poczuła jeszcze jak pasek miażdży jej krtań i zapadła ciemność.

*

Ocknęła się zupełnie nagle, w jednej chwili przechodząc od snu do pełnej przytomności. Wciągnęła nosem woń kurzu i piwnicznej stęchlizny. Kichnęła jak z armaty.
– Co jest grane? – zdziwiła się.
Leżała na czymś miękkim, choć zarazem niewygodnym. Wokół panował dziwny, zgaszony półmrok. Nad głową miała pikowaną wyściółkę. Pomacała rękami na boki. Ściany? Uniosła głowę i wytężając wzrok spróbowała cokolwiek dojrzeć. Minęła dłuższa chwila, nim pojęła całą straszliwą prawdę.
– Leżę w trumnie!? – wyszeptała.
Z wrażenia próbowała usiąść, ale tylko z rozmachem wyrżnęła głową w wieko. Mimo wyściółki zadudniło jak pusta beczka, a dziewczyna przed oczyma zobaczyła wszystkie gwiazdy moskiewskiego Kremla. Dłuższą chwilę masowała obolałe czoło. Rozejrzała się raz jeszcze wokoło. W półmroku wyraźnie widziała charakterystyczny kształt pudła, w którym była zamknięta.
– No jak w mordę strzelił! – powiedziała na głos.
Zmarszczyła brwi. Przecież trumnę mieli w domu. Widziała ją nieraz. Ojciec kupił „dębową jesionkę” jeszcze w stanie wojennym. Brakowało wtedy wszystkiego, nawet wyżsi funkcjonariusze partyjni szynkę jadali tylko co trzeci dzień. Tata pojechał akurat z delegacją KC na wizytację fabryki mebli w Henrykowie. Oczywiście towarzysze wyższej rangi zgodnie z regułą dziobania mieli pierwszeństwo. W mig wyczyścili wzorcownię z ciekawszych kredensików i stolików. Ale trumną akurat nikt z nich nie był zainteresowany. Trafiła się okazja, to nie namyślał się długo. Kupił za bezcen, przywiózł do domu na dachu malucha i przewidując rychły zgon babci ustawił w piwnicy willi. Tylko że babcia jakoś nie wybierała się na tamten świat. Mebelek od paru lat stał w kącie, porastając kurzem.
– Czyli to głupi dowcip kochanego braciszka i jego porypanych kumpli… – domyśliła się Gosia. – Tylko czemu cokolwiek widzę? Powinno być ciemno.
Zamrugała powiekami. W półmroku majaczyły jej nawet noski tenisówek, które miała na stopach.
– Pewnie tkanina nasączona fosforem albo coś – wydedukowała. – Tylko że to diabelnie trujące!
Pchnęła wieko. Nie ustąpiło. Kopnęła kolanem. Wreszcie załomotała pięścią. Odpowiedziało tylko głuche echo.
– Radek, ty palancie – warknęła. – Poczekaj, tylko stąd wylezę, a dostaniesz takiego kopa…
Uderzyła raz jeszcze. Gucio. Podkuliła nogi i kopnęła w deskę na końcu. Nic z tego. Braciszek pewnie siedzi sobie obok i zaśmiewa się do łez z tym swoim kumplem Mariuszem. Może nawet kamerę wideo przynieśli.
– To wcale nie jest śmieszne, ty głąbie! – wrzasnęła. – Otwieraj w tej chwili!
Odpowiedziało jej milczenie. A gdyby tak przewrócić trumnę na bok? Może wtedy góra odpadnie? Naparła na ściankę i poczuła wyraźnie, że konstrukcja drgnęła. Powoli udało jej się rozhuśtać. Jeszcze trochę… Jeszcze…
Trumna upadła na bok, przekręciła się, dachowała, a potem spadła jakby ze stopnia. Trzasnęła pękająca płyta paździerzowa. Wieko nareszcie odpadło.
Gosia wygrzebała się z wnętrza zła jak osa. Wyprostowała i boleśnie uderzyła o coś głową.
– Co jest grane!?
Rozejrzała się i z wrażenia opadła jej szczęka. Do tej pory sądziła, że znajduje się w piwnicy pod własnym domem. Teraz ze zdumieniem patrzyła na wnętrze niewielkiej, półkoliście sklepionej krypty. Pod ścianami na ceglanych podestach stały cztery trumny. To znaczy stały trzy, bo jej własna spadła przecież na dół.
Dziewczyna machinalnie wepchnęła zdezelowaną skrzynię na miejsce. Wrzuciła do środka poduszkę i przywaliła wszystko wiekiem.
To chyba nie jest dowcip braciszka, pomyślała.
Usiadła na wilgotnym kamieniu i ścisnęła skronie. Zaraz… Jak to było? Ta mała blondynka, nagranie, ten palant Konrad… Na samo wspomnienie zalała ją fala wściekłości. Przypomniała sobie jak wiąże pętlę do lampy, stołek bujający się pod stopami, słodkie spojrzenie Limahla, ciemność…
– Powiesiłam się! – powiedziała na głos. – Ale żyję! Czyli widocznie jakiś niedouczony konował stwierdził zgon i ot tak wpakowali mnie do grobu!
Chciała ponownie zerwać się na równe nogi, ale w porę przypomniała sobie, że sufit jest nisko. Rozejrzała się po wnętrzu krypty. Drewniane trumny były przepróchniałe i przeżarte przez korniki. Aplikacje z miedzianej blachy pozieleniały. W skrzyniach z pewnością spoczywały szkielety pradziadka i innych krewnych.
– Błe! – Wzdrygnęła się. – Umarlaki.
Ciarki chodziły jej po plechach, ale z drugiej strony sądziła, że przestraszy się bardziej. W ogóle krypta trochę ją rozczarowała. Wyglądała mało efektownie. Żadnych przegniłych kości, pokrytych pleśnią czaszek, pajęczyn, szczurów, nietoperzy… Nawet mech nie porastał ścian. Schodki… Weszła po kilku stopniach i zatrzymała przed żeliwną płytą. Pchnęła ją bez przekonania. Wmurowana? Drzwiczki może? Walnęła raz jeszcze. Płyta słabo drgnęła. Po kilku solidnych uderzeniach przeszkoda uchyliła się z piskiem zardzewiałych zawiasów, wpuszczając do wnętrza krypty światło i powietrze.
– No, nareszcie wolna – westchnęła Gosia, wychodząc na zewnątrz.
Odetchnęła głęboko kilka razy i rozejrzała się. Alejka, stare grobowce, kasztany gubiące liście. Powązki. Zatem… Odwróciła się. Nad dziurą wiodącą do podziemi wyraźnie widniał wykuty w piaskowcu napis. „Grób Rodziny Brona”. Czyli słusznie się domyślała. Pochowali ją w grobowcu pradziadka.
Ależ idiotyczna przygoda – pomyślała wesoło. Kumpele nie uwierzą, jak opowiem.
Zatrzasnęła drzwiczki. Siadła na ławeczce by trochę się pozbierać do kupy. Miała wrażenie, że jest kompletnie rozkojarzona, ale ostatecznie nie co dzień ucieka się z trumny. Kasztan pacnął o alejkę tuż obok jej stóp. Kolczasta łupina pękła, odsłaniając błyszczącą, brązoworudą kulkę.
– Do diaska – wymamrotała pod nosem licealistka. – Co jest do cholery grane!? Skąd tu kasztan?
Rozejrzała się wokoło. Teraz dopiero spostrzegła leżące wszędzie liście.
– Jesień!? Gdzieś mi się parę miesięcy zgubiło… Jak to możliwe? – zastanawiała się. – Chyba że… Oż, do cholery… Widocznie gdy się powiesiłam, pętla coś uszkodziła. Rdzeń kręgowy? A może ustał dopływ krwi do mózgu? Pewnie byłam potem nieprzytomna przez całe lato i w końcu zapakowali mnie do trumny i pogrzebali. Tak. To jedyne sensowne wyjaśnienie. Nie ma się co zasiadywać. Trzeba prędko wracać do domu i odkręcić całą sprawę.
Ruszyła przez cmentarz. Po drodze zaczęła zbierać sobie bukiet z pięknych, złocistych liści, ale po chwili go wyrzuciła. Brama była zamknięta, więc skierowała się w stronę kościoła świętego Karola Boromeusza. Tak jak przypuszczała, tamtędy dało się przejść. Dotarła na przystanek tramwajowy. Dwie staruszki siedzące na ławeczce na jej widok wstały, przeżegnały się i chyłkiem umknęły.
– Demonstracyjne zachowania religijne w miejscu publicznym. Co za zabobon – parsknęła.
Od strony Żoliborza powiał wiatr, ale mimo tego, że ubrana była w letnią sukienkę, nie poczuła chłodu.
Ciepła jesień tego roku – pomyślała leniwie.
Wreszcie nadjechała jedynka. Dziewczyna wskoczyła do drugiego wagonu. Nie miała biletu, ale specjalnie jej to nie obeszło. Była tak wkurzona, że gdyby jakiś kanar ją wyhaczył, to chyba podrapałaby mu gębę do krwi.
Koło Dworca Gdańskiego wdrapała się na estakadę wiaduktu i przesiadła w szóstkę. Nie minął kwadrans, gdy była na miejscu. Zapukała do drzwi, a po chwili zniecierpliwiona nacisnęła dzwonek.
Luna zaszczekała we wnętrzu domu. Gosia uśmiechnęła się. Radek otworzył drzwi. Przez sekundę patrzył w zdumieniu na siostrę.
– Co się gapisz jakbyś ducha zobaczył! – warknęła.
– Wampir! – ryknął, uciekając w głąb mieszkania.
– Palant! – rzuciła za nim, pakując się do przedpokoju.
Pies na jej widok zaskamlał żałośnie i z podwiniętym ogonem czmychnął do kuchni. Ojciec stanął w drzwiach salonu. Na widok córki jego twarz w jednej chwili pokryła się trupią bladością.
– Jezus, Maria! – wrzasnął komunista-ateista. – Krzyż! Dawajcie krzyż!
– Skąd ci wezmę krzyż w partyjnym domu? – lamentowała matka, wybiegając z kuchni z tłuczkiem do mięsa w ręku.
– A ten srebrny?
– Sprzedaliśmy!
– Może babcia ma? – Z nadzieją spojrzał w lewo. W szparze między skrzydłem a framugą błyszczało ciekawskie oko.
– Mam, ale nie dam – zarechotała starowinka. – Smażcie się w piekle, czerwone antychrysty.
Dziewczyna skrzywiła się demonstracyjnie.
– Może starczy już tych głupot! – warknęła. – Mamy dwudziesty wiek!
– Czosnek! – Ojciec nadrabiał miną. – Dawaj stara czosnek.
– Skąd wezmę? – pisnęła znowu matka. – Kryzys jest! Nawet sól czosnkowa się skończyła! I nie mów do mnie stara!
– Czy wyście pogłupieli? – parsknęła Gosia rozżalona. – Przestańcie się miotać. Pochowali mnie omyłkowo, to się zdarza! Widać jakiś konował się pomylił i wystawił akt zgonu. Ocknęłam się w trumnie i wyszłam…
– Pochowali cię sześć miesięcy temu! – warknął Radek stając w drzwiach salonu, uzbrojony w dębowy stołek. – Wracaj do grobu, upiorze!
– Jak mnie nazwałeś, palancie? Odszczekaj!
Próbowała go trzepnąć, ale zasłaniał się meblem, a gdy podeszła bliżej, dźgnął ją boleśnie nogami taboretu.
– Mówiłam, księdza wezwać i mszę zamówić – dogadywała babcia ze swojego pokoju. – Ale nie, uparliście się na świecki pogrzeb, to teraz macie! – Zarechotała złośliwie.
– Nie czas teraz na reakcyjne dyrdymały! – wrzasnął pan domu. – Trzeba się jej pozbyć!
– Przyznaj się – chichotała staruszka. – Boisz się, że córcia wampirzyca popsuje ci karierę? To ci dopiero będzie skandal! Jak się towarzysz Pierwszy dowie, to cię z PZPR wywalą w pięć minut.
– Pozbyć się mnie!? – Gosia ryknęła aż zabrzęczały wisiorki żyrandola. – Odwaliło wam?
– Lecę po dubeltówkę! – krzyknął brat i pocwałował po schodach na górę.
Gosia pchnęła drzwi swojego pokoju.
– O żesz wy! – ryknęła. – Co to ma znaczyć!?
Jej kolekcja plakatów z tygodnika „Razem” znikła bez śladu. Szafka z ciuchami była pusta. Tylko piękne kolorowe zdjęcie Limahla, to które oprawiła w ramkę po zdjęciu ślubnym pradziadków, leżało porzucone na parapecie.
– Coście zrobili z moimi ciuchami!? – Złapała portret idola i wróciła do przedpokoju wściekła jak osa. Ojciec na jej widok wycofał się rakiem w stronę salonu.
– Wyrzuciliśmy – bąknął.
Otwarła z rozmachem szafę.
– Ha!
Jej śliczna jeansowa kurteczka na szczęście ciągle wisiała na wieszaku.
– Znalazłam czosnek! – Matka wybiegła z kuchni, trzymając w ręce torebkę. – Ten co z Czechosłowacji przywiozłeś. Granulowany chyba może być? A kysz! – Sypnęła na oślep.
– Jau!
Drobinki, które do niej doleciały, zapiekły jak smagnięcie pokrzywą. W tym momencie u szczytu schodów pojawił się Radek wymachujący dubeltówką.
– Gin, potworze! – wrzasnął i wypalił.