Stefan Darda: Czarny Wygon. Starzyzna
Druga część powieści o przeklętej wiosce na Roztoczu.
„Już po raz trzeci Stefan Darda zaprasza nas na mroczną i magiczną Lubelszczyznę.
(…)
1.
Spojrzałem na zegarek i okazało się, że Wielki Piątek dwa tysiące piątego roku rozpoczął się prawie półtorej godziny wcześniej. Nie mogłem w to uwierzyć, więc sprawdziłem ponownie. Wskazówki nie pozostawiały wątpliwości – była pierwsza dwadzieścia siedem.
Czas pędził na złamanie karku, przybliżając mnie nieuchronnie do poranka i tego, co postanowiłem. Tyle że z każdą chwilą miałem coraz więcej wątpliwości.
„Na szczęście nic mu jeszcze nie powiedziałem i wcale nie muszę tego robić” – przeszło mi przez myśl.
Panujące wokół ciemności i absolutna cisza sprawiały, że wyobraźnia mogła pracować na najwyższych obrotach. Jej oczyma zobaczyłem zagubioną pośród czasu i przestrzeni wieś, zamieszkaną przez ludzi od dziesięcioleci oczekujących z wytęsknieniem tego, aby minuty znów zaczęły bezlitośnie przybliżać ich do śmierci. To ponure miejsce, niepamiętające już słonecznego światła, otoczone było bezkresnymi połaciami lasów, w których czaiły się upiorne postacie wisielców, pozostających w zawieszeniu pomiędzy światem żywych i umarłych, czyhających tylko na to, aby kolejnych nieszczęśników nakłonić do powiększenia grona potępionych na wieki.
„Wcale nie muszę” – znów zapewniłem samego siebie.
Zamknąłem oczy i zobaczyłem, jak ktoś z trudem wysiada z białego samochodu, stojącego na skraju Słonecznej Doliny. Pomimo nocy widziałem tego człowieka bardzo dokładnie. Lekko przygarbiony, ponad pięćdziesięcioletni mężczyzna, wyraźnie kuśtykając, ruszył w kierunku majaczących w oddali domostw. Nie był sam. Krok w krok towarzyszyła mu zakapturzona postać w czymś, co z oddali wyglądało na zakonny habit.
Drgnąłem i rozejrzałem się wokół. Wizja była tak wyrazista, że zacząłem mieć wątpliwości, czy to nie był sen. Zegarek pokazywał pierwszą trzydzieści, więc nawet jeśli zasnąłem, to ledwie na chwilę.
Półsenne obrazy przedstawiały scenę, która miała się ziścić nie dalej, jak za niecałą dobę. Nie wiedziałem, czy obok kulejącego mężczyzny rzeczywiście pojawi się postać w kapturze, wiedziałem natomiast jedno: mężczyzna znajdzie się w Starzyźnie na własne życzenie, próbując ratować małą dziewczynkę – córkę kogoś, kogo jeszcze kilka tygodni wcześniej nawet nie znał. Miał ryzykować życiem i tym, że nigdy już nie wróci do świata, w którym się wychował i w którym zamierzał dopełnić swoich dni. Nazywał się Witold Uchmann.
Tak samo jak ja.
Byłem żałosnym tchórzem i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Tyle że zupełnie nie było mi wstyd.
W pewien sposób otuchy w tej sytuacji dodawała mi świadomość, że niewielu ludzi, będąc na moim miejscu, czułoby coś innego. Co więcej, jakkolwiek absurdalnie jawiło się to w myślach, miałem wrażenie, że i tak zrobiłem wiele. Zdecydowałem o próbie pomocy i przedsięwziąłem pierwsze kroki, zmierzające do realizacji zamierzonego czynu. Zważywszy na okoliczności, to przecież było nie byle co.
Oparłem głowę na lewym nadgarstku, przez co słyszałem cichutkie tykanie sekundnika w moim staromodnym „Timexie”. Od momentu położenia się do łóżka, wciąż byłem przeświadczony o tym, że to zrobię, że wkrótce rzucę na szalę wszystko, co mam, by pomóc Rafałowi, jednak wystarczyła mroczna wizja i kilka godzin spędzonych w ciemnościach, bym całkowicie zmienił swoją decyzję. To było ponad moje siły. Egoista, w ostatnich dniach drzemiący pod grubą warstwą wspaniałomyślności, wziął górę i przepędził precz zacnego i wielkodusznego Witolda Uchmanna.
– I bardzo dobrze, że to zrobił – szepnąłem. – Mało brakowało, a nie byłoby już odwrotu…
Spłynęło na mnie poczucie ogromnej ulgi. Zdecydowanie łatwiej było być przestraszonym, dbającym tylko o własną skórę redaktorem średnio poczytnego czasopisma, który najlepiej się czuł, gdy opisywał historie stukniętych staruszek, słyszących „jakieś dziwne szuranie”.
Zacząłem wreszcie zasypiać. Pełni spokoju sumienia dopełnił fakt, że podczas nieobecności Rafała (czyli być może do końca życia) będę się opiekował jego małą córeczką, opłacę jakąś dobrą szkołę. Mogę też pomóc w inny sposób… Nie bardzo wiedziałem, w jaki, jednak rozważanie tego problemu przerwał mi…
Czułem się dziwnie, siedząc na kolanach tego człowieka, on jednak lewą ręką przytrzymywał mnie dość mocno na wysokości klatki piersiowej, więc nie miałem wyboru. Od czasu do czasu miarowo poruszał nogą, sprawiając, że delikatnie podskakiwałem. Czułem na twarzy jego ciepły oddech, pachnący dymem papierosowym, jednak – o dziwo – nie odczuwałem dyskomfortu. Powiedziałbym nawet, że było przyjemnie i bezpiecznie.
Spojrzałem w dół.
Na nogach miałem krótkie spodenki, a moje małe stopy obute były w staromodne, dziecięce sandałki. Gdy wyciągnąłem przed siebie ramiona, zobaczyłem pulchne rączki i piąstki, które chwilę potem zostały przykryte sękatą, pokrytą wątrobowymi plamami dłonią.
Widziałem już gdzieś podobną scenę, miałem ochotę odwrócić się i sprawdzić, kto jest tajemniczym starcem, lecz siedziałem cicho. Bałem się, że cała ta magia może nagle prysnąć.
– Mówiłem ci już Wituś, że czas to wariat?
– Tak, dziadku – odrzekłem piskliwym głosikiem i w tej samej chwili zorientowałem się, na czyich kolanach siedzę. – Mówiłeś, że stary i zwariowany – dodałem.
– Racja, smyku – pradziadek Gielmudy poruszył się lekko. – Dobrze, że mnie słuchasz. I powiem ci jeszcze jedno…
– Tak, dziadku…? – zawiesiłem głos, stawiając na końcu znak zapytania.
– To wcale nie jest takie złe.
Po chwili milczenia dodał:
– Różne mnie losy w życiu spotkały, ale śmierć wcale nie była najgorszą z nich…
Poczułem, jak skóra cierpnie mi na karku, a dziecięce mięśnie prężą się, jakbym szykował się do ucieczki. Doskonale to wyczuł, bo w tej samej sekundzie przycisnął mnie mocniej do siebie.
– Nie bój się – powiedział cicho. – Dlaczego się boisz?
– Nie wiem, dziadku…
– Widzisz, Wituś, nie powinieneś się bać zmarłych. Oni już wszyscy są tam, skąd dzisiaj do ciebie przyszedłem, i wiesz co? Wcale nie mają ochoty tutaj wracać.
– Jesteś duchem?
Zastanowił się i odparł:
– Sam nie wiem. Pewnie tak.
– Ale ja się boję duchów, dziadku. – W tej chwili nie miałem już ochoty się obejrzeć. Oczyma wyobraźni widziałem potworną, zdeformowaną twarz zmarłego przed laty starca.
– Niepotrzebnie, zupełnie niepotrzebnie… – powiedział cicho. – Gorsi są inni… Ci, którzy nie całkiem jeszcze umarli.
– Tacy, jak ci, co się powiesili w Starzyźnie? – Sam się zdziwiłem, że zadałem to pytanie.
– Tak, smyku. Oni są bardzo źli i niebezpieczni. Ale wiesz kogo powinieneś się jeszcze bać przynajmniej tak samo, jak ich?
Nie znałem odpowiedzi, więc nie odezwałem się ani słówkiem.
– Tylko trudne chwile powiedzą ci, kim tak naprawdę jesteś. Powinieneś się więc bać samego siebie… Rozumiesz, co mam na myśli?
– Tak, dziadku – przytaknąłem skwapliwie, tak naprawdę nie mając zielonego pojęcia, o co mu chodzi.
– To dobrze – rzekł. – Teraz wyjdę na zewnątrz, żeby sobie zapalić. Teraz już mogę palić bez obaw, że przez to zachoruję.
Roześmiał się cicho, łagodnie zdjął mnie z kolan i posadził na swoim miejscu. W jego twarzy nie było nic strasznego. Spojrzał mi w oczy pogodnym, ciepłym wzrokiem, zmierzwił mi włosy i zostawił samego przy piecu.
Miałem nadzieję, że wróci, ale się tego nie doczekałem.
… głęboki sen.
Głęboki i bardzo dziwny. Jeśli miałbym go w jakiś sposób określić, użyłbym przymiotnika „lepki”. Słodkawy, pachnący dymem i – co najważniejsze – wciągający i dobry jak… Trudno powiedzieć. Może miód?
W każdym razie z kolan pradziadka Gielmudy wracałem jak z bardzo dalekiej podróży. Zawieszenie pomiędzy przywidzeniem a pełną świadomością trwało nieznośnie długo. Dziesiątki minut, a może nawet kilka godzin. Wiedziałem już, że znów jestem w domu Rafała, że leżę na łóżku, czując potworne zawroty głowy i… nie potrafiłem się poruszyć.
„Czy to tak wygląda wylew?” – zapytałem w myślach.
Wpadłem w panikę. Ręce, nogi, nawet powieki… nie poddawały się mojej woli. Myśli galopowały jak oszalałe, a ja nie mogłem nawet pociągnąć nosem. Chciałem krzyknąć, lecz to też mi się nie udało.
Przez zamknięte oczy wpadało coraz więcej światła; wiedziałem, że dnieje. Pozostało mi tylko czekać na to, aż obudzi się Rafał i znajdzie mnie w tym stanie.
Nagle ktoś się nade mną pochylił. Byłem tego pewien; wyraźnie poczułem w powietrzu znajomy zapach tytoniu.
– Pomyśl o tym.
To było wszystko, co szepnął mi do ucha. Znów zostałem sam.
Z braku lepszego zajęcia po wielokroć przypominałem sobie cały sen, każdy gest i każde usłyszane słowo. Wreszcie chyba zrozumiałem i ktoś wyłączył zawroty głowy. Chciałem otworzyć oczy, lecz była to kolejna nieudana próba. Czułem wielką senność.
– Mówiłem ci już, że czas to wariat?
Znów był obok.
– Tak, dziadku, ale teraz bardzo chce mi się spać – szepnąłem.
– To śpij, Witek, śpij. I pomyśl o mnie rano.
Usłyszałem oddalające się kroki, lecz po chwili wrócił raz jeszcze.
– O jednym zapomniałem. Pamiętaj, nigdy ci nie dam spokoju, jeśli tego nie zrobisz… A wiesz chyba, co dla mnie oznacza słowo „nigdy”…?
*
(…)