Dziś do sprzedaży trafiły wydane nakładem Fabryki Słów Kolory sztandarów Tomasza Kołodziejczaka – wznowienie jednego z najważniejszych tekstów science fiction w historii polskiej fantastyki. W roku 1996 został uhonorowany Nagrodą im. Janusza A. Zajdla.


Dominium Solarne. Poznaj najwspanialsze universum w historii polskiej science fiction.

Gladius. Świat potomków ostatnich, prawdziwie wolnych kolonistów. Powoli i metodycznie mordowany.
Prawo. Tu jest najwyższą wartością. Prawem jest Sędzia. Egzekutor. Tanator.
Najeźdzcy. Ich technologia nie daje obrońcom najmniejszych szans. Ich okrucieństwo przekracza granice wyobraźni.
Dominium Solarne. Ostatnia nadzieja dla Gladiusa. Ale i absolutne podporządkowanie. Wpasowanie w tryby galaktycznego molocha. Bezwzględnego, bezdusznego, bezlitosnego.

Zatem: śmierć, czy niewola?

Walka! Bo nadzieja umiera ostatnia!


W rozwinięciu znajdziecie fragmenty powieści.

Fort

Trzy kapsuły transportowe mknęły ku korgardzkiemu fortowi. Płaskie, aerodynamiczne pociski, otoczone barierami pól i maskującymi projekcjami, wiozły trzy tuziny ludzi. W ciemnych wnętrzach pojazdów leżały kokony ochronne, z których wystawały tylko hełmy żołnierzy. W czasie lotu aparaty wciąż kontrolowały stan organizmów, a na wyświetlaczach hełmów pojawiały się dane dotyczące przeprowadzanej operacji. Koprocesory wojskowe dopiero teraz ładowały informacje o najwyższym stopniu tajności.
Oddział tworzyli komandosi, informatycy, technicy, a stan osobowy grupy specjalnej wynosił dwa. Forbi i Daniel. Ich zadaniem było odszukanie Rittera i bezpieczne wyprowadzenie go z fortu. Z informacji, które otrzymali, wynikało, że żaden z biorących udział w akcji żołnierzy nie wie, iż w forcie znajduje się agent.
„Panowie – powiedział fantom z generalskimi szlifami, gdy przekazywał Danielowi i Forbiemu pakiet rozkazów – nie będę wam mówił, jak ważny jest dla nas ten człowiek i co wie o korgardach. Pamiętajcie o jednym: Ritter poszedł do piekła po naszych ludzi. Panowie, jeśli nie zrobimy wszystkiego, by go z tego piekła wyciągnąć, będziemy bandą zeschniętych fiutów. Czy to jasne, panowie?”
Po odprawie mieli jeszcze piętnaście minut spokoju. To był czas dla wierzących, by netowo połączyli się z kapelanami lub w skupieniu oddali hołd swoim bogom. Niewierzącym puszczono relaksujące projekcje. Daniel nie należał do żadnego z kościołów, ale znał słowa wielu modlitw i zawsze przed akcją powtarzał je w myślach. To go uspokajało.
Daniel nie wiedział, ile czasu minęło, nim kapsuły dotarły do granicy strefy bezpieczeństwa. Pojazdy stanęły na środku szosy, rozchyliły się powłoki kokonów i otworzyły włazy. Żołnierze, jeden po drugim, wyskakiwali na drogę.
Była ciemna noc. Światło gwiazd nie przebijało się przez chmury. Po obu stronach drogi rósł gęsty gladiański las. W niebo strzelały maszty pni, pomiędzy którymi rozpinały się pajęczyny zielonych pnączogałęzi obrośniętych wielkimi, mechatymi liśćmi. Gladiański las wyglądał tak, jakby legion praczek gigantów powbijał w ziemię słupy, porozciągał między nimi sznurki i rozwiesił pranie. Każdy liść ważył blisko dwadzieścia kilogramów i spadając z drzewa mógł zabić człowieka.
Mrok nie przeszkadzał żołnierzom. Hełmy dostroiły się już do ciemności, podając na wizjery podrasowany obraz. Ludzie szybko wyładowali sprzęt, rozstawili automaty pomocnicze i rozdzielili się na grupy. Po chwili kolumna ciemnych sylwetek zaczęła znikać w przydrożnych zaroślach. Za żołnierzami posuwało się kilka małych pojazdów. Kiedy ostatni z nich zniknął w gęstwinie, transportery poderwały się z szosy i pomknęły w drogę powrotną.
W gladiańskim lesie znów zapanowała cisza.
Do granicy penetracji korgardzkich zwiadowców dotarli po kwadransie. Wciąż znajdowali się w lesie, jednak spomiędzy zarośli prześwitywała już wolna przestrzeń. Pnie i gałęzie drzew stojących na samej krawędzi martwego pola były przerżnięte, jakby ktoś pociągnął po nich ostrzem gigantycznego skalpela – od korzeni do samych wierzchołków. Leśne poszycie kończyło się równo, niczym brzeg dywanu. Dalej zaczynała się połać szarej, zbrylonej ziemi. Na granicy horyzontu widać było migotliwy pęcherz, w którym ukrywał się korgardzki fort.
Dowódcy wydali rozkazy i komandosi zaczęli zajmować wyznaczone pozycje. Ludzie i maszyny poruszali się sprawnie, bez najmniejszego wahania wykonując ćwiczone wielokrotnie czynności.
Automaty natychmiast przystąpiły do tworzenia kokonów ochronnych, rozstawiania baterii laserowych i rozsyłania mikroszpiegów. Komputery zaczęły analizować pierwsze dane dotyczące sekwencji przeczesywania radioaktywnego pasa przez korgardzkie radary.
– Czas: minus dziesięć – poinformował Paccalet. – Sprawdzić broń i sprzęgi. Uruchomić procedurę hipnotyczną. Potwierdzić gotowość.
– Jedynka, potwierdzam. Dwójka, potwierdzam – w słuchawkach Daniela odezwały się kolejne głosy dowódców grup. Kiedy przyszła jego kolej, powiedział:
– Jedenaście, potwierdzam.
W wizjerach hełmu zatańczyły różnobarwne światła, jednocześnie w słuchawkach zabrzmiała dziwna, atonalna muzyka. Poczuł na skórze ciepły dreszcz oznaczający, że dokrewne serwery wpuściły do krwiobiegu nowe porcje stymulatorów. Powoli uaktywniały się zagłuszone sztucznie partie mózgu – Daniel, tak jak reszta jego towarzyszy, zaczął wpadać w hipnotyczny trans. Nie tracił świadomości, raczej zyskiwał nową, bogatszą, bardziej wrażliwą.
Analitycy uznali, że ten sposób da największe szanse powodzenia operacji. Stymulowana autohipnoza miała wygasić bioemanacje wokół żołnierzy, na dłuższą chwilę uczynić ich niewidzialnymi dla korgardzkich rejestratorów. Jednocześnie człowiek nie tracił kontroli nad swym ciałem i myślami – w razie czego miał mu przyjść z pomocą „bliźniak”.
– Czas: minus siedem. Aktywacja sprzęgów. Kontrola układu nanoszenia.
Daniel poczuł, jak prężą się taśmy opinające klatkę piersiową. Zaskoczyły zaczepy miotacza naramiennego. Jednocześnie przed oczami roztańczyły się dziwne kształty. Na krajobraz radioaktywnego pasa komputer zaczął nakładać różne dane – pokazywał zoptymalizowane trasy ataku, wizualizował poziom stężeń radioaktywnych, śledził ostrza penetracyjne korgardzkich pól siłowych.
W żołnierzu obudził się nowy zmysł; mózg wydzielał swoją część do obsługi sprzęgów. Początkowo na granicy ogłuszonej autohipnozą świadomości, a potem coraz wyraźniej, Daniel zaczynał rejestrować strumień bodźców płynący z czipów. Czuł je. Naładowane energią magazynki miotacza wysyłały wrażenie podobne do sytości. Penetrujące przestrzeń siłowe i elektromagnetyczne lokatory stały się dodatkowymi kończynami. Miernik aury biologicznej, widać jeszcze niedostatecznie obniżonej, sygnalizował stan podobny do wysiłku spowodowanego długą wspinaczką. Komunikaty potwierdzające nieprzerwany kontakt z centrum dowodzenia i z „bliźniakiem” grały niczym łagodna, cicha muzyka. Te i inne bodźce trwały stłumione, na granicy rejestracji. Jednak Daniel, wyszkolony w ich odczytywaniu, z tego echa odczuć zmysłowych potrafił odebrać bardzo dużo informacji o polu przyszłej bitwy i stanie własnego organizmu.
– Czas: minus trzy. Autohipnoza, faza B.
Na wyświetlaczach rozjarzył się jaskrawożółty, tańczący wzór. Serwery dokrewne wrzuciły do żył kolejną porcję sztucznych hormonów, koprocesor bojowy rozpoczął wygaszanie mózgu.
– Proszę o potwierdzenie bazy – Daniel wypowiedział proceduralne zdanie.
– Bliźniak Daniela Bondaree na stanowisku – usłyszał w słuchawkach rutynową formułę. – Śledzę cię. Gdy się wygasisz, przejmę kontrolę nad skafandrem.
– Potwierdzenie przyjęte.
Wygaszenie umysłu było jednym z nieodzownych warunków nie tyle szczęśliwego zakończenia akcji, co wręcz jej rozpoczęcia. Korgardzi stosowali swoiste rodzaje detekcji. Według posiadanych danych nie rejestrowali na przykład fal elektromagnetycznych. Pelengowali swój teren szpicami pola siłowego. Mieli również detektory wychwytujące obiekty o dużej aurze – dlatego też do granicy fortu względnie bezpiecznie mógł podjechać automat rejestrujący. Natomiast każdy człowiek był atakowany, gdy zbliżył się do któregoś z budynków bliżej niż na pięćset metrów. Po długich badaniach, podkładaniu różnorodnych fantomów, wysyłaniu androidów, cyborgów, a nawet żołnierskich klonów, naukowcy odkryli, że czynnikiem, na który reagowali korgardzi, była emanacja psioniczna ludzi.
Badania nad siłami psychicznymi znajdowały się w powijakach. Naukowcy dopiero uczyli się rozpoznawać i mierzyć te fenomeny, odkryto pierwsze sposoby farmakologicznego wzmacniania sił psi. Badania na ludziach ograniczały się praktycznie do zwiększania i mnożenia naturalnych zdolności zmysłowych – na przykład zdolności zapamiętywania, kojarzenia faktów czy wykorzystywania intuicji. O zjawiskach takich jak telekineza i telepatia rozprawiano na razie czysto teoretycznie, wykorzystując komputerowe symulacje ludzkiego mózgu i hodowle klonów. Tymczasem okazało się, że te enigmatyczne i nierozpoznane fenomeny stanowiły podstawę działania urządzeń korgardów. Gwałtowny przypływ wojskowych funduszy wzmógł krzątaninę w laboratoriach psionicznych. Jednak jedynym praktycznym efektem pracy lekarzy i fizyków było skonstruowanie skafandra osłabiającego aurę psi i pozwalającego ludziom na znaczne zbliżenie się do korgardzkich pojazdów i fortów. To między innymi dzięki temu wynalazkowi udało się opanować korgardzką pancerkę, a później uratować w Kallaheim Daniela i Forbiego.
Teraz właśnie Daniel musiał wygasić swój mózg, wpaść w stan półsnu-półśmierci. Sterowanie jego skafandrem, a poprzez sprzęgi także organizmem, przejmował siedzący w bazie „bliźniak”. Miał prowadzić ciało Daniela do chwili, gdy i tak zostanie ono wykryte przez korgardzkie czujniki.
– Czas: minus dwa. Potwierdzić stany kokonów.
Przed oczami Daniela rozwinęła się siatka pola ochronnego. Żółte linie rozpięły się wokół żołnierzy, kilka węzłów jeszcze pulsowało czerwienią – znak, że w tych miejscach emitery wciąż synchronizowały polaryzację wiązki. Jednak w ciągu kilku sekund i te punkty przybrały jasnożółty kolor.
– Czas: minus jeden. Włączyć sygnalizatory osobiste.
Kiedy formacje powietrzne zaatakują fort, próbując przebić ochraniające go bariery pól, komandosi muszą być oznaczeni. Ustalany tuż przed rozpoczęciem akcji sygnał kodowy ma uchronić ich przed pociskami własnej armii.
Gasnący umysł Daniela wydawał ostatnie polecenia. Potem wszystko ucichło i zamarło w bezruchu. Jego myśli biegły powoli i leniwie. Czuł się, jakby brał udział w jakimś wspaniałym przedstawieniu wirtualnym: realistycznym, pełnym szczegółów i niezależnych postaci. Jakby na głowie nie miał hełmu bojowego, tylko kask wirtualny, jakby nie znajdował się w najdoskonalszym gladiańskim skafandrze wojskowym, a pływał w kombinezonie sieciowym – nieważki i odcięty od realnych bodźców.
– Czas: zero. Włączyć funkcję „walka”.
Skafander Daniela drgnął, podnoszony przez poduszkę siłową. Mięśnie żołnierza przebiegł krótki skurcz. Ukłucie bólu było ostatnim odczuciem z zewnętrznego świata, które dotarło do jego mózgu. To „bliźniak” przejmował nad nim kontrolę. W tym samym momencie na niebie pojawiły się pierwsze gladiańskie pojazdy bojowe. Zaczął się szturm.
Ludzkie oczy nie dostrzegłyby prawie nic z tego, co działo się wokół korgardzkiego fortu. Pojazdy i pociski maskowane były przez pola i symulacje. Wiązki siłowe i psioniczne również pozostały niewidoczne. Jednak skanery skafandra potrafiły wyłowić z przestrzeni wiele innych informacji. Potem wizualizowały ją na ekranach wyświetlaczy. Dlatego też Daniel, zawieszony metr nad ziemią niczym posąg pływaka, widział i wiedział, co się dzieje.
Niemal jednocześnie ze wszystkich stron nadleciały potężne transportery wiozące generatory pól. Natychmiast zaczęły ustawiać się w określonym porządku, tworząc wokół i ponad fortem graniastą czaszę. Przestrzeń pomiędzy pojazdami zmatowiała – to generatory rozpinały tarcze pól siłowych. Ich kontury widać było wyraźnie, na granicy pól cały czas zachodziły wyładowania elektryczne, gwałtownie parowała woda, a rozgrzane powietrze drżało, tworząc srebrzyste miraże. Pola ochronne miały nie tylko zatrzymać wychodzące z fortu pojazdy korgardzkie. Ich podstawowym zadaniem była ochrona terytoriów położonych wokół pola bitwy przed skutkami walki – promieniowaniem, wstrząsami tektonicznymi, falami termicznymi.
Kokony ochronne komandosów wysunęły się poza granicę lasu. Trzydzieści sześć zawieszonych w powietrzu ciał leniwie obracało się w swoich bąblach siłowych. Obok nich wylądowały kolejne transportery. Automaty błyskawicznie rozstawiały cały zespół jednostek wspomagających – skanery, działa laserowe, aparaturę medyczną, kapsuły przetrwania.
Pierwsza fala pocisków runęła na fort. Wszystkie eksplodowały dobrych kilkadziesiąt metrów nad budynkami, a ogień wybuchów wyznaczał granicę pola ochronnego korgardzkiej fortecy. Skanery rejestrowały i analizowały te dane, szukając najsłabszych punktów w pancerzu ochronnym. Minęły pierwsze trzy setne sekundy trwania bitwy.
Z nieba spadała kolejna nawałnica pocisków. Większość spłonęła na polu ochronnym, ale niektóre uderzyły wokół niego. Fala eksplozji targnęła spopielałą gliną. Masy ziemi poruszyły się, pchane wybuchami głębinowymi. Jakby dziesiątki gigantycznych kretów przebijały się koncentrycznie ku fortowi. Zwały ziemi i wydobytej z głębokości dziesiątków metrów skały podniosły się, zafalowały, popłynęły w stronę korgardzkiej bazy.
Niebo rozjarzyło się purpurowym blaskiem. Na fort zaczął spadać deszcz gigantycznych kulistych bąbli rozsiewanych z transportowców orbitalnych. Podobne do wielkich kropli kokony siłowe niosły w swym wnętrzu pociski antymaterii, chroniąc je przed kontaktem z atomami zwykłego świata.
Szturm trwał już całe osiem setnych sekundy.
Ludzkie oczy niczego by nie dostrzegły w piekielnym kotle, który rozgorzał pomiędzy dwoma warstwami pól siłowych: wewnętrznym – korgardzkim i zewnętrznym – postawionym przez ludzi. Z rozoranej ziemi tryskały fontanny magmy, stygnącej błyskawicznie i równie szybko znów topionej przez kolejne eksplozje. Zmienione w gaz plazmowy powietrze jarzyło się jaśniej niż tysiąc słońc. Anihilacja antymaterii wyzwalała takie ilości energii, że ochronne pola ledwie radziły sobie z jej wchłanianiem. Niczego nie dostrzegłyby w tym kotle ludzkie oczy, w ułamku sekundy, po którym z pewnością by oślepły. Jednak skanery skafandrów cały czas przetwarzały obraz na postać przyswajalną dla zmysłów komandosów i ich „bliźniaków” oraz dla elektronicznych nerwów komputerów analitycznych. Te zaś bezwzględnie obwieszczały swe wnioski: żadna z powłok ochronnych fortu nie została zniszczona ani nawet nadwątlona.
Korgardzi rozpoczęli aktywną obronę mniej więcej w połowie pierwszej sekundy ataku. Przewaga wynikająca z zaskoczenia skończyła się.
Z wnętrza bazy wystrzeliły macki siłowe, strącając kolejne pociski, nim te jeszcze zdążyły dotrzeć do ziemi. Piguły antymaterii były przechwytywane i kierowane w stronę wiszących nieruchomo w powietrzu generatorów pola. Kopuła ochronna zadygotała. Ze stratosferycznych orbit natychmiast spłynęły transportowce rezerwowe, budujące dodatkowe zabezpieczenia w miejscach szczególnie zagrożonych. Wkrótce postawiona przez ludzi kopuła ochronna zaczęła przypominać gotycką katedrę – wysoką, wspartą na gigantycznych filarach, wzmocnioną całym systemem przypór.
Gdy tylko korgardzi uruchomili swe macki siłowe, kokony ochronne komandosów drgnęły. Niewidzialne kule potoczyły się ku granicy fortu, wszyscy ludzie w ich wnętrzach przyjmowali tę samą pozycję – leżeli niemal poziomo, z lekko opuszczonymi nogami i podniesioną głową. „Bliźniacy” uruchomili procedury testujące ręcznych miotaczy.
Generatory utworzyły system śluz siłowych, dzięki któremu gladiańska kawalkada mogła przedostać się na arenę walki. Teraz mieli czekać tu, na granicy piekła, by we właściwym momencie wkroczyć w sam jego środek.
Czekali kolejne pół sekundy.
Widzieli fort. Osiem rozstawionych na krawędziach dziesięcioboku budynków, zadziwiające urządzenia na ich dachach i ptaki spokojnie kroczące po szklistej nawierzchni. I nagle z powietrza zaczął materializować się okręt bojowy korgardów. Wyglądało to, jakby wynurzał się spod powierzchni wody – na jego burtach kłębiła się para, rozmieszczone na dziobie oczy lśniły. Materializował się stopniowo, był coraz dłuższy, pojawiały się jego kolejne nadbudówki, pulsujące garby, rzędy giętkich macek. Właśnie przechodził przez granicę korgardzkiego pola ochronnego. Jego przód wynurzył się już na zewnątrz – było go widać. Tył wciąż znajdował się we wnętrzu bazy. A skoro tak – to pole ochronne w tym miejscu powinno być otwarte. Tak przynajmniej mówiła logika, ludzka logika. Można było tylko mieć nadzieję, że te same prawa przyczynowo-skutkowe rządzą światem korgardów. Właśnie na tę chwilę czekali gladiańscy taktycy. Wiedzieli, że nawet stosując najpotężniejszą dostępną broń, nie zdołają przełamać barier fortu i zmieść go z powierzchni planety. Przeprowadzili więc frontalny atak z nadzieją, że wywołają taką właśnie reakcję przeciwnika.
W ciągu kolejnych dwóch setnych sekundy cała energia generatorów pól została skoncentrowana na jednym punkcie – kadłubie wrogiej maszyny. Pojazd korgardów zakołysał się. Nie przestał przeć do przodu, choć kilka zmiażdżonych segmentów implodowało, zmieniając się w grudkę materii o gęstości jądra gwiazdy neutronowej. Kolejne uderzenie skoncentrowanej wiązki energii trafiło pojazd w rybi pysk. Korgardzka maszyna niemal zawisła w bezruchu, jednocześnie na wiśniowo rozjarzyły się korpusy przegrzanych generatorów pól.
Kokon ochronny Daniela skoczył do przodu. Obok płynęło trzydzieści pięć podobnych baniek kierowanych wprawnymi poleceniami „bliźniaków”. W polu ochronnym bazy, w miejscu, gdzie trwał uszkodzony pojazd, powstała wyrwa. Zadaniem komandosów było przedostać się przez nią i zająć teren fortu.
Daniel jęknął, gdy całe jego ciało ogarnął żar. Po chwili wrażenie zniknęło, zmieniając się w przejmujący ból dręczący wszystkie mięśnie. Na koniec pojawiło się jeszcze uczucie seksualnego podniecenia. Otaczająca go dotąd bańka siłowa sflaczała jak przekłuty balon. Żołnierz stanął na ziemi.
– Kontrola zewnętrzna odłączona! – usłyszał. – Organizm zaktywizowany.
Nie miał czasu rozważać znaczenia tej informacji ani zastanawiać się, dlaczego zniknął jego kokon ochronny. Nad nim przesuwał się wielki cień. Daniel podniósł wzrok i zobaczył pomarańczowe brzuszysko korgardzkiego pojazdu. Ziemią wokół targały kolejne eksplozje, w słuchawkach słyszał nawoływania potwierdzających swą aktywność komandosów.
– Brama! – krzyczał jeden z nich. – Jest przejście!
Daniel zobaczył, jak powietrze przed nim gęstnieje, jak tworzy się z niego tunel o mocnych przezroczystych ścianach. Nie potrafił ocenić, czy to prawdziwe zjawisko, czy tylko wizualizacja serwera bojowego, wskazującego mu dalszą drogę. Skoczył do przodu. Kątem oka dostrzegł innych żołnierzy, olbrzymimi susami pędzących w tym samym co i on kierunku. Nagle po prawej stronie rozjarzyła się kula białego światła, ogarniając kilku ludzi. Na chwilę ich sylwetki zniknęły w oślepiającym blasku. Nawet nie zdążyli krzyknąć.
Nad komandosami przemknął rząd małych kapsuł. Po kolei pikowały w dół, zatrzymując się nad głowami ludzi. Zaatakowani żołnierze zamierali w bezruchu, a po chwili bezwładnie osuwali się na ziemię. Na ich paśmie w słuchawkach rozbrzmiewał tylko nieartykułowany bełkot.
Daniel biegł bez wytchnienia, coraz bardziej zwężającym się tunelem. Kiedy po prawej stronie dostrzegł obły kształt, nawet nie zwolnił. Wojskowy koprocesor mózgu sam naprowadził miotacz na cel. Kapsuła wyparowała.
To było zadziwiające – za plecami ucichły odgłosy walki, a ziemia pod stopami przestała drżeć. Daniel nie widział już swoich towarzyszy. Miał też wrażenie, że biegnie za długo, że dawno już był powinien dotrzeć do pierwszych zabudowań fortu, ba, minąć je i pojawić się po drugiej stronie korgardzkiej fortecy. Jednak wciąż nie mógł dobiec do budynków, które widział przed sobą. Zbliżał się do nich, ale zdecydowanie za wolno. Czy to zwichrowanie przestrzeni, spowodowane wyzwoleniem na małym obszarze ogromnych energii? A może kolejna bariera ochronna korgardów, wykorzystująca odkształcenia wymiarów? A może tylko majak, narzucona umysłowi sugestia, faszerująca mózg fałszywymi bodźcami? Tu wszystko było możliwe.
I nagle, kiedy już był bliski zwątpienia, a koprocesor zaczął sygnalizować przemęczenie organizmu, tunel skończył się.
Stopy nie znalazły oparcia. Runął w dół, odruchowo szykując się na upadek z dużej wysokości. Nie było jednak tak źle – od podłoża dzieliły go co najwyżej dwa metry, a taka wysokość nie stanowiła żadnego problemu dla amortyzatorów skafandra. Daniel natychmiast poderwał się z ziemi.
Stał na okrągłym placu pokrytym szaroburym, radioaktywnym pyłem. Nie było tu żadnych budynków, pagórków ani ptaków, ale żołnierz miał graniczące z pewnością przeczucie, że znalazł się wewnątrz fortu. Obok niego stało albo gramoliło się z ziemi po podobnym upadku kilkunastu żołnierzy, którym udało się przedrzeć przez tunel.
– Kapitan Hozaskow, przejmuję dowodzenie! – Daniel usłyszał w słuchawkach znajomy głos jednego z zastępców majora Paccaleta – Grupować się do zadań! Podawać…
Głos zamilkł, bo oto niemal w środku grupy, w powietrzu, na wysokości metra zmaterializował się obły kształt. Gruchnął o ziemię z głośnym łupnięciem. To było ciało martwego żołnierza.
– Kapral Tansky, funkcje życiowe wstrzymane – poinformował wciąż pracujący skafander. Hełm Tansky’ego był sprasowany jak kartka papieru. Razem z zawartością. Chwilę potem w przestrzeni zmaterializowało się kolejne ciało, potem jeszcze jedno. W sumie – siedem trupów. To ci, którzy nie zdążyli przed zamknięciem tunelu siłowego.
– Meldować o stanach! – Hozaskow znów poderwał ludzi do działania. Przetrzebione grupy szturmowe po kolei zgłaszały swoją obecność.
– Co teraz? – spytał jeden z żołnierzy.
Znajdowali się jakby w środku olbrzymiego słoika z grubego, brudnego szkła. Daniel pamiętał to wrażenie z Kalaheimu. Wokół trwała bitwa. Oddalona, bezgłośna, zniekształcona dziwną perspektywą i barwami – jednak widoczna w całej swej groźnej potędze. Wielkie pojazdy ludzi i korgardów krążyły wokół siebie niczym monstrualne sterowce. Sieć generatorów pola ochronnego była mocno przerzedzona, co chwila kolejny statek spadał na ziemię, jak owad strącony packą. Kilkunastu ludzi ostrzeliwało krążące nad ich głowami, wymazujące pamięć kapsuły.
– To nasi – ktoś szepnął.
– Dosyć! Do roboty! Sprawdzić teren. Meldować!
Nie zdążyli się rozejść. Przestrzeń pomiędzy nimi zakipiała. Powietrze zadrżało, zaczęły się w nim tworzyć ledwie dostrzegalne kształty. Jakieś spirale, kręgi, bezkształtne bryły – tyle dostrzegł Daniel, nim wizjery przełączyły się na zakres fal rentgenowskich. Teraz dopiero zobaczył wyraźnie, jak w przestrzeni przed nim powstaje coraz bardziej poszerzająca się szczelina.
– To brama! – krzyknął Hozaskow. – Ukryli się pod ziemią! Za mną!
Zabrakło czasu, by się zastanawiać, czy należy to robić i jak to się skończy. Daniel czuł, że ma teraz szansę wedrzeć się do samego serca fortu Obcych, dotrzeć do uwięzionych tam ludzi, także do Rittera. Skoczył do przodu, synchronizując wzrok z rentgenowskim pelengatorem. Runął wprost w wyrwę przestrzeni, a przez jego głowę przebiegła myśl, że nie są to wrota do podziemnej bazy.
Kiedy przekraczał granicę, ogarnęła go ciemność. Przez ułamek sekundy w jego oczy uderzył blask tysięcy gwiazd. Na granicy widzialności pojawiła się otoczona pierścieniami tarcza gazowego olbrzyma. Zobaczył dwa fosforyzujące zielono punkty sunące wprost na niego, potem wszystko zawirowało, zmieszało się. Z bezładu obrazów wychynęło kilka zadziwiających sylwetek – ludzi o nienaturalnie wydłużonych prawych rękach, dziwnie odkształconych twarzach, powiększonych oczach.
Czyżby to byli korgardzi? Czy też kolejne ofiary ich eksperymentów?
Postacie zniknęły, a obraz wirował, szybciej i szybciej. Tanator coraz głębiej zanurzał się w ten kłąb kształtów i kolorów, wszystko stawało się niespójne i rozmazane. Zaczął się miotać. Czuł, że jego twarz i ręce okleja jakaś lepka maź. Skóra napinała się, wypychana od środka przez obłe kształty poruszające się wewnątrz organizmu Daniela. Nagle pojął, że nie ma już palców, tylko dwie płetwiaste kończyny, że jego zęby zrastają się w jedną kostną tkankę, a z uszu i nosa cieknie biały śluz.
Zrozumiał, że jeśli teraz nic nie zrobi, to straci szansę ocalenia. Zbierając resztki sił, spróbował przejąć kontrolę nad koprocesorem bojowym. Udało mu się uruchomić dysze silnikowe skafandra. Danielem szarpnęło, pociągnęło go do tyłu. Zaczął tracić przytomność. Jednak resztką gasnącego umysłu skonstatował, że znów ma nad sobą słoneczne światło, a jego ciało wróciło do ludzkich kształtów.
Chwilę potem nadmierna mieszanka sztucznych hormonów uwalnianych w czasie akcji przełamała bariery ochronne organizmu. Sparaliżowała układ nerwowy, zainicjowała błyskawiczny rozwój skrzepów krwi, przeorała na wylot nerki i sztuczny filtr. Serce Daniela przestało bić.

***


Holbain

Liniowiec dolatywał do celu podróży.
Ekrany ścienne ożyły i wypełniła je zielonozłota tarcza Spathy, największej planety układu Multona. Tarcza gazowego olbrzyma pocięta była pasami o różnej jasności i natężeniu zieleni – to gigantyczne równikowe prądy wyznaczały kierunek ruchu atmosfery. W kilku miejscach ten porządek burzył się, pasy zieleni rwały się, zapętlały, tworząc wygięcia i wiry, a w okolicach biegunów struktura znikała zupełnie, ustępując miejsca zmiennym układom kolorów.
Wzdłuż równika Spathy ciągnął się pas cienia rzucany przez jej gigantyczne pierścienie. Na tle powierzchni planety widać było trzy księżyce. Daniel rozpoznał Dagę, mały glob, na którym znajdowała się baza wojskowa armii solarnej. Nieco dalej przesuwał się Kris, nie zamieszkany lodowy światek, na którym nie zbudowano nawet baz przeładunkowych ani punktów radiolokacyjnych. I wreszcie trzeci księżyc, wędrujący po torze najbliższym spathańskiego bieguna północnego. Daniel jak urzeczony patrzył na szarą powierzchnię, pokrytą gdzieniegdzie białymi łatami lodowców. Gdyby powiększyć obraz na monitorze i przybliżyć powierzchnię księżyca, to oczom obserwatora ukazałyby się też rzędy świateł i zielone owale stref biotycznych – widomy ślad ludzkiej działalności kolonizacyjnej. To był Tanto, ojczysty świat przodków Daniela, świat, z którego Dirk Bondaree uciekł, by wracając na niego – zginąć.
Na tarczę Spathy z dolnej krawędzi ekranu wypełzł kolejny owalny cień. Był coraz większy, zaczął już przesłaniać pierścienie, Tanto i Krisa. W chwilę potem na ekranie pojawiła się krawędź największego księżyca Spathy, Holbaina. Holbain miał promień niemal sześciu tysięcy kilometrów, co oznaczało, że był większy niż najbliższa gwieździe planeta układu – Tachi, a tylko niewiele mniejszy niż planeta najdalsza – Klewang.
Na Holbainie znajdowała się najliczniejsza w układzie Multona, jeśli nie liczyć samego Gladiusa, kolonia ludzka. Wybór tego właśnie księżyca jako największej placówki w strefie planet zewnętrznych, wydawał się oczywisty. Atmosfera księżyca miała ciśnienie tylko kilkakrotnie mniejsze od gladiańskiego, zapewniała też utrzymywanie się na powierzchni planety temperatury w przedziale od minus stu do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Tak korzystne warunki umożliwiały budowanie standardowych zespołów kolonizacyjnych: miast, stref rolniczych, kopuł regulacyjnych biocenozy. Kilka dodatkowych korzystnych czynników, na przykład aktywność geotermiczna skorupy, ułatwiło zaprojektowanie długofalowych działań ekoinżynieryjnych, mających w przyszłości dostosować warunki naturalne Holbaina do ludzkich wymagań.
Na stałe mieszkało tu blisko trzysta tysięcy ludzi, drugie tyle przebywało czasowo: pełniąc służbę, załatwiając interesy, szukając mocnych wrażeń. Większość mieszkańców i rezydentów była obywatelami gladiańskimi, z takim samym odsetkiem uprawnionych do głosowania elektorów, jak na macierzystej planecie. Miała więc tu swoje przedstawicielstwa Rada Elektorów, utrzymywała placówki armia i policja. W ciągu ostatnich lat na Holbainie zrobiło się tłoczno. Przeniosło się tu wiele firm i bogatych ludzi, uciekających z Gladiusa przed korgardzkim zagrożeniem. Nawet intensywna rozbudowa bazy nie wystarczyła, by znaleźć miejsce dla wszystkich chętnych. Holbain był też ośrodkiem handlowym i przemysłowym. Pracowały na nim gigantyczne przetwórnie substancji organicznych pozyskiwanych w atmosferze Spathy. Prowadzono zakrojone na szeroką skalę operacje ekoinżynierskie. Holbain stanowił też port dla trawlerów górniczych – gigantycznych statków kosmicznych operujących w Pasie Flamberga. Pozyskane tam surowce przetwarzano do postaci, w której w miarę tanio można było przetransportować je do gladiańskich fabryk orbitalnych. Przemysł Holbaina pracował też na potrzeby innych kolonii rozlokowanych na księżycach Spathy, a także drugiego gazowego olbrzyma – Machairy. Oprócz obywateli Gladiusa na Holbainie żyli tak zwani Wolni Ludzie. Byli to przedstawiciele klanów religijnych i sportowych, takich jak Rzeźbiarze Pierścieni czy Lotniarze, mających w Dominium Solarnym specjalne statusy. Mieszkali tu także, tworząc małe kolonie, osadnicy ze społeczności, które wykupiły sobie niezależność od Rady Elektorów, tak jak w swoim czasie przodkowie Gladian od rządu solarnego. Z takiej właśnie grupy wywodził się ojciec Daniela.
Na Holbainie znajdowały się też zespoły mocy dla anten transmisyjnych, utrzymujących ciągłą łączność z odległą od Multona o cztery miesiące świetlne stacją łączności hiperprzestrzennej.
Daniel nie wątpił, że znajduje się tu również pokaźna liczba solarnych kapusiów. Kiedy pilot liniowca poinformował o zbliżającym się lądowaniu, Bondaree odruchowo poprawił ukryty pod kombinezonem paralizer.
Lądownik promu łagodnie osiadł na ziemi. Daniel mógł obserwować, jak do rakiety podjeżdżają dwa transportery – szerokie, pękate pojazdy na gąsienicach. Z ich kadłubów wysunęły się wielkie łapy chwytaków i tarcze generatorów pola. Mechaniczne i siłowe kleszcze pochwyciły kadłub lądownika i uniosły go w górę. Transportery powoli ruszyły ku pobliskim wrotom śluzy. Daniel mógł spokojnie obejrzeć krajobraz holbaińskiego dnia. Pełny obrót księżyca wokół własnej osi trwał osiem godzin. Dzień, czyli czas, kiedy jego powierzchnię oświetlała tarcza Spathy – cztery godziny. Oczywiście, nigdy nie było tu tak jasno, jak na Gladiusie. Gazowy olbrzym świecił zimnym, zielonym blaskiem wydobywającym z ciemności kształty, pozbawione jednak głębi barw, odcieni i perspektywy. Jakby nad gigantycznym boiskiem zapalono w nocy lampę. Widać przeciwników, piłkę i bramki, da się grać. Ale jednocześnie każdy widz odniesie wrażenie, że część kolorów wypłowiała i że zniknęły subtelności przenikania się barw, nakładania cieni i odbić. Wrażenie to było wzmocnione przez sztuczne światło latarń i zieloną, fosforyczną łunę unoszącą się nad polami genetycznie zaprojektowanych, świecących roślin.
Ciążenie na Holbainie było o połowę mniejsze niż na Gladiusie, co Daniel wyczuł od razu po wylądowaniu. Obsługa promu zaproponowała specjalne wkładki dociążające, ale zrezygnował z tego udogodnienia. Jego organizm był przygotowany do dawania sobie rady zarówno z wielkimi przeciążeniami, jak i nieważkością.
Transportery wprowadziły lądownik do wielkiej śluzy. Kiedy zamknęły się jej wrota zewnętrzne, do komory zaczęto tłoczyć powietrze. Cała procedura zajęła blisko dwie godziny. Dopiero po tym czasie zezwolono przyjezdnym na otwarcie statku i zejście na płytę lądowiska.
Wokół rakiety pojawiło się nagle całe stado samobieżnych krzeseł, które wyroiły się z jakiegoś niewidocznego dla przybyszów ula. Każde namawiało do skorzystania z jego usług – zapewniało dogodny transport do stanowiska odpraw, jak i później przy poruszaniu się po mieście. Daniel przywołał jedno z krzesełek. Wsunął w szczelinę taksometru swoją kartę identyfikacyjną. Aparat przyjął ją, podrygując, jakby był zwierzęciem, któremu trafił się szczególnie smakowity kąsek.
– Potwierdzam przyjęcie karty. Proszę wsunąć bagaż – fotel odwrócił się tyłem do Daniela, a jego powierzchnia otworzyła się, ukazując skrytkę. Daniel wstawił tam swoją walizeczkę.
– Proszę siadać – zaprosił grzecznie fotel. – Pierwszy kurs bezpłatny i obowiązkowy prowadzi do stanowiska odpraw.
Kiedy Daniel usiadł na fotelu, ten natychmiast wypluł z poręczy pasy ochronne i miękko przeprofilował swoje oparcie, dostosowując się do sylwetki i wzrostu pasażera. Nabierając prędkości, pomknął jednym z prowadzących do śluzy korytarzy. Daniel zobaczył, że reszta pasażerów albo jeszcze konwersuje z fotelami albo właśnie pakuje bagaże. Miał więc szansę szybko załatwić odprawę.
Mimo że Holbain formalnie stanowił część gladiańskiego państwa, istniały pewne różnice prawne, nie mówiąc o obyczajowych. Ludzie przybywający na planetę byli poddawani dość surowym badaniom, ściśle też kontrolowano przywożone przez nich rzeczy. Wszystko to miało oczywiście związek z bezpieczeństwem kolonii. Centralne miasto Holbaina, połączone z nim osiedla satelitarne i niezależne obiekty były cienką pianą życia na powierzchni niegościnnego świata. Istniały tysiące czynników, które mogły poważnie zaszkodzić kolonii – czy to konstrukcji kopuł odcinających ludzi od mrozu i zabójczej atmosfery, czy to delikatnej równowadze ekologicznej świata w tych kopułach. Atak terrorystyczny mógł zagrozić życiu dziesiątek tysięcy ludzi. W przeszłości zdarzyło się kilka prób takich spektakularnych akcji. Przestępcy chcieli zniszczyć kopuły, systemy podtrzymywania życia lub fabryki klonowanej żywności.
Kolonii mogła też zaszkodzić zwykła nieostrożność czy niefrasobliwość, na przykład przypadkowe zatrucie wody wykorzystywanej na stacji w obiegu zamkniętym. Na Holbainie nie mogli przebywać chorzy na nieuleczalne choroby zakaźne. Starano się też ograniczyć długotrwały pobyt dzieci – wielu mieszkańców Księżyca decydowało się na rodzenie lub zamawianie dzieci na Gladiusie, w obawie przed negatywnym wpływem niskiej grawitacji i braku słonecznego światła.
Dodatkowe ograniczenia wprowadzono w ostatnich latach w związku z napływem emigrantów z Gladiusa.
Fotel Daniela powoli przesuwał się wąskim korytarzem, podążając za kilkoma innymi pojazdami. Droga opadała spiralnie, kilkakrotnie prowadząc przez komory śluz awaryjnych. Lądowisko znajdowało się na powierzchni księżyca, miasto sto metrów niżej. Każdy tunel prowadzący do wnętrza osiedla zabezpieczano dublowaniem różnorakich blokad – od barier siłowych, przez potężne wrota poruszane dźwigarami hudraulicznymi, po zwykłe, szczelne drzwi zamykane ręcznym pokrętłem.
W końcu Daniel zobaczył, że korytarz rozgałęzia się na kilkadziesiąt wąskich boksów, zamkniętych stalowymi drzwiami. Co chwila któraś komora otwierała się, przyjmując do wnętrza fotel wraz z pasażerem.
Pojazd Daniela wpłynął do jednej z kabin. Była nieduża, taka akurat, by zmieściło się w niej krzesło na kółkach i by pasażer mógł stanąć obok, nie waląc głową w sufit.
Ściany pomieszczenia były stalowoszare. Obok Daniela, na wysokości pasa, znajdowała się półeczka, na której leżała klawiatura, rękawice i hełm oraz końcówka czipowa sprzęgu bezpośredniego. Gdy tylko dotknął klawiatury, ze ściany nad półką wysunął się ekran.
– Witamy na Holbainie – na ekranie wykwitła fontanna kolorów, z której po chwili wychynęła animowana kula księżyca. – Jesteśmy zmuszeni poinformować cię, że na naszej planecie obowiązują ograniczenia Karty Praw obywateli Gladiusa. Szczegółowy wykaz różnic otrzymasz na żądanie. Żeby wejść na teren kolonii Holbain, musisz poddać się procedurom kontrolnym, naruszającym twoją wolność osobistą. Czy wyrażasz na to zgodę?
Na krawędzi półeczki zalśnił napis: „Przyłóż tu palec”.
– Wyrażam zgodę – powiedział Daniel celując opuszkiem kciuka we wskazane miejsce. Poczuł, że dotyka ciepłego metalu.
– Włóż swój identyfikator do czytnika – instruował dalej automat. Na takie dictum krzesło wypluło z siebie kartę Daniela. Zanim wsunął ją do szczeliny czytnika, zdążył sprawdzić, że fotel, zgodnie z obietnicą, za dotychczasową usługę nie pobrał jeszcze ani kredytki. Daniel nie wątpił, że usłużny mebel odbije sobie potem tę inwestycję z nawiązką.
– Potwierdzenie zgodności. Proszę przygotować prawą dłoń na pobranie próbki do testu.
Ze ściany wysunął się kolejny obiekt, płaska półeczka z wklęśnięciem w kształcie ludzkiej dłoni. Daniel przyłożył tam rękę. Poczuł ukłucie, coś skrobnęło o opuszki palców, chłodny rzep na chwilę wczepił się w skórę. Potem na całą dłoń został natryśnięty żel dezynfekujący.
– Analiza zostanie przeprowadzona w ciągu piętnastu minut. Proszę wypakować swój bagaż i udać się do sali oczekiwań.
Daniel wstał z fotela, który usłużnie otworzył schowek w swym oparciu. Wyjął walizkę i postawił pod ścianą. Usiadł z powrotem i drzwi przed nim zaczęły się otwierać.
Wjechał do przestronnego, owalnego hallu, po którym krążyło kilkadziesiąt krzeseł transportowych.
Całe pomieszczenie było jasno oświetlone. Na ściennych ekranach pojawiały się na zmianę holograficzne reklamy, informacje o zasadach zachowania na Holbainie, dane o księżycowej kolonii i innych ludzkich placówkach w okolicach planety Spatha. Środek hallu zajmowały woliery z hodowlami zielonych roślin. Niektóre z nich kwitły, prezentując ludzkim oczom kształtne i wielobarwne kielichy kwiatów. Inne owocowały, Daniel dostrzegł pośród liści pomarańczowe i żółte kuliste kształty. Natomiast pod ścianami stały serwery projekcji reklamowych i automatyczne informatory promocyjne, głównie związane z turystyczną i rozrywkową ofertą Holbaina. Daniel dostrzegł też kilka serwerów informujących o tworzonych właśnie nowych mikrokoloniach Wolnych Ludzi. Sporo miejsca zajmowały kabiny religijne różnych wyznań, sekt i klanów, od starożytnych, takich jak judaizm czy chrześcijaństwo, po kulty zapożyczone od Obcych.
Daniel obserwował to wszystko z uwagą i koncentracją. Takie polecenie otrzymał na Gladiusie. Miał bacznie się rozglądać od momentu swojego przybycia na Holbaina. Rozglądał się więc, jeżdżąc w kółko po owalnej hali, po wielokroć przypatrując się roślinom w jej środku, obrazom na ekranach ściennych i projekcjom generowanym przez serwery reklamowe.
– Pańska kontrola zakończy się za sześć minut – powiedział usłużnie fotel. Daniel skierował go w drugą część holu, ku kabinom religijnym. I wtedy właśnie zobaczył coś, co wprawiło go w ogromne zdenerwowanie.
Serwer reklamował kursy towarzystwa szybowniczego, agendy Klanu Lotniarzy, przeznaczonej do obsługi turystów. Lotniarscy mistrzowie szkolili zwykłych śmiertelników próbujących swoich sił w starciu z żywiołem atmosfery gazowego olbrzyma.
Daniel latał kiedyś na lotni, tak w warunkach symulacji, jak i w prawdziwej atmosferze. W akademii uważano, że szybownictwo doskonale szkoli koordynację neurologiczną, czyli umiejętność jednoczesnego sterowania wieloma sprzęgniętymi z organizmem człowieka urządzeniami i czipami.
Serwer generował obraz zajmujący blisko dwa metry szerokości i tyleż wysokości. Widoki zmieniały się co kilka sekund. Można było zobaczyć pomniejszone figurki lotniarzy latających w atmosferze Spathy. Potem pojawiał się obraz widziany przez wykonującego szaleńcze akrobacje szybownika. Czasami w tle rysował się kontur Semiramidy, dryfującego w atmosferze Spathy miasta-przetwórni, na którym mieściła się także baza lotniarzy i kompleks turystyczny. Wszystko to ozdabiały sceny pokazujące piękne krajobrazy Spathy i jej księżyców. Ujęcia trwały po kilka sekund, montaż był dynamiczny, kolory niezwykłe. Projekcja miała przyciągnąć i zatrzymać uwagę widza na tyle długo, by wielokrotnie obejrzał reklamy lotniarskiej szkoły. Podobną papkę wizualną produkowały i inne serwery, więc Daniel stracił sporo czasu, przyglądając się uważnie każdemu z nich.
Po pewnym czasie właśnie na ten jeden zwrócił szczególną uwagę. Początkowo nie zdawał sobie nawet sprawy, dlaczego. Jednak wkrótce zorientował się, że to nie przypadek. Wśród obrazów reklamowych znalazł sceny, które mogły być adresowane właśnie do niego.
Na ujęciach przedstawiających Spathę widzianą z Holbaina, nad szmaragdową powierzchnią planety przesuwał się tylko jeden duży księżyc – Tanto. Kilkakrotnie postacie szybujących lotniarzy przeobrażały się w sylwetki ptaków i owadów. Kiedy na ekranie pojawił się kolorowy, zielono-żółty motyl, jego skrzydła miały takie same barwy, jak motyla reklamującego perelandryjską linię transportową. Prezentowano też strój lotniarza – kostium i poszczególne układy – a żeby lepiej zademonstrować zasadę działania lotni, program pokazywał różnorodne przekroje, plany i schematy. I zawsze, kiedy przychodziło do krojenia holograficznej sylwetki szybownika, sekcja ta zaczynała się od separacji lewej nogi i ręki oraz otwarcia hełmu. To właśnie lewą nogę i rękę stracił Daniel w ostatniej akcji, a największe uszkodzenia zaszły w jego mózgu.
Daniel wielokrotnie objechał na swoim fotelu całą halę, uważnie przyglądając się wszystkim reklamówkom. Znalazł serwer propagandowy abolicjonistów, na którym prezentowano fragmenty jakiejś operacji tanatorskiej. Inne urządzenie, wykupione przez jedną z sekt religijnych powstałych po pojawieniu się korgardów, pokazywało nawet starcie wojska i maszyn Obcych. Tego rodzaju sygnał powinien zwrócić uwagę każdego szpicla i Daniel uznał, że jego zleceniodawcy powinni działać nieco subtelniej. Właśnie serwer lotniarzy podsuwał trzy obrazy działające na zasadzie odległych skojarzeń. Przypadkowy obserwator nie zwróciłby na nie uwagi, a nawet bezpieczniacki pies wysłany specjalnie za Danielem mógłby ich nie połączyć w spójną całość. Tylko w mózgu Daniela – na widok ojczystej planety jego ojca, znaku firmowego używanej często linii transportowej i modelu lotniarza krojonego tak, jak on sam był poszatkowany – powinien zapalić się neon „Wstąp tutaj!”
Daniel uznał, że więcej podpowiedzi nie zdobędzie i że musi działać. Zatrzymał fotel i wszedł w obszar najbliższej projekcji reklamowej. Otoczyły go obrazy i dźwięki – piękne kobiety tańczyły wokół niego, zachwalając uroki nowych programów erotycznych. Ich nagie, pokryte tatuażami ciała wyginały się kreśląc kuszące trajektorie, a barwniki pokrywające wargi i piersi co chwila rozbłyskiwały feerią świateł. Daniel zrobił krok do tyłu i znalazł się na zewnątrz projekcji. Kobiety zniknęły, reklama zewnętrzna prezentowała tylko zamglone sylwetki nagich ciał, spowite kłębem pary. Zgodnie z prawem wyświetlał się tu też wielki napis informujący, że tak wewnętrzna prezentacja, jak i sam towar przeznaczony jest wyłącznie dla dorosłych.
Daniel wstąpił jeszcze do kilku innych projekcji – reklamujących usługi biur turystycznych, zamtuzów, salonów holowizyjnych, dobrych knajp. Chciał sprawiać wrażenie człowieka, który przyleciał na Spathę tylko w poszukiwaniu rozrywki, niemożliwej do osiągnięcia na Gladiusie. Pobrał kilka wyświetlaczy prospektowych, opłacił abonament na korzystanie z największego na Holbainie ośrodka rozrywkowych sztucznych rzeczywistości i dokonał wstępnej rezerwacji w dwóch hotelach. W końcu dotarł do projekcji lotniarzy.