Świeta studniaKsiążka trafi do księgarni 26 sierpnia.

Alicja „Alma” i Ryszard „Obara” są znaną parą w środowisku tropicieli tajemnic ostatniej wojny. Mimo ćwierćwiecza jakie dzieli daty w metrykach ich narodzin, nieobcy jest im dramat pokolenia „żołnierzy wyklętych”. Nieodkryty dotąd bunkier ostatniego walczącego oddziału Narodowych Sił Zbrojnych wciąż pozostaje wielką zagadką, która nieoczekiwanie wpisuje się w biografię reportera – detektywa oraz jego żony.
Książka jest kolejną publikacją z cyklu STRZĘPY HISTORII – serii reporterskich książek Ryszarda Wójcika,w których autor odkrywa nieznane, zagadkowe karty przeszłości.

Premiera: 26.08.2010
ISBN: 978-83-7674-030-0
Oprawa: miękka, stron: 196
Format: 145/205
Redakcja: Marek Kaszewski
Gatunek: Histora, Literatura faktu
Wydawnictwo: Replika


Fragment książki:

 

(…)
– Jedwabne, panie redaktorze, zmąciło sprawę… Wejdzie pan do tej studni z kamerą, pokaże się, że tam nic nie ma – jakieś zbutwiałe prycze, stół, stary czajnik… No i ja panu do kamery powiem, że wiedziałem o tym od lat, że teraz proszę o uszanowanie ich sekretu, powiem, że bezlitośnie się z nimi historia obeszła, zabijano im Polskę trzy razy – przez Niemców, przez Sowietów i przez władzę ludową, bezpiekę. Tak? Mieli sześciuset żołnierzy pod bronią, a zostało ich trzech. Ta studnia była im pomnikiem chwały. Jest nim nadal.
– Nie powiedzą nic do kamery?
– Nie wiem. Może „Ciemny”… Widział, jak bezpieka wiozła na furmance do Łomży zabitego kapitana „Szramę”. Co stało się z ciałem? Szukał jego grobu, nie znalazł. Mówią, że zwłoki posłali do Białegostoku, do Akademii Medycznej, studentom do nauki. „Ciemny” chce ujawnić bunkier. Mówi, że śnił mu się kapitan Lewartowski – wychodził ze studni, był owinięty w prześcieradło, taki prawie przeźroczysty, już przy samej krawędzi podniósł do niego rękę znad cembrowiny, jakby nie mógł się wydźwignąć wyżej… „Ciemny” obudził się, zdawało mu się, że słyszy słowa „zapomnieliście o mnie chłopaki…”.
– Za parę miesięcy minie równo pół wieku. Lewartowski zginął w pięćdziesiątym czwartym. Kto się dzisiaj wzruszy historią szaleńca, który nie pogodził się z wolą Roosevelta, Churchilla i Stalina i bił się o Polskę bez komunistów, i dla takiej chimery zginał…
– Chimery? Niech im pan to powie w twarz, zobaczymy…
– Nie czytają gazet, nie oglądają telewizji? Nie słyszeli o Afganistanie, Czeczenii, o Iraku?
Tak sobie gaworzymy, stojąc pod nieprawdziwą wieżą z siedemnastego wieku, w Piechowie w Gargamelii; Bolo, jak się wcześniej umówiliśmy, robi od czasu do czasu zdjęcie. Nie lubi tego, ale musi – dokładnie wytłumaczyłem, o co mi chodzi. Sceneria miejsca, twarze, portrety bliskim planem, osobliwości mimiki, gestykulacja, we wnętrzach wyłapuj detale, które mówią o tym facecie; jeżeli ustawi się na tle ściany zawieszonej dyplomami – pstrykaj, sięgnie po strzelbę nad kominkiem, będzie mi pokazywał swoje ważne papiery – bierz nas w ramkę obydwu. Kiedy nie ma kamery, masz udokumentować chwilę spotkania, włączaj datownik, kiedy będę kręcił kamerą, strzelaj. Nie używaj flesza. Wyłącz, zanim dojedziemy.
Przed wyjazdem na spotkanie z „Ciemnym” i „Zaworą” Sędzicki jeszcze raz dzwoni z komórki, upewnia się, że o pierwszej „Zawora” będzie na miejscu, w Surałach. – Gdzie? – dopytuje Bolo – Pojedziemy przez Radziłów, stamtąd niedaleko. – Radziłów? – podrywam się z pytaniem nie w porę: – Radziłów był przed Jedwabnem, tam zamordowali Polacy kilkuset Żydów, zapewne badał pan i tę sprawę? Zastanawia mnie, panie doktorze, czemu tak cicho o Radziłowie… – Jedziemy! – ponagla Sędzicki, udając, że nie słyszał mego pytania; ta sprawa już była przedmiotem wcześniejszej rozmowy: pytałem, czy wie, ilu Żydów spalili radziłowianie siódmego lipca w tamtej stodole, czy próbował weryfikować fakty podawane przez Grossa za Finkelsztajnem, czy w dniu wkroczenia Niemców do Radziłowa mieszkańcy naprawdę witali ich radośnie i czy wyszli z portretem Hitlera? Dlaczego burmistrz wykręcił się od rozmowy z Anną Bikont, dziennikarką „Gazety Wyborczej”, kiedy chciała z nim zrobić wywiad…
– Najpierw załatwmy jeden temat, a potem zajrzymy za podszewkę pana Grossa… – burczy Doktor pod nosem – Pokażę panu dowody, ile nakłamano w tej sprawie, zobaczy pan, jak gazeta Michnika manipuluje faktami…
Bunkier! Jeżeli zadam jeszcze kilka takich pytań, to studni tej z bunkrem nie zobaczę nigdy. Nie jestem tutaj od zbawiania świata: jeżeli mam otworzyć zardzewiały zamek NSZ-etowskiej tajemnicy, muszę przygryźć jęzor – tę kłódkę można otworzyć jedynie złodziejskim wytrychem.

Cięcie.

Stoimy na podwórzu zagrody „Ciemnego”, Jana Białkowskiego; przybyliśmy z Sędzickim prawie o czasie. Jest 21 września 2002 roku, dzień pogodny i ciepły. W kamerze nastawiłem datę, ale na razie Doktor radzi, bym schował sprzęt do torby. Spoza okien drewnianej chaty, mocno poczerniałej ze starości, spoza kwitnących malw, widzę kobiece twarze – jesteśmy obserwowani. Gospodarz przywitał się z nami wyraźnie zmieszany – coś na osobności tłumaczy Doktorowi; ten stary, wysuszony jak szczapa mężczyzna, ubrany tak, jak chodził mój ojciec czterdzieści lat temu – cyklistówka nasunięta na oczy daszkiem, marynarka w jodełkę z ciemnej wełny, gobardinowe spodnie wpuszczone w cholewy wysokich butów – jakby wybierał się do kościoła w moich Zemborzycach w 1957 roku. Pulower, do koszuli w prążki, bez krawata. Jeżeli prawdą jest, że pilnuje tego bunkra, to ubrał się na spotkanie z nami idealnie, jak na strażnika przystało. W jego postaci, w kościstej twarzy, którą za chwilę sfilmuję, w tych zimnych, ale już spłowiałych oczach, zatrzymał się tamten czas. W 1957 roku, kiedy wracałem z Moskwy po studiach, wioząc ze sobą żonę komsomołkę, Żydówkę, „Ciemny” wymykał się z obławy na „Suma”, którego dopadli nad Biebrzą, gdy wyszedł im naprzeciw, sam jeden z tym zacinającym się parabellum… Ilu ludzi posłał na tamten świat ten muzealny chłop, któremu teraz Sędzicki podaje swój telefon komórkowy i do którego „Ciemny” coś wykrzykuje, ale słyszę z tego tylko oderwane słowa… „nie byli”… „są tutaj”… „uzgodnione”…
Bolo strzela zdjęcie. Jego cyfrowy aparat ma wziernik jak w lustrzance, można pstrykać z biodra, patrząc z góry. Próbuje celować w okno, ale twarz za szybą znika. Gospodarz i nasz historyk oddalają się od nas krok za krokiem, popatrują w naszą stronę, coś tam się pieprzy w ich gadaniu; już minęło pół godziny, a tego drugiego, „Zawory”, Bronisława Muchowskiego, wciąż nie ma – miał dojechać rowerem.
– Czuję jakieś badziewie – mówi Bolo. Na jego ciemnej od opalenizny twarzy pojawia się znany mi grymas wkurzenia, od chwili, gdy ujrzał Pana Doktora, a zobaczył go dzisiaj po raz drugi, znielubił Gargamela (to od niego zapożyczy Alma niebezpieczne słówko!). – Jaki on doktor… gleboznawstwa? Mówiłeś, że w historii to on amator, dyplom doktorski zrobił w SGGW… Bajkopisatiel!
– Hamuj, Bolcio, wkurwiony jestem i ja! Słowa jednego jak dotąd nie zamieniliśmy z tym „Ciemnym”, łażą pod stodołą, szuru-buru, coś tam…
– Ściemniają!
– Widzisz? „Ciemny” zapisuje numery twojego dżipa… Może ty jesteś jaki antyterrorysta albo agent Mossadu? Twoja amerykańska machina wywala ludziom gały…
– Ja bym do tej studni zajrzał. – Bolo, nim zdołałem go zatrzymać, ruszył w stronę ukrytej pod daszkiem studni: pomalowana na zielono osłona z desek w kształcie grzyba wznosi się nad wysoką cementową cembrowiną, po bokach dobrze już omszałą; dopiero teraz przyszło mi do głowy, że może to być…
– Trzeba pogadać, panowie! – Białkowski przerwał gadanie z Sędzickim, oddając mu komórkę, ruszył rześko w naszą stronę; zwracał się nie do mnie, a do Bolka, który już był przy studni. – Panom się spieszy?
– We trzech jakoś ciężko się dogadujecie – wkroczyłem do akcji. Czułem, jak moja cyfrówka marki „Panasonic” uwiera mi biodro; jednym ruchem wyciągnę maszynkę i zacznę kręcić… Szlag mnie trafia: ja tu kombinuję, żeby Pan Doktor przewiózł dupę pokazowym wehikułem, żeby Bolo uciekł na sobotę z domu i ze mną tu przybył; do zejścia w głąb pieprzonej studni nie potrzebujemy georadaru ani magnetometru; po jakiego wała tu się wożę z kamerą, szemrany Indiana Jones! – widzę, że Białkowski patrzy na mnie spode łba, cyklistówkę jeszcze mocniej zsunął na oczy: – Panie gospodarzu – mówię – my tutaj nie wczasowicze, poważny Pan Doktor z poważną sprawą nas tu przywiózł…
Sędzicki wreszcie podaje głos, z daleka coś gulgocze, na krótkich nóżkach drepce i macha rękami. Ja jemu powiedziałem, że dla mnie temat, nawet gdy ci trzej Strażnicy Piramidy wypną się na nas dupami, tak czy owak pozostaje ważny! Nakręcę, jak zasłaniają twarze rękami, będę filmował studnie w całej okolicy, do telewizji z pustą kasetą nie wracam, kto mi rozliczy koszta? – zełgałem rzecz jasna o tej telewizji TVN – znam przecież obydwu Walterów, Mariusza i syna jego, Piotra – mogłem dla picu zatelefonować do kamerzysty Tupalskiego, który był z nami w Piechowicach, gdy kręciliśmy wiercenie dziury do tunelu, w którym stoi tzw. „złoty pociąg”. Kasetę z tym programem „Poszukiwacze skarbów”, emitowanym w TVN, zawsze wożę ze sobą, na wypadek, gdy już muszę przystawić lufę kamery do łbów…
– „Zawora” dziś nie przyjedzie: rozmawiałem z nim teraz z komórki, bardzo przeprasza, może jutro, w niedzielę… – doktorek, wielbiciel Montaigne’a, ma teraz twarz, jakby ją kto wytarł brudną ścierką. Nie ma twarzy. – Bez zgody „Sokoła” nie może być wejścia do bunkra… a Twardecki się nie godzi…
–    Twardecki! – nazwisko wreszcie padło. Leon – imię wymknęło się Doktorowi kiedy indziej, zanotowałem. Znając imię i nazwisko, będę mógł dojść do tego „Sokoła”. W cztery oczy z nim porozmawiam. Naprawdę tak postanowiłem. Patrzymy sobie w oczy – „Sokół” i ja. Ile on miał wtenczas lat, kiedy ja wiozłem do Polski swój dyplom Moskowskowo Gosudarstwiennego Uniwersitieta i Kirę Żydówkę z Birobidżanu, zaczynałem dwudziesty drugi rok, a on teraz wygląda starzej ode mnie – ale mógł mieć siedemnaście, tacy podobno szli na śmierć łatwiej, mniej wiedzieli o życiu, ale on… musiał wiedzieć już cholernie wiele. Nie wiem, jak znosił tortury w białostockim mamrze, co przeszedł przez te lata, kiedy ja pisałem w „Zarzewiu” swoje reportaże, kiedy potem fruwałem po firmamentach gomułkowsko-moczarowskiej telewizji. Okłamuję go teraz, mówiąc bezczelnie, że telewizja TVN chce zrobić dokument o żołnierzach wyklętych, także o tych NSZ-etowcach z Łomżyńskiego, którzy podobno nie splamili się krwią żydowską, walczyli w ślepej wierze, że Niepodległa Polska kiedyś nadejdzie, a ofiara ich krwi nie pójdzie na marne. Pan Doktor Sędzicki przekonał mnie, że takimi żołnierzami byli akurat oni, partyzanci „Szramy”, którym odmówiono nawet miejsca na katolickim cmentarzu. Wspaniały bohater wrześniowej epopei, oficer bez skazy, kapitan Lewartowski, pojmany przez NKWD, byłby zginął w Katyniu. Wyrwał się z sowieckich kajdan, wrócił w te strony i podjął walkę z okupantami – Niemcami a potem Sowietami. Plunął na pakty wielkiej trójki jałtańskiej oddające Polskę w sowieckie jarzmo na wieki. Dla honoru i ojczyzny, jak major Dobrzański „Hubal”, nie złożył broni do ostatka. Padł na polu chwały. A imię jego zadeptano, wymazywano z pamięci. Czemuż nie chcecie wydźwignąć jego postaci na cokół pomnikowy? Nie tyle spisana przez Melchiora Wańkowicza opowieść o Hubalu, ile film Bohdana Poręby o szalonym majorze, taśma celuloidowa, aktorskie wcielenie Filipskiego, sceny bitewne i pieśń żołnierska podniosły legendę hubalczyków przed oczy całej Polski, prawda to czy nie? Teraz inny śmiały reżyser, Grzegorz Królikiewicz, filmowiec bezkompromisowy, pokazuje Polsce opiewanego przez dziejopisów ludowych „Ognia”, Franka Kurasia z Podhala, nie aniołka, a krwawego zagończyka mającego na rachunku także niewinne ofiary, a przecież…
Kłamię bezczelnie, mówiąc Strażnikowi Piramidy, że tu przybywam z jakimś mandatem TVN, że jam wielki reżyser dokumentalista, tropiciel białych plam historii: od 1991 roku Niepokalani Rycerze III Rzeczpospolitej, usadowieni niewzruszenie w telewizji państwowej, po wykopaniu mnie poza jej bramę, jako sługusa PRL, pająka czerwonej propagandy, nie przyjmują na antenę moich kręconych własną kamerą reportaży i filmów, a stacje prywatne i obce kanały kupują z ręki, wedle swego widzimisię, gotowe materiały, płacąc albo i nie płacąc nędzne pieniądze. Czy temu rolnikowi spod Grajewa cokolwiek mówi moje nazwisko? Czy miał choć jedną moją książkę w ręku? Łgarstwo moje aż mnie samego wykręca, gdy mówię teraz do niego, nie widząc jego oczu spod daszka czapki, jaki ważny to temat dla dokumentalisty TVN, tutaj właśnie, nieopodal Jedwabnego – pokazać tę tragiczną kartę najnowszych dziejów Polski, kartę walki o Niepodległość… Ach! Nie jestem ja żaden agent reality show, który na oczach kamery wyławia ośmiornice z zatopionych w basenie specjalnych schowków przy akompaniamencie heavy metalu ani ja inny znowu Miszczak zakradający się z kamerą do celi argentyńskiego mamra, gdzie siedzą nasi niewinni Polaczkowie, przemycający heroinę w połkniętych prezerwatywach…
– Ocipiałeś do reszty! Przynosisz mi tutaj znowu te swoje pomysły, olaboga! Apostolskie molestacje dla lustratorów… Puknij się w łeb, pomyśl o kasie! – rzekłby z niesmakiem mój niegdyś towarzysz dokumentalista, Mariusz Walter, właściciel TVN. I miałby pewnie rację, bo to nie ja, a on, rekin kapitału Mariusz Walter, rozlicza wpływy z amerykańskim udziałowcem. Skoro jakiś Adam Obara lubi hasać po kraju z kupioną za ciężkie baksy kamerą i z żoneczką Almą, równie pomyloną, zabawia się radośnie szukaniem skarbów Trzeciej Rzeszy albo węszy w ciemnych zaułkach powojennej historii Księstwa Warszawskiego (tak Andrzej Żuławski nazywa PRL), to tylko jego, Obary, gwizdany interes, ponadustrojowa zabawa z wielką transformacją. Dokument w mediach prywatnych – taki dokument dla smutasów masochistów, bebeszących flaki Historii, nie ma racji bytu. Ten męczennik Dariusz Baliszewski, niezmordowany lustrator wojennej Polskiej Niemocy, ze swoim programem „Rewizja nadzwyczajna”, nie zaszlocha przecież i nie będzie darł szat u prywatnego nadawcy, choćby miał w garści supertajne papiery wyświetlające do końca zagadkę śmierci Sikorskiego; jego program „Rewizja nadzwyczajna”, bez zapowiedzi w prasie, wskakuje znienacka na antenę w porze północnych zmór.
„Ciemny” przygląda mi się spod daszka swojej cyklistówki, ale wyrazu jego oczu nie widzę – przybrał kiedyś ten dziwny pseudonim sam czy dostał z nadania? Mógłby się nazwać „Cieniem” albo „Mrokiem”, też by pasowało; pod jego czapką roi się od jadowitych tajemnic, których boi się tykać nasz doktor agrobiologii, historyk z bożej łaski, Sędzicki. W ciemnym zakamarku pamięci chowa sekrety tego bunkra, ale nie potrafię się domyślić, czemu on sam i ten swojak tutejszy „Zwora” zdecydowali, że nastała pora, by pokazać Polsce tę studnię. Jak to ładnie wygarnął boss Walter, gdy zdejmował moje programy z anteny: – „Musisz wiedzieć, myszko (tak mnie nazywał z serdeczności), że mój udziałowiec, kapitalista amerykański, nie życzy sobie patroszenia polskich flaków na naszej antenie – dokument wedle twojej recepty nie ma racji bytu w stacji prywatnej, bo oglądalność zaniża. Oglądalność równa się kasa.
– Jakieś papiery pan ma? – odzywa się nagle Białkowski, nieustannie patrząc mi w twarz, wyciąga rękę ruchem zdecydowanym, napierającym, drugą trzyma w kieszeni marynarki, jakby macał tam gnata.
– Przesadzasz, Kazik – Sędzicki podchodzi i nieśmiało dotyka łokcia „Ciemnego”, ale ten zdaje się nie słyszeć, co mówi Pan Doktor.
– Papiery są w porządku – mówię z wystudiowaną powagą, sięgam do portfela, który mam zawsze na brzuchu, w jednej z ośmiu kieszeni, jakie naszyto na mojej komandorskiej bluzie. Brązowa legitymacja, ze złotym napisem „Prasa”, zawierająca napisy po angielsku, francusku i rosyjsku, Stowarzyszenie Dziennikarzy Rzeczpospolitej Polskiej z datą wydania 1992, upstrzona licznymi pieczęciami ważności, powinna zrobić wrażenie – zawsze robi. Kiedy Białkowski ogląda dokument, przewraca jego stroniczki, przypatruje się uważnie fotografii, na której mam jeszcze nie posiwiałe kudły i czarną smolistą brodę, nadal wesolutko pieprzę coś o agentach Mossadu, którzy takie podrobione legitymacje noszą po jednej w każdej kieszeni, a jeszcze mają rekomendacje od prezydenta Kwaśniewskiego: – O, proszę! – wywlekam z portfela czerwoną legitymację Związku Literatów, która dowodzi, że jestem także pisarzem…
– Dobra – Białkowski oddaje mi „papiery”: Ausweis bitte!, Waszi dokumienty pożałujsta! – słyszał tysiąc razy w życiu. Bywało pewnie, że drugą ręką macał spluwę w kieszeni… – Ja dla porządku mam wiedzieć – odzywa się pojednawczo – ten TRZECI z nas choruje, może jutro go na świecie nie będzie – pytał, czy wy tacy, jak Pan Doktor opowiada…
– Źle nam z oczu patrzy? – w głosie Bolka wibruje niebezpieczna nuta; słyszał wiele razy, jak się z Almą kłócimy, że jęzor nie jest do chlapania, teraz jednak wkurza go ten Strażnik Piramidy i gotów mi zapieprzyć sprawę. Po co ja się tak cackam z tym starym NSZ-owcem – on za cholerę tej studni nie pokaże… Musiał się dobrze namoczyć we krwi, kumpli zabitych nie wskrzesi, świadkowie nie żyją, może teraz gadać, co mu ślina na język przyniesie…
– Panie Kazimierzu, my jutro musimy być w Warszawie – staram się zaglądnąć pod daszek jego czapki, nadaję słowom brzmienie oficjalne, ale lekko ironiczne: – Jutro w mojej telewizji rozliczę delegację i powiem, że pan doktor Sędzicki wpuścił nas w maliny: bajeczka o bunkrze to jakiś dowcip, wymyślony przez starych kumpli z NSZ. Koszty benzyny jakoś rozliczymy… Dziwi mnie tylko, że Pan Doktor dał się panom nabrać, bo w końcu za Pana Doktora namową bawimy się tutaj w turystów…
– Pardonnez-moi! – Sędzicki macha rękami, jakby otrząsał się od chmary os, w jego okrzyku słychać ton urażonej dumy; wyrywa moją legitymację z ręki „Ciemnego” i zaraz znowu podtyka ją pod nos Strażnika Piramidy: – Widzisz, Kazik, w co mnie pakujecie? Twój „Sokół” trzyma was obu za mordę, choć się przecież zgodził, że telewizja sfilmuje… Jak ja teraz wyglądam? Redaktor Obara podpisze nam papier, że bez obejrzenia nakręconych zdjęć, jeżeli nie damy zgody, on na antenie niczego nie puści… Tak ci niby zależy, żeby kapitan Lewartowski z grobu powstał? Śniło ci się, że on rękę do ciebie ze studni wyciąga, że upomina się o wyjawienie prawdy… Ty ostatni go widziałeś na furmance, zabitego; pamiętasz, jak ruski oficer enkawudzista kazał go podnieść, żeby ludzie widzieli, że koniec z wami, z partyzantką „Szramy”… Ja mam teraz dostęp do archiwów – profesor Strzembosz obiecał, że fotografię, którą wtenczas martwemu na furmance zrobili, znajdziemy; Polska zobaczy bojownika, który się nie poddał. Otworzycie dla telewizji bunkier, to się głośno w całej Polsce zrobi…
– Ja przysięgi nie złamię – Białkowski podnosi głowę i poprawia czapkę. Teraz widzę jego zimne stalowoszare oczy: – Za Jaruzelskiego było nas żywych jeszcze ośmiu, wtedy my się zebrali i przysięgli, że wydamy tajemnicę tylko za zgodą nas wszystkich, cośmy przeżyli. Teraz my są trzej, inni pomarli, dwóch się zgadza, jeden nie chce. Ja mam honor jeszcze stary, żołnierski. Jak my się nie ugodzim we trzech, to Pan Bóg palcem pokaże tego ostatniego, co się przy życiu ostanie i ten sam rozsądzi.
– Żegnamy panów! – Bolo wyciąga rękę do Sędzickiego, ale ten nie wypuszcza jego dłoni, zwraca ku mnie pobielałą twarz: – Niech pan wyjmuje kamerę i to sfilmuje… Dowód musi być, że ja nie okłamuję panów… A ty, Kazik, powiesz teraz na kamerę, że BUNKIER JEST – do Białkowskiego prawie z krzykiem:
– Masz odwagę powiedzieć? Nawet bezpieka wiedziała. Wiedzieli, szukali, nie znaleźli, w końcu dali spokój. Swoje już wygraliście. Nikt was do pierdla nie pośle, jeżeli zeznasz, jak ta sprawa wygląda…
– Co mam zeznać?
– Że byłeś łącznikiem, schodziłeś wiele razy do studni, że był szpital pod ziemią i radio było… Zrób to dla mnie, Kazik, dla dobra sprawy, nie rób mi wstydu…
Oczy „Ciemnego” znowu zniknęły pod czapką. Opuścił głowę. Prędko wyjmuję kamerę, przełamuję cyfrówkę, tak bym widział mały świecący ekranik podglądu; ta maszynka nie wygląda poważnie, nie budzi respektu, on pewnie nie wierzy, że to jest sprzęt reporterski, muszę więc rozstawić nogi, unoszę na wysokość oczu wizjer, choć mógłbym filmować nawet z biodra… Potem w domu na monitorze ujrzę jego wrogie spojrzenie, spode łba, niedowierzająco czujne i niepewne; ustawiłem się tak, że widać ich obydwu, Bola i Sędzickiego; wolno omiatam plan podwórka, szukając studni, tam w rogu…
Słyszę jego głos zza kadru:
Dobra, powiem, ale gęby pokazywać nie chcę.
(…)