Jak wytresować smokaTo jest Berk. Dwanaście dni drogi od rozpaczy i kilka stopni na południe od zamarznięcia na śmierć. Centralnie na południku żałości. Moja wioska. Krótko mówiąc, brudna. Mieszkamy tu od siedmiu pokoleń, a mimo wszystko  budynki są nowe. Łowimy ryby, polujemy i podziwiamy zachody słońca. Jedynym problemem są szkodniki. Większość osad dręczą myszy albo komary. W naszym przypadku są to… smoki.

Tymi słowami młody Wiking o imieniu Czkawka wprowadza widzów w świat filmu pt. Jak wytresować smoka. To jednak łudząco spokojny początek, który ustępuje szybko dynamicznej scenie przedstawiającej walkę pomiędzy brodatymi wojownikami i stadem gadów. A trzeba wiedzieć, że wojna ze smokami stanowi najważniejszy aspekt życia na wyspie Berk – każdy szanujący się Wiking w niej uczestniczy. Czkawka także pragnie w końcu wykazać się na polu bitwy, jednak z uwagi na swoją wątłą posturę nie ma szans w starciu z Koszmarem Ponocnikiem, Gronklem, czy nawet małym, ale niemniej groźnym Straszliwcem Straszliwym. Ponad to Stoick Ważki, przywódca klanu a także ojciec młodego Wikinga, zabrania mu mieszać się do walki. Tym bardziej, że nad wioską pojawia się prawdziwe niebezpieczeństwo – Nocna Furia.


Nie trudno się domyślić, że Czkawka zrobi coś, czego nikt by się po nim nie spodziewał; chcąc zyskać w oczach mieszkańców, a także walecznej dziewczyny o imieniu Astrid (do której skrycie wzdycha), za pomocą wyrzutni zestrzeliwuje smoka, którego nikt wcześniej nie był w stanie nawet zobaczyć. Nic więc dziwnego, że mieszkańcy wioski nie wierzą w jego powodzenie. Jednak chłopak i gad dobrze na tym wychodzą – dzięki potajemnym spotkaniom zawiązuje się między nimi przyjaźń. Szczerbaty, jak zostaje ochrzczony przez Czkawkę smok, staje się źródłem niezwykłych informacji na temat ziejących ogniem stworzeń. Na jaw wychodzi fakt, że wszystko, co Wikingowie wiedzą o smokach, jest błędne.

„Smocze opowieści” to jeden z najchętniej przerabianych tematów z zakresu fantastyki – nie tylko w sferze literackiej – stąd też przed obejrzeniem filmu obawiałam się nieudolnej historyjki dla dzieci, w której twórcy poruszą oklepane tematy i problemy, oblekając całość w nudną fabułę okraszoną niestrawnym humorem. Miałam rację w jednym aspekcie: pojawiła się miłość, pojawiła się zakazana przyjaźń, pojawił się także wątek konfliktu między synem i ojcem. Bajkowy standard. Jednak tym, czego się nie spodziewałam, był urok. Opowieść jest nim przepełniona po brzegi, co sprawia że ogląda się ją z prawdziwą przyjemnością. Głównym ośrodkiem wspomnianego czaru jest Szczerbaty – najbardziej rozbrajający smok, jakiego zdarzyło mi się oglądać na ekranie. Jego sympatyczny pysk oraz kocie zachowanie zyskały sobie rzeszę fanów, co można zaobserwować na takich portalach jak choćby deviantArt, czy Facebook. Jednakże nie jest to potulna gadzina – w obliczu niebezpieczeństwa wyzwala w sobie coś, co pasuje do nazwy Nocna Furia.
Słowa uznania należą się także innym gadom. Na pochwałę zasługuje fakt, że twórcy najwyraźniej inspirowali się wieloma zwierzętami, kreując poszczególne łuskowate gatunki. Dla przykładu Gronkiel ma w sobie coś z owada, Śmiertnik Zębacz z ptaka, a tytułowy smok przedstawia całą gamę zachowań typowego kanapowego sierściucha. Dodatkowo animatorzy postarali się o to, by całokształt smoczej rasy był na tyle ciekawy, żeby samemu chciało się hodować całe stado na podwórku.
Mówiąc o smokach, należy wspomnieć i o ludziach. Główny bohater to sympatyczny fajtłapa, z którego szydzą rówieśnicy. Paczkę młodych Wikingów charakteryzuje ciekawa różnorodność. Bliźniaki, Mieczyk i Szpadka, to wiecznie kłócący się duet, w którym jedno chce być lepsze od drugiego. Astrid to chłopczyca biorąca na ultrapoważnie swoją przyszłość jako pogromczyni smoków. Sączysmark oraz Śledzik to bardziej tchórzliwa część bandy: jeden będący chodzącą encyklopedią, drugi pragnący zostać Prawdziwym Wikingiem. Na uwagę zasługuje również Pyskacz, swego rodzaju trener młodych wojowników, który oprócz zabawnych tekstów posiada także zabawne metody nauczania.
Za ważny aspekt filmu uważam rolę klanu Wikingów, który reprezentuje typowe dla ludzi zachowania w obliczu nieznanego. Bezmyślną walkę ze smokami bez próby zrozumienia ich motywów można przyrównać do podobnych scenariuszy, które występują w ostatnio modnym Avatarze, Pocahontas, czy Atlantydzie. Podoba mi się, że ten temat porusza się stosunkowo często. Kto wie, być może niektórzy wyciągną z tego jakieś wnioski na przyszłość.

Jak wytresować smoka

Zgodzę się z opinią wielu recenzentów, że Jak wytresować smoka bazuje na szablonowych hollywoodzkich standardach, jednakże czy nie na nich powstały najlepsze bajki? Rola takich filmów wydaje się jasna – mają pokazać przezwyciężanie trudności, dążenie do celu, czasem podążanie inną ścieżką, niż wszyscy. Mnie pasuje ten schemat, jest przyjemnie swojski. Prawdopodobnie nie bawiłabym się w kinie aż tak dobrze, jakby twórcy przedstawili coś, co skrzętnie omijałoby wymienione przeze mnie tematy. Większość widzów wie, co chce zobaczyć w filmie i tego właśnie oczekuje. Czy to, że wszyscy wiedzą, jak będzie wyglądał happy end, sprawia, że film nie jest godny uwagi? Moim zdaniem w bajce liczy się otoczka. W „Jak wytresować smoka” otoczka jest w moim uznaniu przesympatyczna. Oby więcej takich bajek w przyszłości!

Po twórcach Shreka, Madagaskaru oraz Kund Fu Pandy wielu zapewne oczekuje dużej dawki świetnego humoru. Jednak tym razem studio DreamWorks uderzyło w inny ton. Oglądając „Jak wytresować smoka” prawdopodobnie nie będziecie wybuchać niepohamowanym śmiechem, a po opuszczeniu sali kinowej nie zaczniecie przerzucać się co weselszymi cytatami. Jednak mogę zagwarantować, że przeciągłe „Ooooooo…!” (oznaczające „jakie słodkie”) wymsknie się wam w trakcie seansu nie raz, i nie dwa.
Za dodatkowy atut filmu należy uznać ścieżkę dźwiękową, której twórcą jest John Powell. Świetnie skomponowana muzyka momentami przyprawia o przyjemne ciarki.

Na koniec dodam, że polski dubbing może nie należy do wybitnych i daleko mu do poziomu „Shreka”, jednakże po kilku minutach słuchania, da się przyzwyczaić do doboru aktorów. Czkawka, Stoick i większość młodych Wikingów brzmi przyzwoicie, ale Pyskacz, Astrid i Sączysmark nie przypadli mi do gustu. Prawdopodobnie dlatego, że oglądałam film w oryginale, gdzie podłożone głosy brzmiały nienagannie i pasowały do bohaterów. Dlatego też polecam oryginalną wersję językową z polskimi napisami. Uważam, że pozostawi po sobie nieco lepsze wrażenie i skłoni wielu z Was do ponownego obejrzenia „Jak wytresować smoka” i do adoracji Szczerbatego.

Autorem recenzji jest Agnieszka Woś.