Księga OcaleniaWyobraźmy sobie straszliwą wojnę, która wyniszcza cały świat. Niemal 90% ludzkości ginie, a ci którzy przeżyli, chronią się pod ziemią, żeby wyjść po roku na pozostałe po cywilizacji, skażone pustkowia. Wyobraźmy sobie anarchię, przemoc i zło trawiące od środka ludzkie społeczeństwo. Ludzi bez nadziei na lepsze jutro. I kiedy ostatnie szczątki człowieczeństwa gniją pozostawione samym sobie na spalonych słońcem piaskach radioaktywnej pustyni, Bóg pokazuje, że o nas nie zapomniał. Bo oto pojawia się Eli. Ten który niesie tajemniczą księgę mającą uratować ludzkość.

Proście, a będzie Wam dane.
Długo czekałem na możliwość obejrzenia tego filmu. Wystarczającą reklamą byli dla mnie Denzel Washington (jako Eli) i Gary Oldman (jako Carnage). Dodatkowo historie opowiedzianą w filmie osadzone w świecie znanym już z Mad Maxa, Władców ognia, czy Wodnego Świata. Ponadto słyszałem, że jest to świetny dramat umiejscowiony tak, a nie inaczej, żeby mocniej podkreślić działania głównego bohatera. To wszystko plus doskonały trailer sprawiły, że miałem ogromne nadzieje względem tej produkcji. Czy się sprawdziły? Po kolei.

Book of eli

Głuchych i ślepych ujrzeć…
O fabule powiedziałem wystarczająco dużo we wstępie. Fakt istnienia kolejnego faceta, mającego uratować świat nie jest niczym oryginalnym, ale umieszczenie wydarzeń u schyłku ludzkości doskonale usprawiedliwia pójście scenarzystów na łatwiznę. I nawet podchodząc sceptycznie do fabuły, po pierwszych piętnastu minutach zapominamy o wtórności pomysłu. Duża w tym zasługa  Denzela Washingtona, którego gra mnie osobiście hipnotyzuje. Niestety powiedzieć trzeba, że nie miał on okazji należycie pokazać jak bardzo ludzka jest jego postać. Oczywiście pojawiły się jakieś dylematy moralne, wybory które miały podkreślić jego oddanie sprawie, ale tego wszystkiego jest za mało. Historia, jaką bracia Hughes (duet reżyserski) starali się przedstawić w dwugodzinnym filmie ma potencjał na co najmniej kilkanaście odcinków serialu, stąd oczywisty niedosyt, kiedy okaże się jak mało wiemy po wejściu napisów końcowych i jak mało rozbudowana była akcja całego obrazu. Czy to znaczy, że sposób narracji przeprowadzony był zupełnie bez pomysłu? Na szczęście nie. Zwroty akcji są bezapelacyjnie mocną stroną tego filmu. Dwa razy się zdarzyło, że na mojej twarzy pojawił się tak zwany „szczękospad”, a nawet w przypadku ”Piły” pojawił się on tylko raz. Szczególnie gromkie brawa należą się panu Gary’emu Whitta (scenarzysta) za oryginalne i bardzo wiarygodne (w odniesieniu do realiów filmu) wyjaśnienie czemu Eli jest niemal niepokonaną maszyną do zabijania, którą nawet kule zdają się omijać z daleka. Przy czym nie jest to naciągana historyjka o kąpieli głównego bohatera w kadzi z chemikaliami w stylu Kapitana Ameryki, czy uczestnictwie w innych czarnobylskich eksperymentach. Uwierzcie mi, to naprawdę łatwo kupić. Ostatnią rzeczą, która sprawia, że warto wysiedzieć na filmie do samego końca jest właśnie jego koniec. W zakończeniu bowiem nie uświadczycie żadnych naciąganych bredni o cudach z kosmosu, mistycznym uleczeniu świata, czy heroicznym poświęceniu głównego bohatera. Nie oznacza to, ze film się źle kończy. Żeby się dowiedzieć co mam na myśli trzeba usiąść i obejrzeć, bo uważam, że grzechem byłoby powiedzieć tu więcej.

Ślepców uszy prowadzą.
Jedną z naprawdę mocnych stron Book of Eli jest niewątpliwie muzyka. Klimatyczna i dobrze dobrana do sytuacji potęguje uczucie osamotnienia, kiedy trzeba tworzy napięcie, odpowiednio przyśpiesza, kiedy wokół Eli’ja robi się niebezpiecznie, przytłacza, kiedy obserwujemy obraz nędzy i rozpaczy na ulicy zrujnowanego miasteczka, a do tego wszystkiego wpada w ucho. Na pewno sound track stanowi świetny materiał i jest godny postawienia na półce obok filmu. Nie często się zdarza, że jest tak iż w ferworze wydarzeń zwracamy uwagę na muzykę, która im towarzyszy. Często ma ona stanowić przekaz podprogowy, potęgujący u nas uczucie danego rodzaju. Do faktu, że udźwiękowienie Księgi Ocalenia doskonale spełnia swoją rolę należy dodać kolejny, mówiący o tym, że ta muzyka po prostu przyciąga uwagę. No i nie zagłusza ani efektów dźwiękowych związanych z walką ani (co już się kilka razy zdarzyło w innych produkcjach) dialogów.  Po obejrzeniu filmu przeszukiwałem Internet w poszukiwaniu tytułów, by móc usłyszeć kawałek z wybranej sceny jeszcze raz, i za to ukłon ode mnie w stronę twórców.

Book of eli

A głuchych oczy.

Czy zobaczyć na ekranie można równie dużo, co usłyszeć z głośników? Oprócz scen popychających wątek fabularny do przodu, mamy tu strzelaniny, nieco bijatyki i nieodłączny element hollywoodzkich produkcji, czyli wybuchy. Amerykańscy filmowcy wychodzą z założenia, że film jest totalną klapą, jak elementy scenografii nie fruwają dokoła. Cóż, stać ich na to. Na szczęście w Book of Eli nie było tego za dużo. Trudno wyróżnić w jakiś sposób sceny walki. Choć bardzo efektowne, nie odbiegają niczym od hollywoodzkich standardów. To natomiast, co absorbuje i przyciąga uwagę od pierwszych sekund, to świat. Stworzenie tak sugestywnej wizji świata, jaką stworzyli bracia Hughes nie jest tanim przedsięwzięciem. Pustkowia, zniszczone mosty, zrujnowane miasteczka, ruiny wielkiej metropolii, wszechobecne wraki samochodów, a wszystko to okraszone piachem i betonem w różnych postaciach. Oczywiście nie mamy tu do czynienia z rozmachem w stylu „2012”, ale przecież nie o to chodzi. Zadaniem było zbudowanie pustynnego, sugestywnego świata, co zostało spełnione w stu procentach. Szczególne brawa należą się za szary filtr nałożony na obraz. Bardzo spotęgował on poczucie wszechobecnej apokalipsy i skażenia. Można się z tym zgadzać lub nie, ale moim zdaniem tak ekspresyjnego świata nie było do tej pory.
A gdy już dotrą do celu…
Podsumowanie tego filmu i odpowiedzenie na pytanie, czy warto wydać nań pieniądze jest dla mnie trudne. Trudne, bo przyznać muszę, że oczekiwania z jakimi siadłem przed telewizor nie zostały zaspokojone. Uczucie niedosytu towarzyszy mi do tej pory, kiedy pomyślę o wydarzeniach widzianych na ekranie. Drugą stroną medalu jest -bądź, co bądź–oryginalność pomysłu i dojrzałe podejście do tematu twórców filmu, wciągający, brutalny i wyrazisty świat, z trudami którego przyszło się zmierzyć głównemu bohaterowi i tak bardzo lubiany przeze mnie apokaliptyczny klimat brudu i skażenia. Powiem więc tak:
Jeżeli nie jesteś fanem takiego klimatu, Book of Eli niewiele może Ci zaoferować. Na pewno znajdziesz w nim coś dla siebie, ale może to być za mało by zaspokoić ubytek powstały w wewnętrznych warstwach Twojego portfela. Jeżeli natomiast z zacięciem śledziłeś poczynania łowców smoków we „Władcach Ognia”, czy zjadłeś paznokcie obserwując jak Żeglarz poszukuje suchego lądu przemierzając wzdłuż i w szerz „Wodny Świat”, to nie będziesz żałował ani grosza, który wydasz na podróż wraz z Eli’jem w kierunku zachodnich pustkowi. Gdybym miał oceniać film dostałby ode mnie zasłużone 7 na 10.


Autorem recenzji jest Piotr Mazurkiewicz.