Proście, a będzie Wam dane.
Długo czekałem na możliwość obejrzenia tego filmu. Wystarczającą reklamą byli dla mnie Denzel Washington (jako Eli) i Gary Oldman (jako Carnage). Dodatkowo historie opowiedzianą w filmie osadzone w świecie znanym już z Mad Maxa, Władców ognia, czy Wodnego Świata. Ponadto słyszałem, że jest to świetny dramat umiejscowiony tak, a nie inaczej, żeby mocniej podkreślić działania głównego bohatera. To wszystko plus doskonały trailer sprawiły, że miałem ogromne nadzieje względem tej produkcji. Czy się sprawdziły? Po kolei.
O fabule powiedziałem wystarczająco dużo we wstępie. Fakt istnienia kolejnego faceta, mającego uratować świat nie jest niczym oryginalnym, ale umieszczenie wydarzeń u schyłku ludzkości doskonale usprawiedliwia pójście scenarzystów na łatwiznę. I nawet podchodząc sceptycznie do fabuły, po pierwszych piętnastu minutach zapominamy o wtórności pomysłu. Duża w tym zasługa Denzela Washingtona, którego gra mnie osobiście hipnotyzuje. Niestety powiedzieć trzeba, że nie miał on okazji należycie pokazać jak bardzo ludzka jest jego postać. Oczywiście pojawiły się jakieś dylematy moralne, wybory które miały podkreślić jego oddanie sprawie, ale tego wszystkiego jest za mało. Historia, jaką bracia Hughes (duet reżyserski) starali się przedstawić w dwugodzinnym filmie ma potencjał na co najmniej kilkanaście odcinków serialu, stąd oczywisty niedosyt, kiedy okaże się jak mało wiemy po wejściu napisów końcowych i jak mało rozbudowana była akcja całego obrazu. Czy to znaczy, że sposób narracji przeprowadzony był zupełnie bez pomysłu? Na szczęście nie. Zwroty akcji są bezapelacyjnie mocną stroną tego filmu. Dwa razy się zdarzyło, że na mojej twarzy pojawił się tak zwany „szczękospad”, a nawet w przypadku ”Piły” pojawił się on tylko raz. Szczególnie gromkie brawa należą się panu Gary’emu Whitta (scenarzysta) za oryginalne i bardzo wiarygodne (w odniesieniu do realiów filmu) wyjaśnienie czemu Eli jest niemal niepokonaną maszyną do zabijania, którą nawet kule zdają się omijać z daleka. Przy czym nie jest to naciągana historyjka o kąpieli głównego bohatera w kadzi z chemikaliami w stylu Kapitana Ameryki, czy uczestnictwie w innych czarnobylskich eksperymentach. Uwierzcie mi, to naprawdę łatwo kupić. Ostatnią rzeczą, która sprawia, że warto wysiedzieć na filmie do samego końca jest właśnie jego koniec. W zakończeniu bowiem nie uświadczycie żadnych naciąganych bredni o cudach z kosmosu, mistycznym uleczeniu świata, czy heroicznym poświęceniu głównego bohatera. Nie oznacza to, ze film się źle kończy. Żeby się dowiedzieć co mam na myśli trzeba usiąść i obejrzeć, bo uważam, że grzechem byłoby powiedzieć tu więcej.
Ślepców uszy prowadzą.
Jedną z naprawdę mocnych stron Book of Eli jest niewątpliwie muzyka. Klimatyczna i dobrze dobrana do sytuacji potęguje uczucie osamotnienia, kiedy trzeba tworzy napięcie, odpowiednio przyśpiesza, kiedy wokół Eli’ja robi się niebezpiecznie, przytłacza, kiedy obserwujemy obraz nędzy i rozpaczy na ulicy zrujnowanego miasteczka, a do tego wszystkiego wpada w ucho. Na pewno sound track stanowi świetny materiał i jest godny postawienia na półce obok filmu. Nie często się zdarza, że jest tak iż w ferworze wydarzeń zwracamy uwagę na muzykę, która im towarzyszy. Często ma ona stanowić przekaz podprogowy, potęgujący u nas uczucie danego rodzaju. Do faktu, że udźwiękowienie Księgi Ocalenia doskonale spełnia swoją rolę należy dodać kolejny, mówiący o tym, że ta muzyka po prostu przyciąga uwagę. No i nie zagłusza ani efektów dźwiękowych związanych z walką ani (co już się kilka razy zdarzyło w innych produkcjach) dialogów. Po obejrzeniu filmu przeszukiwałem Internet w poszukiwaniu tytułów, by móc usłyszeć kawałek z wybranej sceny jeszcze raz, i za to ukłon ode mnie w stronę twórców.
A głuchych oczy.
A gdy już dotrą do celu…
Podsumowanie tego filmu i odpowiedzenie na pytanie, czy warto wydać nań pieniądze jest dla mnie trudne. Trudne, bo przyznać muszę, że oczekiwania z jakimi siadłem przed telewizor nie zostały zaspokojone. Uczucie niedosytu towarzyszy mi do tej pory, kiedy pomyślę o wydarzeniach widzianych na ekranie. Drugą stroną medalu jest -bądź, co bądź–oryginalność pomysłu i dojrzałe podejście do tematu twórców filmu, wciągający, brutalny i wyrazisty świat, z trudami którego przyszło się zmierzyć głównemu bohaterowi i tak bardzo lubiany przeze mnie apokaliptyczny klimat brudu i skażenia. Powiem więc tak:
Jeżeli nie jesteś fanem takiego klimatu, Book of Eli niewiele może Ci zaoferować. Na pewno znajdziesz w nim coś dla siebie, ale może to być za mało by zaspokoić ubytek powstały w wewnętrznych warstwach Twojego portfela. Jeżeli natomiast z zacięciem śledziłeś poczynania łowców smoków we „Władcach Ognia”, czy zjadłeś paznokcie obserwując jak Żeglarz poszukuje suchego lądu przemierzając wzdłuż i w szerz „Wodny Świat”, to nie będziesz żałował ani grosza, który wydasz na podróż wraz z Eli’jem w kierunku zachodnich pustkowi. Gdybym miał oceniać film dostałby ode mnie zasłużone 7 na 10.
Autorem recenzji jest Piotr Mazurkiewicz.