O książce:
„Jedna z pierwszych wielkich powieści XXI wieku”
John Banville, „Guardian”
Najpierw opowiem o napadzie dokonanym przez moich rodziców, a później o zabójstwach.
Rodziców Della Parsonsa do napadu na bank pchnęło błędne myślenie i życiowy pech, ale choć nie byli lekkomyślnymi ludźmi, ich działania w jednej chwili na zawsze zmieniły wyobrażenia piętnastoletniego Della o normalnym życiu. Uniknąwszy umieszczenia w domu opieki dla nieletnich, chłopak wyrusza przez Montanę na spotkanie nieznanego, aby wylądować w obcej sobie Kanadzie w hotelu na prerii, zdany na łaskę gwałtownego i zagadkowego Arthura Remlingera. Wkrótce po przyjeździe Dell odkrywa, że nowy świat skrywa własne mroczne tajemnice, a on sam nie jest jedynym, który pozostawił przeszłość po drugiej stronie granicy.
Richard Ford (ur. 16 lutego 1944 w Jackson, Missisipi) – amerykański autor powieści i opowiadań, zdobywca nagrody Pulitzera oraz przyznawanych przez amerykański PEN Club nagród: PEN/Faulkner Award i PEN/Malamud Award. Znany ze składających się na trylogię powieści: The Sportswriter (1986), Independence Day (1995), The Lay of the Land (2006). Mieszka w Nowym Orleanie.
Tytuł: Kanada
Autor: Richard Ford
Wydawca: Dom Wydawniczy PWN
Format:14,3 x 20,5 cm
Premiera: 13 kwietnia 2015 r.
Ilość stron:504
Oprawa: miękka
ISBN: 9788377057735
Kanada
Richard Ford
(fragment)
Rozdział 1
Najpierw opowiem o napadzie dokonanym przez moich rodziców, a później o zabójstwach. Napad jest ważniejszy, bo przesądził o życiu mojej siostry i moim. Gdybym nie zaczął od napadu, nic nie miałoby sensu. Nigdy nie przyszłoby wam do głowy, że moi rodzice mogą napaść na bank. Nie byli dziwakami ani przestępcami. Nikt nie pomyślałby, że tak skończą. Wydawali się normalnymi ludźmi – choć to wrażenie prysło, gdy obrabowali bank.
Mój ojciec Bev Parsons przyszedł na świat w zwykłej wiejskiej rodzinie w okręgu Marengo w Alabamie w 1923 roku. W 1939 roku skończył szkołę średnią i marzył o wstąpieniu do amerykańskich sił powietrznych. Pojechał do Demopolis i odbył szkolenie w Randolph, niedaleko San Antonio. Chciał zostać pilotem myśliwca, ale nie miał odpowiednich predyspozycji, więc wyuczył się na bombardiera. Latał średniej wielkości bombowcami B-25 Mitchell nad Filipinami, a później nad Osaką, siejąc zniszczenie w szeregach wroga i wśród niewinnej ludności. Był wysokim, czarującym, wesołym mężczyzną mierzącym ponad metr osiemdziesiąt wzrostu (ledwie się mieścił w luku bombardiera), o kwadratowej ufnej twarzy i wystających kościach policzkowych, zmysłowych ustach oraz długich kobiecych rzęsach. Miał białe lśniące zęby i krótkie czarne włosy, z których był równie dumny jak ze swojego imienia. Bev. Kapitan Bev Parsons. Nigdy przy tym nie przyszło mu do głowy, że większość ludzi uważa imię Beverly za kobiece. Twierdził, że posiada anglosaksońskie korzenie. „To popularne imię w Anglii.
Faceci noszą tam imiona Vivian, Gwen i Shirley”. Mógł tak gadać bez końca, miał otwarty umysł południowca i eleganckie maniery, które powinny były otworzyć mu drzwi do oszałamiającej kariery w siłach powietrznych. Jego ruchliwe orzechowe oczy stale wypatrywały kogoś, na kim mógłby skupić uwagę – zwykle mojej siostry bliźniaczki i mnie. Opowiadał kiepskie dowcipy w teatralnym stylu rodem z Południa, znał karciane triki i magiczne sztuczki. Potrafił oderwać kciuk, a po chwili z powrotem umieścić go na miejscu, sprawić, żeby chusteczka zniknęła i pojawiła się ponownie.
Grał na pianinie boogie-woogie, parodiował południowy akcent i aktorów serialu Amos ’n’ Andy. Od latania mitchellami częściowo stracił słuch i był drażliwy na tym punkcie, choć prezentował się elegancko w „prawdziwej” wojskowej fryzurze i niebieskiej bluzie kapitana, promieniując szczerą serdecznością. Pewnie właśnie to przyciągnęło do niego moją matkę (choć trudno sobie wyobrazić dwoje gorzej dobranych ludzi), która niefortunnie zaszła w ciążę w wyniku ich pospiesznego spotkania po uroczystości wydanej na cześć żołnierzy powracających do domu. Zdarzyło się to w Fort Lewis, gdzie w marcu 1945 roku ojciec odbywał szkolenie, żeby wyuczyć się na kwatermistrza, bo nie było już potrzeby zrzucania bomb na wroga. Pobrali się, gdy tylko odkryli, że mama jest w ciąży. Jej rodzice, żydowscy imigranci z Polski, mieszkali w Tacomie i nie akceptowali tego związku. Kiedyś byli nauczycielami matematyki i znanymi muzykami amatorami, którzy dawali koncerty w Poznaniu.
Z kraju uciekli w 1918 roku i dotarli do stanu Waszyngton przez Kanadę, aby zostać szkolnymi stróżami. Żydowskie pochodzenie niewiele dla nich znaczyło, podobnie później dla naszej matki – było krępującą swobodę tradycją, którą z radością porzucili w kraju, gdzie rzekomo nie było żadnych Żydów. Nigdy też nie sądzili, że ich jedyna córka poślubi uśmiechniętego, gadatliwego jedynaka pochodzącego z głębokiej prowincji ze szkocko-irlandzkiej rodziny rzeczoznawców drzewnych, i szybko wyrobili sobie na ten temat zdanie. I choć, obiektywnie biorąc, można było domniemywać,
że nasi rodzice nie są dla siebie stworzeni, to ich małżeństwo tylko to potwierdziło, zmieniając życie matki na zawsze – i to wcale nie na lepsze, w co zapewne wierzyła. Moja matka Neeva Kamper (zdrobnienie od Geneva) była drobną, poważną kobietą w okularach, o niesfornych kasztanowych włosach i delikatnym meszku sięgającym linii szczęki. Ojciec żartował, że w Alabamie, skąd pochodził, takie włosy nazywano żydowskimi lub imigracyjnymi, ale je lubił i kochał naszą matkę. Można jednak było odnieść wrażenie, że ona nigdy nie przywiązywała większej wagi do jego słów. Miała grube brwi i lśniące czoło pokryte cienką skórą, spod której prześwitywały żyłki. Blada cera osoby rzadko opuszczającej dom i małe delikatne dłonie o wypielęgnowanych błyszczących paznokciach – ze starannym manikiurem – z których była dumna i którymi gestykulowała z roztargnieniem, powodowały, że wydawała się krucha, choć wcale taka nie była. Została obdarzona sceptycznym umysłem i uważnie słuchała, kiedy ktoś do niej mówił. Bywała też zgryźliwie dowcipna.
Nosiła soczewki bez oprawki, czytała francuską poezję i często używała określeń w rodzaju cauchemar1 lub trou du cul2, których nie rozumieliśmy z siostrą. Pisywała wiersze brązowym atramentem, docierającym do domu pocztą, i prowadziła kronikę, której nie mogliśmy czytać. Chodziła z lekko uniesionym nosem i konsternacją na twarzy, która stała się w końcu jej drugą naturą, choć mogła nią być od samego początku. Zanim poślubiła mojego ojca, a później szybko urodziła moją siostrę i mnie, w wieku osiemnastu lat ukończyła Whitman College w Walla Walla i pracowała w księgarni, pozując na członkinię artystycznej bohemy i poetkę, mając nadzieję, że pewnego dnia otrzyma posadę wykładowcy w jakimś małym college’u i wyjdzie za kogoś zupełnie innego od mężczyzny, którego ostatecznie poślubiła – pewnie profesora wspomnianego college’u, będącego w stanie zaoferować jej życie, do jakiego rzekomo została stworzona. W 1960 roku, kiedy to wszystko się stało, miała zaledwie trzydzieści cztery lata, ale już „poważne zmarszczki” w okolicy małego, zaróżowionego na końcu nosa oraz przenikliwe, szarozielone duże oczy ze smagłymi powiekami, które nadawały jej obcy, lekko melancholijny i niezadowolony wygląd – odpowiadający temu, kim była. Miała ładną smukłą szyję i zaskakujący uśmiech, odsłaniający małe zęby ukryte za dziewczęcymi wargami w kształcie serca. Ale rzadko się uśmiechała – chyba tylko do mnie i mojej siostry. Wiedzieliśmy, że mama wygląda nietypowo w oliwkowych spodniach, bawełnianej bluzce z obszernymi rękawami oraz butach z bawełny i konopi, które musiała sprowadzać z dalekiego Zachodniego Wybrzeża, bo czegoś takiego nie można było kupić w Great Falls. Jeszcze bardziej niezwykle wyglądała, gdy z ociąganiem stawała obok naszego wysokiego, przystojnego i towarzyskiego ojca. Rzadko bywali w towarzystwie i chodzili do restauracji, więc trudno było powiedzieć, jak się prezentują na tle zewnętrznego świata, wśród nieznajomych. Dla mnie i mojej siostry życie w naszym domu wyglądało normalnie.
Moja siostra i ja mogliśmy bez trudu odgadnąć, co przyciągnęło naszą matkę do Beva Parsonsa – rosłego, barczystego, gadatliwego, wesołego mężczyzny, pragnącego zadowolić każdą osobę, która znajdzie się w pobliżu. Trudniej było zrozumieć, co zwróciło jego uwagę w naszej matce. Była przecież drobną (mierzącą zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu) kobietą, zamkniętą w sobie i nieśmiałą, wyobcowaną i artystycznie usposobioną, ładną jedynie wtedy, gdy się uśmiechała, i dowcipną wyłącznie wówczas, gdy czuła się całkowicie odprężona. Nasz ojciec musiał na swój sposób cenić to wszystko, wyczuwać, że choć mama posiada subtelniejsze usposobienie, potrafi ją…