Nazwisko Frankenstein zna każdy z nas. Nawet ci, którzy, mówiąc delikatnie, stronią od intelektualnych rozrywek i wytworów kultury, kojarzą je z… paskudnym monstrum – rosłym, kanciastym, z wybałuszonymi ślepiami, „pocerowaną” twarzą i trupio bladą cerą. A tymczasem owo monstrum, którego wizerunek w tak ekspresyjny sposób rozsławiło głównie kino, wcale nie nosiło nazwiska Frankenstein. To nazwisko należało do jego kreatora. Młodego naukowca, Wiktora Frankensteina, który opętany twórczą obsesją, pragnieniem pokonania śmierci i wiarą w nieograniczone możliwości nauki, powołuje do życia przerażającą istotę. Mary Shelley napisała swoją powieść blisko dwa wieki temu, mając zaledwie dziewiętnaście lat. Kiedy przystępowała do pracy, nie spodziewała się zapewne, że stworzy jeden z najpopularniejszych i najbardziej żywotnych mitów w historii kultury.

Akcja powieści toczy się pod koniec osiemnastego wieku. Kapitan Robert Walton wraz z ekipą badawczą płynie na Biegun Północny. Pragnie poszerzyć swoją wiedzę, dokonać kilku odkryć i zdobyć sławę. Niespodziewanie jednak gruba pokrywa lodowa czyni go więźniem na Oceanie Arktycznym. Wśród śniegu i lodu załoga odnajduje wycieńczonego i niemal zamarzniętego rozbitka – szwajcarskiego badacza i przyrodnika Wiktora Frankensteina. Kiedy Frankenstein dochodzi do siebie, odzyskuje siły i poznaje bliżej kapitana Waltona, zaczyna dostrzegać w nim cechy podobne do swoich. Nadmierną ambicję, wiarę w możliwości nauki, pragnienie dokonywania coraz to nowych odkryć i zyskania sławy, która zapewniłaby mu nieśmiertelność. By przestrzec Waltona, Szwajcar zaczyna snuć przerażającą opowieść o swoim życiu. Krok po kroku przekazuje historię o tym, jak nadmierna ambicja i chęć zadrwienia z destrukcyjnej mocy śmierci doprowadziła go do szalonej koncepcji. Koncepcji ożywienia martwego ciała, wlania sił witalnych w martwe tkanki i przez to… zrównania się z samym Bogiem. Frankenstein opowiada o tym, jak przez wiele lat prowadził badania naukowe, dokonywał eksperymentów, robił doświadczenia i gromadził wiedzę, by móc urzeczywistnić swój plan. Jego determinację zwieńczył sukces – Szwajcar odkrył sposób na ożywienie martwych tkanek, przywrócenie życia zmarłym, a być może i na… stworzenie człowieka idealnego. Kiedy jednak przystąpił do pracy, zamiast ideału stworzył przerażające monstrum. Monstrum wykazywało ludzkie odruchy i odznaczało się inteligencją, jednak ze względu na odrażający wygląd nie spotkało się z akceptacją. Było atakowane i prześladowane przez ludzi tak długo, aż wreszcie samo zaczęło atakować i prześladować. Celem zaś monstrum stał się… Wiktor Frankenstein. Stwórca, który powołał je do życia w niewiadomym celu i kazał funkcjonować w świecie, w którym nigdzie nie ma dla niego miejsca. Monstrum tłumi w sobie ludzkie odruchy i oddaje się bez reszty jednemu pragnieniu. Pragnieniu zemsty.

Mary Shelley wyprzedzała swoją epokę o przynajmniej sto lat. Była córką filozofa Williama Godwina i Mary Wollstonecraft – publicystki, pisarki i filozofki, uznawanej za pierwszą prawdziwą feministkę, otwarcie walczącą o prawa kobiet. Mary Shelley otrzymała staranne wykształcenie, a ojciec zachęcał córkę do tego, by nigdy nie ukrywała swojej inteligencji i zarażał ją politycznym liberalizmem. Jak na przełom osiemnastego i dziewiętnastego wieku była to dość oryginalna koncepcja wychowawcza. Nic dziwnego zatem, iż właśnie w głowie Mary Shelley zrodził się pomysł napisania Frankensteina. Wyobrażacie sobie, że podobną powieść piszą wychowane w duchu ziemiańskim Maria Edgeworth czy Jane Austen? Nie… By stworzyć Frankensteina nie wystarczyło tylko obserwować życia. Trzeba było wydostać się poza nie – poza to, co dawało się zracjonalizować i logicznie uzasadnić, poza to, co powszechnie zwane „normalnym”. I dać się porwać temu, co szalone, chore i moralnie niejednoznaczne. Mary Shelley stworzyła doskonałą powieść o niedoskonałym człowieku. O człowieku pełnym pychy i wiary we własne możliwości, przekonanym o tym, że nauka nie ma granic, że wszystko można wyliczyć, zmierzyć, zbudować i skonstruować – tak, jak konstruuje się skomplikowane mechanizmy. Wiktor Frankenstein porywa się na akt twórczy i zrównuje z Bogiem, rzuca mu wyzwanie, drwi z niego i szydzi ze śmierci. Jest bezczelny wobec dwóch największych potęg. Stawia siebie ponad nich. W swoim pragnieniu bycia Bogiem nie bierze jednak pod uwagę jednego. Nie stawia sobie pytania: „po co?”. Po co powołuję na świat życie? W jakim celu? Jaką przyszłość mu zapewnię? Wiktor Frankenstein chce być Bogiem, ale nie potrafi być zwykłym, ziemskim rodzicem. Wypuszcza na świat żywą istotę, ale nie umie zapewnić jej opieki, odsuwa się od niej, zdjęty grozą. Po tym, jak dokonuje swojego dzieła, nie czuje satysfakcji ani radości, a jedynie gorzkie rozczarowanie. Chciał sięgnąć nieba, a znalazł się w piekle. Z istotą tak odrażającą, jakiej nawet Dante nie potrafiłby opisać. Ten twór – to monstrum – jest jego karą, prześladowcą, wyrzutem sumienia, ale i… odrzuconym i nieakceptowanym dzieckiem.

Ta relacja ojcowsko-synowska zawsze we Frankensteinie interesowała mnie najbardziej. Powstało wiele opracowań na temat inspiracji, które sprowokowały Mary Shelley do napisania tej powieści. Większość czytelników zna słynną historię jej powstania. W roku 1816 pisarka spędziła lato u podnóża szwajcarskich Alp, nad Jeziorem Genewskim, w towarzystwie swojego męża Percy’ego Shelleya, poety George’a Byrona i pisarza Johna Polidoriego. Lato było chłodne i deszczowe, towarzystwo trochę nudziło, umilało sobie zatem czas opowieściami o duchach. Tyle tylko, że Mary Shelley nie miała pomysłu na historię o duchach. Stworzyła zatem opowieść, w której zawarła swoją fascynację nauką, postępem i coraz to nowymi odkryciami, refleksje o życiu, o potędze śmierci, swoje lęki, obawy i koszmary. A także doświadczenia związanie ze śmiercią trójki własnych dzieci. Refleksje wczesnego, tak tragicznie zakończonego macierzyństwa również mają tutaj swoje odzwierciedlenie. Znajdują odbicie w obsesji bohatera na punkcie śmierci, której nie da się pokonać, w sprzeciwie wobec nieubłaganych praw natury. Współczesne opracowania mitu Frankensteina zdają się wypaczać nieco oryginalne przesłanie powieści Mary Shelley. A szkoda. Bo to bardzo ważny głos dotyczący kondycji człowieka we wszechświecie. Głos autorki, która – od zawsze miałam takie wrażenie – świetnie odnalazłaby się także w obecnych realiach. I z pewnością miałaby o czym pisać…

Wydawnictwo Vesper proponuje nam wyjątkową edycję Frankensteina. To pierwsza polska publikacja tej powieści w wersji pierwotnej, a zatem bez poprawek, które w późniejszych latach wprowadziła autorka. Znajdziemy tutaj również teksty, które wraz z Frankensteinem „narodziły” się nad Jeziorem Genewskim – nowele Pogrzeb George’a Gordona Byrona i Wampir Johna W. Polidoriego oraz opowiastki niesamowite Percy’ego Shelleya. Największą jednak zaletą tego wydania są ilustracje – drzeworyty Lynda Warda. Ekspresjonistyczne, niepokojące, odrealnione, emocjonalne, niekiedy wzruszające, a niekiedy przerażające. To jednocześnie piękny hołd złożony dziełu Mary Shelley, i wartość sama w sobie. Gorąco polecam!

O Frankensteinie czyli współczesnym Prometeuszu Mary Shelley, historii dzieła i inspiracjach, które doprowadziły do jego powstania przeczytasz także TUTAJ.

Autor: Mary Shelley
Okładka: Lynd Ward
Ilustrator: Lynd Ward
Wydawnictwo: Vesper
Data wydania: 25.09.2013
Tytuł oryginalny: Frankenstein; or, The Modern Prometheus
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Liczba stron: 320
Format: 140×205 mm
ISBN-13: 9788377311516

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *