Philippa Gregory trzyma poziom. Praktycznie od 1998 roku wydaje jedną powieść rocznie, a od momentu, w którym zaczęła „na boku” tworzyć Zakon Ciemności, to nawet dwie. Oczywiście nie jestem taką fanatyczką, żeby twierdzić, iż dosłownie każda jej książka jest niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Po pierwsze – nie mam najmniejszego prawa tak uważać, bo jeszcze sporo do przeczytania mi zostało, po drugie – sporadycznie trafiają się jej z lekka słabsze pozycje. Niemniej jednak uważam, że ta kobieta nie jest w stanie wypalić się jako pisarka – jeśli już zdarza jej się popełnić coś nie do końca dopracowanego, to przez następne lata nadrabia to wieloma znakomitymi pozycjami sygnowanymi jej nazwiskiem.

W tym roku Philippa wydaje The King’s Curse. Mam nadzieję, że polski tłumacz zostawi tę „królewską klątwę” w spokoju i nie ozdobi jej kolejną „księżniczką”, „królową” lub „kochanką” – ileż można!? Ja wiem, że w wielu tytułach oryginalnych owe pannice widnieją, ale niezaprzeczalnym faktem jest, iż w polskich wersjach jest ich o wiele więcej. „The King’s Curse” będzie opowiadać o Małgorzacie Pole, córce Izabelli Neville, będącej jedną z latorośli Ryszarda Neville’a (zainteresowanych, a niekojarzących człowieka, odsyłam do mojej recenzji Córki Twórcy Królów). Gregory jak nikt inny potrafi wyłuskać z historii kobiety, o których warto pisać i których losy, choć mało popularne, są równie fascynujące, jak powszechnie znane wydarzenia pierwszoplanowe. Tak więc na powieść o Małgorzacie poczekamy pewnie do przyszłego roku, a tymczasem na półkach księgarni pojawiła się właśnie Biała księżniczka, opowieść o Elżbiecie York, która w Anglii została wydana w zeszłym roku. Na razie jednak wracam jeszcze do Uwięzionej królowej, która w Polsce pojawiła się jesienią zeszłego roku, a w rzeczywistości powstała dość dawno – premiera oryginału miała miejsce sześć lat temu.

Gregory ma pełne prawo do tego, by większość jej powieści tytułować mianem historycznych. Tło, jakimi je ubarwia, zachwyca szczegółami, intensywnością, pozwala wczuć się w sytuację bohaterów żyjących w czasach tak bardzo odległych od naszych. Nie zawsze robi to dosłownie, korzystając z podanych na tacy opisów – często smaczków, drobiazgów, pasjonujących elementów układanki, z której wyłania się obraz opisywanych czasów, trzeba szukać w zachowaniu postaci, w ich rozmowach, w tym jak i o czym myślą, co czują, jaki mają stosunek do innych. Dzięki temu każda strona, każdy akapit powieści angielskiej pisarki, która jest jednocześnie historykiem, przynosi nam moc satysfakcjonujących wiadomości i interesujących faktów. I tylko od nas zależy, czy wszystkie je odnajdziemy i będziemy potrafili ułożyć z nich wizję czasów, o których czytamy, czy nasza wyobraźnia przeniesie się dzięki temu do Anglii, która już dawno nie istnieje.

Ja przenoszę się za każdym razem, książki Philippy Gregory są dla mnie wehikułem czasu i kopalnią wiedzy dotyczącej życia społecznego, obyczajów, zachowań i wydarzeń historycznych. Nie jestem oczywiście czytelnikiem biernym i bezkrytycznym, doczytuję, poszukuję innych źródeł, konfrontuję i dzięki temu wiem, które elementy należą do znanych historykom faktów, które to przypuszczenia, a które są stricte fikcją użytą przez autorkę do ubarwienia fabuły. Przede wszystkim doceniam to, iż wyobraźnia powieściopisarki, z której ma w pełni prawo korzystać, bo w końcu beletrystyka to nie teksty akademickie (których, swoją drogą, ma Gregory na koncie bardzo wiele), zawsze idzie w parze z tym, co prawdopodobne, co mogło rzeczywiście mieć miejsce, co jest umotywowane zachowaniami i sposobem myślenia ludzi średniowiecza i renesansu.

Nie inaczej jest w przypadku Uwięzionej królowej, która wypuszcza nas z macek londyńskiego dworu królewskiego – akcja kilku poprzednich powieści, ułożonych nie wg daty wydania, ale wg czasu akcji, toczy się wokół króla, którego imienia wymieniać nie trzeba i jego kobiet (żon, kochanek i córek). Tym razem siedzimy sobie z dala od sceny, przez którą przewalają się główne historyczne wydarzenia, krążymy między prowincjonalnymi posiadłościami należącymi do jednej z najlepszych angielskich rodzin i obserwujemy troje bardzo różnych ludzi. Los (zwany także Elżbietą I) zetknął ich zupełnie przypadkiem, połączył ze sobą w sposób zaskakujący i niepojęty. Te niezwykłe charaktery będą ścierać się ze sobą do tego stopnia, że najsłabszy z nich zostanie starty na proch. Potrójna pierwszoosobowa narracja pozwala nam obserwować każdego z bohaterów z różnych punktów widzenia, co sprawia, że można nazwać tę powieść trójwymiarową:)

Historia w pigułce: w Szkocji panuje Maria Stuart, która jest solą w oku Williama Cecila, doradcy królowej angielskiej. Dodajmy – doradcy wszechmocnego, mającego olbrzymi wpływ na wszelkie decyzje podejmowane przez Elżbietę I. Tak się dla niego radośnie składa, że Maria zostaje obalona przez szkockich lordów i musi uciekać z kraju. Liczy na pomoc kuzynki, ale okazuje się, że kuzynka do podawania życzliwej dłoni wcale się nie pali, gdyż nadworny mąciciel sączy jej do ucha teksty typu: „Ona jest następna po Tobie w kolejce do angielskiego tronu, będzie Cię chciała obalić, wyhodujesz żmiję na własnym łonie.”

Nie wiadomo jak potoczyłaby się historia, gdyby Elżbieta posłuchała własnego serca i pomogła Marii Stuart w odzyskaniu szkockiej korony. Może zgodnie panujące sąsiadki – przyjaciółki sprawiłyby, że ich kraje połączyłaby wielowiekowa przyjaźń i obopólne zrozumienie? Niestety, Maria jest zwodzona obietnicami, w rzeczywistości z dnia na dzień coraz bardziej staje się więźniem Cecila. Przetrzymywana z dala od dworu królewskiego, pędzi nudny żywot w posiadłościach swoich „strażników”, Bess i George’a Talbotów. I znów – gdyby wygnana władczyni północnej części wyspy w spokoju przeczekała okres, w którym Elżbieta zastanawiała się, co z nią zrobić, gdyby nie spiskowała i nie robiła wszystkiego, by najpierw się po prostu uwolnić, a potem już zdecydowanie strącić kuzynkę z tronu, nie wiadomo jakie byłyby jej losy. Być może zdołałaby jednak odzyskać koronę. Jednak ta ambitna i inteligentna kobieta nie potrafiła zejść ze ścieżki prowadzącej do zagłady.

Przyznać muszę, że o szkockiej królowej nie wiedziałam do tej pory za wiele. Wydaje mi się, że moja wiedza na jej temat pochodziła głównie z dramatu Juliusza Słowackiego, a przecież stan dziewiętnastowiecznej wiedzy o niej był nie tylko mizerny, ale przede wszystkim mocno przekłamany. Dopiero nie tak dawno historycy odkryli fakty, które zupełnie zmieniły ich spojrzenie na tę postać. I na bazie najnowszych badań Philippa Gregory snuje swoją opowieść.

Maria Stuart nie jest uroczą, niewinną, romantyczną duszyczką, zniewoloną, niesłusznie obwinianą i tragiczną. Ta przepełniona wielką ambicją kobieta miała niezwykle silny charakter, nie chciała pozwolić, by prąd historii niósł ją gdzieś bez jej wiedzy. Mimo iż teoretycznie nie miała pola manewru, możliwości, by knuć spiski czy wywoływać rebelie, to jednak radziła sobie z tym zaskakująco dobrze. Wielu rzeczy nie sposób jej już dzisiaj udowodnić – wszystko, co leży w sferze domysłów, Gregory zwinnie umieszcza w książce jako przypuszczenia, niedopowiedzenia lub oszczerstwa, których nikt zdecydowanie nie obala, ale i nie potwierdza. Ta fascynująca taktyka, którą pisarka opanowała do perfekcji, w przypadku bohaterki Uwięzionej królowej sprawdza się znakomicie. Podczas czytania każdy, kto ma ochotę, może sam interpretować podane informacje zamiast zwalać wszystko na historyków:)

Zajmująco ukazana postać zdetronizowanej monarchini wywoływała we mnie podczas lektury książki bardzo różne uczucia, zmieniające się niczym obrazki w kalejdoskopie. Od sympatii i współczucia, poprzez nieufność, po irytację – Maria przeobraża się, w zależności od sytuacji, jak kameleon, co rusz prezentując inne swoje oblicze. Nudzi się, złości, miota w klatce, która wcale nie jest złota (choć władczyni szkocka robi wszystko, by taką się wydawała), nieustannie szuka sojuszników uwodząc ich i prowadząc na zatracenie. Obok niej wytrwale stoi para, którą Elżbieta I postawiła na straży krnąbrnej kuzynki. Bess Talbot, fascynująca kobieta, która potrafiła doskonale zadbać o swoje interesy (co było, jak na tamte czasy, bardzo nietypowe) oraz jej mąż, George, hrabia Shrewsbury, pełniący wysokie funkcje na królewskim dworze, ale będący taką łamagą życiową, że miałam ochotę poradzić mu, by przebrał się w sukienkę żony i przestał wszystkich irytować poszukiwaniem własnej męskości, której nijak znaleźć nie potrafił.

George nie jest pierwszym mężem Bess. Wszyscy łowcy posagów to przy niej żółtodzioby. Na poprzednich małżeństwach dorobiła się zdumiewającego majątku, tak zręcznie manewrując zakochanymi głupcami, że ci przepisywali jej w testamentach wszystko, co posiadali, pomijając własne dzieci. Pochodząca z gminu biedna dziewczyna cierpliwie pięła się po szczeblach kariery, by wreszcie uzyskać tytuł hrabiny i zostać właścicielką jednego z największych majątków w Anglii. I nic, poza zamkami, wsiami, pałacami, ziemią i pieniędzmi, jej nie interesowało. Chwilami wyobrażałam ją sobie jako damską wersję smoka siedzącego na skarbach.

George Talbot jest zupełnym przeciwieństwem Bess, dla niego liczy się tylko honor i prestiż starego tytułu szlacheckiego. Nie ma pojęcia o zarządzaniu majątkiem, wydaje mu się, że jest on wieczny i niezniszczalny, że wcale nie trzeba o niego dbać i go pomnażać, bo… jakoś robi się to przecież samo. Początkowo hrabia Shrewsbury ma moją sympatię. Z lekka nieprzytomny, ale rycerski i szlachetny, z czasem staje się coraz bardziej niezdecydowany, naiwny, wręcz głupi. Daje się omotać Marii do tego stopnia, że traci wszystko – głównie to, co uważał za niezmienne, czyli majątek oraz wiarę w swoje przekonania, w ludzką przyzwoitość i w majestat tronu.

Maria Stuart jest królową przyzwyczajoną do życia na bardzo wysokim poziomie, a Elżbieta I ani myśli łożyć na utrzymywanie dworu swojej aresztantki. Armia służących, zachcianki, posiłki każdorazowo składające się z dziesiątek dań, to wszystko doprowadza Talbotów do ruiny. Maria nie ma najmniejszych skrupułów i nadal prowadzi takie życie, do jakiego została przyzwyczajona mieszkając na dworze króla Francji. I nawet do głowy jej nie przyjdzie, że tym samym błyskawicznie przepuszcza największy angielski majątek. Wyobrażacie sobie smoka, któremu skarby wyciekają między łapami, a on nic na to nie może poradzić? Tak właśnie czuła się biedna Bess, której wszelkie poświęcenia, trzy małżeństwa i ciężka praca szły na marne. A George? On zauważył, że coś jest nie tak dopiero wówczas, gdy nie miał już z czego żyć.

Zwykle jest tak, że w każdej powieści staramy się znaleźć postać, do której czujemy sympatię, która wzbudza w nas cieplejsze uczucia i której mniej lub bardziej kibicujemy. Ja takiej postaci w Uwięzionej królowej nie znalazłam. Maria jest próżna do przesady, irytująca w swoim samouwielbieniu, bez skrupułów zaspakajająca wszelkie zachcianki kosztem ludzi, którym opieka nad nią została narzucona. Bess to chciwa kombinatorka gromadząca skarby tylko po to, by je posiadać i cieszyć się ich widokiem niczym Sknerus McKwacz. A George to „ciepłe kluchy”, marzyciel zapatrzony w piękne oczy i niepotrafiący odnaleźć się w najbanalniejszej nawet sytuacji kryzysowej. Każde z nich jest w pewnym stopniu pociągające i bywają momenty, w których tak Maria, jak Bess czy jej mąż, wzbudzają moje cieplejsze uczucia, ale są to wyjątkowe sytuacje. Nie przeszkadza to wcale w lekturze – wszystkie te postaci są prawdziwe, żywcem przeniesione z szesnastego wieku, przepełnione mentalnością tamtych czasów i ukazują nam perfekcyjny, wciągający obraz elżbietańskiego złotego wieku.

Siedzimy sobie wraz z bohaterami na prowincji, przenosimy się z majątku do majątku (w zależności od rozkazu Cecila) i nic poza tym nie mamy do roboty. Obserwujemy ścierające się charaktery Bess i Marii, które, wbrew pozorom, wcale tak bardzo się od siebie nie różnią, czekamy na wieści z wielkiego świata i narzekamy na nieustanne przeprowadzki. Wydawać by się mogło, że umiejscowienie akcji z dala od sceny politycznej i z dala od wydarzeń historycznych może być zabiegiem dość kontrowersyjnym, ale Gregory sprawia, że nie nudzimy się nawet przez moment. Walki, spiski, rewolty – to wszystko dzieje się gdzieś daleko w tle, a my patrzymy sobie na to z idealnej perspektywy, niczym król, który podczas bitwy stoi na oddalonym wzgórzu. Posłańcy donoszą nam o nawet najmniej istotnych nastrojach panujących wśród ludu, jesteśmy więc znakomicie zorientowani w tym, jak tragiczną decyzją dla wielkiej części społeczeństwa angielskiego było odcięcie się od papiestwa i zmiana religii.

Autorka boleśnie rozprawia się z historią własnego kraju obnażając mechanizmy, które napędzały go podczas pozornie idealnego panowania córki Henryka VIII. Nieustające od wielu lat konfiskaty majątków kościelnych, mordy, gwałty i rabunki – to właśnie leżało u źródeł majątków sporej części angielskiej arystokracji. I znów, jak Philippa zdążyła nas już przyzwyczaić, pod fasadą ciekawej opowieści o losach ludzi otrzymujemy intrygujący obraz XVI-wiecznego społeczeństwa.

Uwięziona królowa jest znakomitą powieścią historyczną, pełną nie tylko prawdy dziejowej, ale także rewelacyjnie skonstruowanych teorii dotyczących białych plam w podręcznikach. Każda kolejna książka Philippy Gregory utwierdza mnie w przekonaniu, że przeszłość jest przepełniona olśnieniami, a ona sama należy do grona pisarek najlepiej odtwarzających świat dawno miniony.

Zapraszamy do lektury alternatywnej recenzji książki.

Autorka: Philippa Gregory
Tytuł: Uwięziona królowa
Tytuł oryginału: The Other Queen
Przekład: Maria Grabska-Ryńska i Maciej Grabski
Wydawnictwo: Książnica
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 405
ISBN: 98-83-245-8090-3
Kategoria: biografie, historia Anglii

 

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: Zielono w głowie

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *