Może niektórzy z was pamiętają moje zachwyty nad pierwszą częścią nowej powieści Jacka Piekary? Szubienicznik wciągnął mnie w wir szlacheckich biesiad i fascynujących gawęd, oślepił błyskiem szabel rąbiących na lewo i prawo z prędkością światła, oczarował lekkim, a jednocześnie wspaniale dopracowanym stylem, a nade wszystko zdenerwował brakiem zakończenia. No bo jak można było mnie i moją wyobraźnię przenieść w przeszłość, rozkochać w bohaterach, niemal przebrać w XVII-wieczne fatałaszki, a potem porzucić gdzieś w nieokreślonym czasie i nie wiadomo jakiej przestrzeni? W dodatku w takim momencie, że pozostało mi tylko zgrzytanie zębami – szlachecki temperament takiego rozwiązania nie preferuje, ale białogłowie nie wypada od razu po broń sięgać. Cliffhanger to zabieg literacki, który toleruję tylko wówczas, gdy natychmiast mam pod ręką dalszy ciąg historii, a w tym przypadku nie bardzo było wiadomo, kiedy ten dalszy ciąg nastanie.

Pocieszając się stosem innych fascynujących książek, doczekałam do chwili, w której mogłam zasiąść nad kuflem (herbaty oczywiście, a Wy co myśleliście?) i drugą częścią Szubienicznika. Nie zważając na to, że jestem w trakcie czytania jakiejś innej powieści porwałam Falsum et verum, żeby wreszcie się dowiedzieć, kto i na jakiej podstawie śmiał oskarżyć kryształowego, jak mniemałam, bohatera o morderstwa i gwałty! Wygłodniała rzuciłam się na pierwszy rozdział, z oburzeniem wysłuchałam oskarżeń, pochłonęłam wyjaśnienie zagadki i… powietrze ze mnie uszło.

Jakoś tak z lekka rozczarowana byłam – żadnych fajerwerków, trochę to naciągane, do wątku fabularnego niczego nie wnoszące, ogólnie nic wielkiego, a przynajmniej nie tak wielkiego, jak się spodziewałam. A miałam prawo, bo akcja w pierwszym tomie toczyła się wartko i była na tyle zaskakująca oraz oryginalna, że narobiła mi smaku na więcej. Jestem przekonana, że działania imć Rokickiego sens głębszy mają, ale Falsum et verum zdecydowanie zasługuje na więcej. W chwili obecnej to mocny kandydat na to, by stać się najsłabszą częścią cyklu. Z lekką nieufnością odłożyłam więc szlacheckie przepychanki na później, by najpierw, jak Pan Bóg przykazał, skończyć to, co czytałam wcześniej.

Potem było już lepiej, niemniej jednak było mi żal zmarnowanego trochę potencjału fascynującego cliffhangera. A wypadałoby, żeby jednak coś z oskarżenia podstarościego Zaremby wyniknęło już teraz. Moim skromnym zdaniem o wiele lepiej by Szubienicznikowi zrobiło, gdyby nie był podzielony na tomy. Wówczas Falsum et verum byłoby częścią większej całości i nikt nie zwróciłby uwagi na to, że jednak trochę się od rewelacyjnego początku opowieści różni.

Upał rozleniwia. Okrutnie męczy biednego podstarościego, który nieustannie ukrywa się w chłodnej piwniczce, by oddawać się lekturze i rozmyślaniom. Gorąco buchające ze stron powieści rozleniwiło też trochę autora, bo akcja wlecze się niespiesznie, opowieści wciągają trochę mniej niż te serwowane w tomie pierwszym, a sarmacka brać snuje się po kartkach, przesiaduje nad winem i gada, byle gadać. Tylko że z tego gadania za wiele nie wynika. Tempo akcji zwalnia, a fabuła jakoś nie chce się kleić. Kolejne wątki pojawiają się niespiesznie. Na szczęście powoli, wraz z każdą przeczytaną stroną, obraz całości nabiera barw.

Piekara niczego na razie nie wyjaśnia, ogranicza się do dokładania zagadek, półsłówek i niedomówień oraz dziwnych, podejrzanych zachowań bohaterów, a czytelnik może sobie tworzyć tyle teorii spiskowych, ile tylko ma ochotę. Wydaje Wam się, że podstarości jednak ma coś na sumieniu? No to z takim mniemaniem zostaniecie, bo dalszego ciągu ani widać, ani słychać. Prawda jest taka, że na żadne pytanie, które zrodziło się w moim zachwyconym umyśle w trakcie lektury Szubienicznika, w Falsum et verum odpowiedzi nie znalazłam, a śledztwo prowadzone przez bohatera nawet na krok do przodu się nie posuwa (a przynajmniej nie jest nam w tym tomie objawione co z czym połączyć, żeby cokolwiek pojąć) – potwierdza to tylko moje przekonanie o słuszności wydania tej powieści bez dzielenia jej na części.

Na całe szczęście styl gawędziarski, tak znakomicie współgrający z ironią, którą autor stosuje, by opowiadać o sarmackiej mentalności i przywarach narodowych naszych przodków dominuje tutaj tak samo, jak w Szubieniczniku. A jest on przecież, obok pełnokrwistych i żywych bohaterów, największą zaletą tej historii, tak cudownie prezentującej nam obraz Rzeczypospolitej Szlacheckiej, jej wspaniałości, ale przede wszystkim niedoskonałości i ułomności. Liczne dialogi i monologi sprawiają, że dogłębnie poznajemy poglądy i przekonania prezentowane przez szlachtę, a co za tym idzie, kreślimy w wyobraźni obraz barwny i plastyczny – a to jest sukces Piekary niewątpliwy.

Z lekka niższy poziom kontynuacji wcale nie zmniejszył mojego apetytu na dalszy ciąg opowieści. Mam nadzieję, że się nie zestarzeję czekając na niego, bo z punktu widzenia autora przedłużanie oczekiwania może i jest frajdą, ale czytelnikowi cierpliwość czasem też może się wyczerpać. I tylko patrzeć, jak wielbiciele Jacka Piekary jakiś rokosz urządzą.

Recenzję pierwszego tomu cyklu znajdziecie TUTAJ.

Autor: Jacek Piekara
Tytuł: Szubienicznik. Falsum et verum
Data wydania: 2014
ISBN: 978-83-7515-298-2
Liczba stron: 342
Oprawa: miękka
Format: 13.5×20.5cm
Wydawca: Otwarte
Kategoria: kryminał, powieść historyczna

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: http://zielonowglowie.blogspot.com