Zapraszamy do lektury fragmentu powieści obyczajowej Stokrotki w deszczu autorstwa Anny Gratkowskiej.

O książce:

Główna bohaterka jest szczęśliwą mężatką, ma dwie oddane przyjaciółki, a jej jedynym problemem jest brak pracy. Pewnego dnia w jej mieszkaniu pojawia się Michał – kolega męża boleśnie zraniony przez dziewczynę, który ma u nich  gościć tylko przez dwa tygodnie. Jak się jednak wkrótce okaże Michał zostanie nieco  dłużej  i tym samym wprowadzi sporo zamieszania w życiu młodego małżeństwa…

Miało być tak pięknie, landrynkowo, a tymczasem jest zwyczajnie, z problemami. Ale nie ma sensu martwić się na zapas.

Przecież w naszym życiu jest też miejsce na szczęśliwe zakończenia…

 

Tutuł: Stokrotki w deszczu
Autorka: Anna Gratkowska
Wydawca: Replika
Data premiery: 13 listopada 2012
ISBN: 978-83-7674-212-0
EAN: 9788376742120
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 228
Format: 130/200
Kategoria: powieść obyczajowa

Stokrotki w deszczu
Anna Gratkowska
(fragment)

Najtrudniejsze są początki…
Pierwsze słowo – sylaba pokracznie wyrzucona z wnętrza, niezrozumiała, bez znaczenia – bywa kłopotliwa dla przygłuchych babć i dziadków.
Pierwszy krok – postawiony po omacku, dziecinnie chwiejny i niesamodzielny, prawdziwy krok w dzieciństwo.
Cóż z tego, jeśli..?
Pierwszy upadek – nieunikniony.
Pierwsza decyzja – wywołuje drżenie serca i dygot łydek, ma znamiona nieposłuszeństwa, otwiera listę nietrafionych wyborów.
Pierwszy błąd – jego istnienie dziwi, wypala znamię na nieukształtowanym sumieniu, unieważnia licencję na nieomylność.
Pierwszy żal – wyjątkowo intensywny.
Pierwsza miłość – ona jedna mogłaby się obronić. Przechowywana niczym relikwia, wraca we wspomnieniach wraz z obłokiem motylków i uśmiechem do przeszłości. Niestety, pamięć nie zauważa już, że niepełnoletnie serce rozdzierał ból, a cierpienie było jak najbardziej dorosłe. A po drodze jeszcze zawstydzający pierwszy raz, który chciałoby się zapomnieć.
Najtrudniejsze są początki. Dlatego zazwyczaj zaczynam od środka.

* * *

W pewnym wieku ośli upór staje się dominującą cechą charakterologiczną. Już nie wypada zgadzać się i przytakiwać. Zwielokrotnione „nie” zaczyna sprawiać dziecięcą frajdę. Nawet jeżeli ogół społeczeństwa, szacowne gremium autorytetów i kochająca rodzina zaproponują A, to i tak należy narzucić B. Święta racja staje się kwestią względną.
– Dlaczego dziadek nie chce nosić aparatu? – pytam seniora rodu, gdy matce i babce zaczyna ulatniać się cierpliwość.
– Bo wszystko słyszę! – odpowiada kulturalnym wrzaskiem.
Marszczy sterczące brwi, zaciska usta. Nie ma mowy o jakimkolwiek konsensusie czy polubownym załatwieniu sprawy. Aparat leży na stole, czeka na wykorzystanie, choć najpewniej zamieszka na stałe w pudełku. Nie do pary mu z dziadkowym uchem – dziadkowe ucho jest pełnosprawne, tylko z wyglądu ma osiemdziesiąt sześć lat.
– Niech dziadek chociaż spróbuje.
– A po co?
– Lekarz kazał.
– Ja wszystko dobrze słyszę.
– Ale lekarz kazał.
– To niech sobie każe.
Zaciskam zęby, powoli liczę do pięciu, potem znowu do pięciu i jeszcze raz do pięciu. Dziadek mógłby prowadzić zajęcia z asertywności – kurs dla wyjątkowo uległych. Lekcja pierwsza: „Dlaczego warto upierać się przy swoim w nieskończoność?”. Lekcja druga: „Trzydzieści razy tak dla jednego nie”. Lekcja trzecia: „Skuteczne sposoby wzmacniania oślego uporu”. Jestem przekonana, że senior rodu cieszyłby się sławą wybitnego praktyka.
W takich sytuacjach zastosowanie technik perswazyjnych niczego nie zmieni. Racjonalne argumenty tracą na znaczeniu, gdy odmowa jest jedyną słuszną odpowiedzią. Z powodu przyzwyczajenia trzeba powiedzieć „nie” nawet ukochanej wnuczce.
Ostatecznie dziadek odsyła aparat do diabła. W piekle muszą zrobić z niego użytek. Tak samo jak z ciśnieniomierza wysłanego tam pół roku wcześniej.
Po całym dniu krzyczenia do dziadka, na dziadka i przez dziadka wlokę się na stację. Pociąg przyjedzie za dwadzieścia minut.

* * *

Mam swoją klasyfikację kierowców opracowaną na podstawie doświadczeń pasażera.
Szaleńcy – niedługo po otrzymaniu prawa jazdy lądują na pobliskim drzewie. Kierują się zasadą, że zasad się nie przestrzega. Więc gaz do dechy, ścigać się z drogówką albo zajeżdżać drogę tirom, byle tylko móc sprawdzić ciężar prawego buta! Może dlatego ilość trafień do rowu bywa tak imponująco wysoka, a wyjść z niego o własnych siłach tak zaskakująco niska.
Przeciętniacy – niespieszno im na tamten świat. Czasem pozwolą sobie na małe szaleństwo, ale w naszym kraju przekroczenie prędkości o kilkadziesiąt kilometrów uważane jest za wykroczenie tylko przez policję. Większość znak z ograniczeniem olewa. Większość olewa też inne znaki.
Niemoty – stwarzają bardzo duże zagrożenie na drodze. Rozróżniają pedał gazu od sprzęgła, wiedzą, jak trzymać kierownicę, ale za nic w świecie nie są w stanie zsynchronizować nóg z rękoma. Auto gaśnie im na skrzyżowaniu, a oni wychodzą i pchają je przez pół kilometra, bo to łatwiejsze niż odpalenie samochodu w stresie na trzypasmówce. Są rekordzistami, jeśli chodzi o liczbę oblanych na łuku egzaminów.
I w tej grupie skazanych na komunikację miejską znajduję się ja. Za kierownicą jestem nieprzewidywalna, niebezpieczna, nieogarnięta, nieostrożna, choć bardzo staram się, aby było na odwrót. Raz skończyłabym na ogrodzeniu, uratował mnie refleks nauczyciela.
– Co pani wyczynia?! Chce nas pani zabić do cholery?! – zaczął wrzeszczeć instruktor, chwilę po tym, jak auto zatrzymało się pięć centymetrów przed płotem. Pot ciurkiem spływał po jego czole, miał przyspieszony oddech i spojrzenie udręczonego furiata. Cała sytuacja przypominała ustanawianie rekordu w konkurencji ekstremalne parkowanie. Następnym etapem była corsa ponadziewana na metalowe pręty.
– Staram się…
Nie starczyło odwagi, by dodać, że zdobycie przeze mnie prawa jazdy stało się punktem honoru dla dziadka. Dziadek uznał, że w dorosłość powinnam wjechać zużytym, rodzinnym fordem. W blasku strzelających aparatów miałam zaprezentować parkowanie tyłem pod oknami wścibskich sąsiadek. W planie był też pokazowy objazd autem po osiedlu, coś w sam raz dla najstarszej wnuczki.
W dniu ukończenia osiemnastych urodzin dziadek wręczył mi kopertę i polecił zapisać się na kurs, koniecznie na ulicy Wólczyńskiej.
– Na Wólczyńskiej najlepiej uczą – dodał.
Jeszcze tego samego dnia pojechałam z ojcem pod wskazany adres. Udało się znaleźć pasmanterię, dwa sklepy spożywcze, obuwniczy i aptekę, ale ośrodka szkolenia kierowców nie było. Dziś myślę, że ten fakt powinien był dać mi do myślenia: zamiast wydawać pieniądze na rozbijanie się po cudzych ogrodzeniach, należało sobie kupić cyfrówkę. Mądra Polka po kursie.
Na swoje nieszczęście z ulicy Wólczyńskiej skręciłam w Mickiewicza i odnalazłam ośrodek. Wpłaciłam pieniądze, umówiłam się na pierwszą jazdę, zmieniłam życie młodego instruktora w piekło. Nie mam wątpliwości – moja twarz na zawsze wyryła mu się w pamięci. Tak niezdarnych i zarazem tak niebezpiecznych kursantów nigdy się nie zapomina.
Zdałam teorię, bo co to za problem wyuczyć się iluś tam opisów skrzyżowań. Oblałam dziewięć razy praktyczny, raz pokłóciłam się z egzaminatorką. Nie pamiętam, o co poszło, ale ze zdenerwowania trzasnęłam z całej siły drzwiami samochodu. Podejrzewam, że auto zostało stworzone z myślą o rozhisteryzowanych kursantkach, bo otrzymało naprawdę potężny cios. Potem z płaczem przyznałam się matce, że sześć razy utknęłam na łuku i że łuk jest znacznie gorszy niż wpychające się przed eLkę solarisy. Po wyjechaniu na miasto i – jak to określił instruktor – rażącym wymuszeniu pierwszeństwa powiedziałam dziadkowi, że dwa tysiące pięćset oddam, ale jeździć nie będę. Senior machnął ręką. W dorosłość musiałam wejść na piechotę.
Lada moment powinien pojawić się pociąg.

* * *

Ogarnia mnie przyjemna senność. Pociąg kołysze się miarodajnie, to chyba taki rodzaj rekompensaty za niedomykające się drzwi i śmierdzące kible. W przedziale oprócz mnie siedzi jeszcze facet, skrzyżowanie eM. Jacksona z eM. Mansonem – bujne afro na głowie, idealnie wytuszowane rzęsy, błyszczące lakierki. Nuci pod nosem Pruszków, Pruszków…, nie wiem, czy to hymn z piłkarskiego śpiewnika, czy tylko mijana stacja. Zdaje się, że to jeden z tych artystów, którzy węsząc nadciągający sukces, nigdy nie podejmują normalnej pracy. Ale może się mylę. Może mam przed sobą wielką gwiazdę, supermeteora, który po hucznym zderzeniu z ziemią zrewolucjonizuje przemysł muzyczny.
Póki co czekam na jego popisowe wykonanie moon walka. Zamiast tego mężczyzna wyciąga w moim kierunku kolorową torebeczkę:
– Landrynkę?
– Nie, dziękuję.
I jest to jedyne zaskoczenie w trakcie czterdziestominutowej podróży.

* * *

Pizza. Ma kształt serca, ładnie pachnie, ale jeszcze nie wiem, jak smakuje. Siedzi w piekarniku, wyrasta przy dźwiękach Nothing compares to you, mam nadzieję, że właśnie taka będzie. Ostatnim razem dynamicznie wyrabiane ciasto nie wytrzymało z ryczącą Chylińską. Wyszedł przepiękny zakalec, nie wiedzieć czemu nazwany w książce kucharskiej babką drożdżową.
Mój ojciec miałby na to gotową odpowiedź:
– Za dużo eksperymentujesz, gotuj co polskie.
Jego zdaniem nawet w kuchni trzeba być patriotą, czyli wyłącznie schabowy, mielony i rosół, żadnych obcych na stole. Dlatego makaron z warzywami jako danie główne w ogóle się nie liczy. Obiad musi być tłusty, pożywny, taki, po którym cholesterol od razu poszybuje w górę niczym sylwestrowa raca.
– Ja chcę jeść po swojemu i chcę żyć po swojemu – powtarzam jak mantrę.
– No właśnie widać.
I stwierdza to mężczyzna, dla którego zdobyciem kulinarnego szczytu jest ugotowanie jajek na twardo.
Przy czym zamiłowanie do tłuszczu ma też swoją drugą stronę: kończy się narzekaniem na serce, wagą grubo ponad normę i wciąganiem brzucha podczas uroczystości rodzinnych.
– Dlaczego on chociaż raz nie powie, że mu smakuje? Czy zawsze musi podcinać mi skrzydła? – pytam, ilekroć ojciec wyśmiewa moje kulinarne pomysły i krytykuje bezmięsne obiady.
Liczę, że matka, która przeżyła z nim już ponad dwadzieścia lat, w dodatku bez widocznej chęci rozwodu, zdradzi sposób na normalną rozmowę z zadeklarowanym miłośnikiem tłuszczów i cukrów.
– Wiesz, jak jest… – Wzdycha i to musi wystarczyć.
Wiem. Ojciec wychowywany razem z trzema apodyktycznymi siostrami, przyzwyczajony do tradycyjnego podziału ról, nie zaakceptuje żadnego odstępstwa od normy. Jedyna słuszna opcja to taka, że kobiety gotują, a mężczyźni polują. W praktyce facet nie może umyć po sobie garów, a baba nie ma prawa grzebać pod maską auta. Podobnie z gotowaniem. Po co w niedzielę robić spaghetti, skoro od zawsze jadało się mielone?
To właśnie cały mój ojciec: bez obaw poszedł do wojska, walczył z komuną, stanął w obronie bezdomnego i raz dawno temu poszarpał się z sąsiadem. Ale gdyby pewnego dnia trafił na bezludną wyspę, bez kobiecej pomocy na przeżycie nie miałby najmniejszych szans. Po upolowaniu dzikiego zwierza nie wiedziałby, jak przerobić go na stertę ulubionych kotletów. Wielki, bezradny tata z maczugą – bardziej by śmieszył niż denerwował.
W piekarniku niespodzianka, Nothing compares to you – powie mąż, patrząc głęboko w moje oczy. Z chęcią skusi się na dokładkę, ignorując rady teścia na temat porządnego polskiego jadła.
A ja wiem, że dziś przez żołądek trafimy do łóżka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *