Do księgarń trafiła właśnie wyjątkowa książka autorstwa niezwykłego, błyskotliwego, kontrowersyjnego twórcy – Pamiętnik starego pierdoły Rolanda Topora. Zapraszamy do lektury fragmentu!

O książce:

Mistrz surrealizmu i absurdu prezentuje jedyne w swoim rodzaju memuary!

Talent plastyczny przejawiał od dziecka, chyba od zawsze miał też dar poznawania sławnych tego świata. Raz nawet Sarah Bernhardt chciała mu pozować nago, ale skończyło się w łóżku. Portretu nie było, narodził się za to posuwizm. Kilka anegdot podrzucił Chaplinowi.
Projektował scenografie do filmów z Gretą Garbo. Odmówił namalowania portretu Ala Capone, bo jego pieniądze były splamione krwią.
Melodie, które pogwizdywał, stały się wielkimi przebojami Cole’a Portera i Gershwina. Wpłynął także na Walta Disneya i namalował ogromny portret Kaczora Donalda – oczywiście z natury. Poznał  Mussoliniego, który zrobił na nim nad wyraz miłe wrażenie, oraz Hitlera, do którego poczuł coś w rodzaju wstrętu, zwłaszcza gdy ten chciał płacić za jego obrazy własnymi bohomazami.
Grał w szachy z Edisonem i Einsteinem, a swoją żonę leczył u doktora Freuda. Zainicjował punktylizm, surrealizm i kubizm (Panny z Awinionu Picassa to zaledwie kopia jego Panien z Orange).
Był ekspertem i bardzo poważaną osobistością. Ale w Akademii Francuskiej wykładać nie chciał. Nie i koniec, to zabija artystę.
Tak czy inaczej – znał wszystkich.

O Rolandzie Toporze przeczytasz TUTAJ.

Tytuł: Pamiętnik starego pierdoły
Tytuł oryginału: Memoires d’un vieux con
Autor: Roland Topor
Przeklad: Ewa Kuczkowska
Premiera: 24 lipca 2012
Oprawa: miękka
Liczba stron: 188
Wymiary: 130/190
ISBN: 978-83-76741-86-4
EAN: 9788376741864
Gatunek: powieść, literatura piękna

Roland Topor
Pamiętnik starego pierdoły
(fragment)

Najkrótsza droga do stania się osobistością wiedzie przez umiejętność wybrania właściwego towarzystwa.
– Balthasar Gracián
Wyrocznia podręczna i sztuka roztropności

Moje wybitne uzdolnienia w dziedzinie sztuk plastycznych dawały o sobie znać od najwcześniejszego dzieciństwa. Już wówczas przejawiałem wyjątkowy talent. W wieku lat trzech rytowałem widelcem w purée ziemniaczanym takie Klee, że rodzina nie posiadała się ze zdumienia. Czwarty rok życia przedrzemałem, ale mając lat pięć, już rysowałem ołówkiem portrety kolegów, piękniejsze i lepiej oddające podobieństwo niż zdjęcia Lewisa Carrolla. Pewien fotograf uznał mnie nawet za winnego swego bankructwa. Moje dłonie były najcudowniejszymi, najprecyzyjniejszymi z narzędzi, o jakich mogłaby marzyć ludzka istota. Słowem, byłem obdarzony łaską. U nas, w Luksemburgu, mówi się, że taki ktoś ma „złote ręce”. A przecież mój ojciec, jako bankier, zajmował się sprawami niemającymi nic wspólnego z estetyką. Był człowiekiem akcji. To znaczy, zajmowały go akcje, pieniądze i inwestycje… Odebrał staranne wykształcenie, a ponadto był nader wrażliwy i roztargniony. Muszę przyznać, że nigdy nie próbował sprzeciwiać się memu powołaniu. Matka z kolei była kobietą niepospolitą: arystokratycznej piękności, kulturalna, światowa, oczy, usta… no i ta głowa. Moja matka, ja nazywałem ją mamą, zawsze we mnie wierzyła. Uśmiechała się z dobrocią, oglądając moje dzieła, a najbardziej udane z nich zachowywała w swojej sypialni, jeśli to tylko było możliwe. Purée akurat jest nietrwałe, ale zdarzały się tworzywa lepiej trzymające się ściany.
Byłem jedynakiem, a to zawsze niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Mogłem stać się tyranem, zadufanym w sobie, jak niektórzy znani mi osobnicy zaśmiecający Historię Sztuki. Jednak dość okrutne wydarzenie uchroniło mnie przed tak podłym losem.
Właśnie skończyłem sześć lat, kiedy bajecznie bogaci znajomi moich rodziców zaprosili nas na wypoczynek do swego zamku w Wiltenstein, a może Wildenstein, dokładnie już nie pamiętam. Była to okazała siedziba, wypełniona po brzegi dziełami sztuki: rzeźbami, obrazami, tkaninami… Pamiętam plafon Williama Blake’a przedstawiający olimpijskich bogów na górze Parnas, który wywarł na mnie głębokie wrażenie. Ale nade wszystko oczarował mnie pastel Odilona Redona, portret dziewczynki. Byłem przekonany, że dziewuszka jest żywa, że na mnie patrzy. Prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia! W moim otoczeniu uczucie to nie pozostało niezauważone i wszyscy mieli uciechy co niemiara. Pewnego wieczoru poprosiłem o zgodę na zabranie dziewczynki do pokoju, żeby móc spać w jej towarzystwie. Naturalnie nie było o tym mowy. Kapryśnie upierałem się przy swoim (miałem charakterek). Dostałem po buzi i posłano mnie do łóżka. Nim wyszedłem, z rumieńcem na czole wypowiedziałem zdanie, które spowodowało wybuch śmiechu: „Podoba mi się wyłącznie ta dziewczynka. Portret jest zaledwie taki sobie. Mógłbym namalować identyczny!”
Okrzyki zgorszenia, wywołane moją szczerością, dotknęły mnie do żywego. W nocy wstałem z łóżka i w ciszy wielkiego domostwa zabrałem się do kopiowania Redona. Rysowałem kredkami, które zawsze ze sobą woziłem. Pracowałem jak w gorączce, smagany strachem, że nie zdążę. Wreszcie o brzasku dnia uznałem dzieło za skończone. Wyjąłem z ram oryginał, a na jego miejsce wstawiłem kopię. Po czym, przyciskając do serca słynną dzieweczkę, udałem się na spoczynek.
Nazajutrz jak zwykle obudziłem się późno. Nikt nie zauważył zamiany. Po powrocie do domu, do Luksemburga, wyznałem ojcu prawdę. Nie chciał mi wierzyć, dopóki nie przedstawiłem mu niezbitego dowodu swego bohaterskiego wyczynu: Redona złożonego na cztery i wsuniętego za koszulę. Obawiając się najgorszego, z ciężkim sercem poszedł go oddać prawowitemu właścicielowi. Kiedy wrócił po spełnieniu tej delikatnej misji, blady uśmiech rozjaśniał jego twarz prawego człowieka interesu. Matka, pełna niepokoju, spytała o przebieg spotkania. Ojciec podał mi banknot dziesięciomarkowy, kwotę niebagatelną w owym czasie.
— Najpierw nie chcieli mi wierzyć — wydusił wreszcie. — Ale zdołałem ich przekonać. Kupili rysunek Rolanda, żeby Redon mógł leżeć bezpiecznie w sejfie. Zapraszają chłopca na przyszły weekend, gdyż chcieliby mieć także kopię Williama Blake’a.
Naturalnie, byłem z siebie dumny, lecz po chwili zastanowienia myśl, że mój obraz będzie służył jako, co tu dużo mówić, przynęta dla ewentualnych złodziei, wydała mi się raczej niemiła. Zrozumiałem, że choć tak w ogóle dość łatwo jest dorównać mistrzom, to o wiele trudniej będzie samemu zostać jednym z nich! Poprzysiągłem sobie od tej chwili nigdy więcej nie służyć jako „zastępca” dawnych malarzy, lecz starać się im dorównać. Tak oto pobrałem lekcję skromności.
Pierwsze w życiu pudło farb olejnych otrzymałem w prezencie na szóste urodziny. Dwa lata zajęło mi poznawanie tej nowej techniki o niespodziewanym bogactwie możliwości. Z rozkoszą ugniatałem oleistą masę. Gołymi rękami rozprowadzałem kolory na wszystkim, co mi się tylko nawinęło: na sukniach matki, ścianach, meblach i prześcieradłach. Moc mojej energii twórczej bywała powodem wielu dramatów. Józefina, nasza dzielna pokojowa, zaczynała dzień od okrzyków rozpaczy. Mama natomiast zachowywała spokój ducha. W mgnieniu oka szacowała jakość dzieła. Jeśli ocena była pozytywna, dostawałem buziaka, jeśli nie, matka stawała się najbardziej bezlitosnym z krytyków, wytykającym słabe strony, analizującym błędy, odkrywającym intencje, o których ja sam nie miałem pojęcia. Wypowiedź niezmiennie kończyła słowami: „Józefino, proszę mi to wyczyścić!”
Taka była moja matka, połączenie najbardziej wybujałego idealizmu z realizmem złagodzonym poczuciem humoru. Była moim pierwszym i najlepszym profesorem.
W tym czasie zdołałem zniechęcić dwóch guwernerów. Jeden z nich, Hugo von Hofmannsthal, uczył mnie miłości do poezji. Całymi godzinami deklamował Kleista lub Goethego. Nie rozumiałem niemieckiego, lecz natchniona melodia tego poetyckiego języka zniewalała mnie. Sylaby wryły mi się w pamięć tak, że potrafiłem z zadziwiającą szybkością wyrecytować całego Księcia z Hombourga. W końcu wychowawca zniechęcił się i zwiał, zabierając na pamiątkę srebrne łyżeczki. Zacząłem uczęszczać do gimnazjum jezuickiego, ale mi się tam nie podobało. Zwłaszcza lekcje rysunków irytowały mnie w najwyższym stopniu. Nauczyciel, ojciec Chardin, całą energię zużywał na wbijanie nam do głowy zasad perspektywy, które były dla niego nie mniej święte niż zasady ewangeliczne. Usilnie starałem się doprowadzić go do szału. Oddawałem prace domowe, na których wszystko było umieszczone na opak. Czerpałem jakieś niezdrowe zadowolenie z powiększania elementów odległego planu kosztem najbliższych szczegółów. Nieszczęsny ojczulek lękał się tych moich odchyleń od normy, przypisując im szatańskie pochodzenie.
— Ależ to niesłychane! — wykrzyknął któregoś dnia. — W tym pejzażu wszystko jest na opak. Wszystko!
Odgrywałem ucznia przepełnionego dobrą wolą, zrozpaczonego swoją nieudolnością.
— Jednakże — wtrąciłem niepewnym głosem — proszę zauważyć, że gdy złoży się kartkę na osiem, o tak, a następnie rozłoży na drugą stronę, w ten sposób, to kiedy popatrzymy z boku, pejzaż staje się wręcz trójwymiarowy!
Ojciec Chardin wznosił ręce do nieba i wypowiadał egzorcyzmy, a moi szkolni koledzy skręcali się ze śmiechu.
Przyznaję, że z mojej strony nie było to zachowanie zbyt miłosierne, ale nudziłem się obrzydliwie i musiałem się rozerwać. Ta nieodparta potrzeba rozrywki towarzyszyła mi przez całe życie i nigdy nie potrafiłem się jej oprzeć. Niesforna wesołość, wyrażająca gwałtowne umiłowanie życia, jest jedną z głównych cech mojego charakteru.
Miałem rację, korzystając z tych beztroskich lat, gdyż rychło nadszedł ich kres. Pewnego wieczoru ojciec oświadczył, że jest zrujnowany. Ucałował nas czule i poszedł na górę do swojej sypialni. Matka płakała. W chwilę później do drzwi zadzwoniła policja. Przyszli z nakazem aresztowania. Huk wystrzału dopadł ich na pierwszych stopniach schodów. To tatuś właśnie palnął sobie w łeb.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *