Dziewczyna, która zniknęła to trzymająca w napięciu powieść autorstwa Alafair Burke. Przełożona na kilkanaście języków, teraz dostępna jest także w Polsce. Zapraszamy do lektury obszernego fragmentu!

Portal Oblicza Kultury objął książkę patronatem medialnym.

O książce:

Po miesiącach bezowocnych poszukiwań Alice Humphrey wreszcie znajduje swoją wymarzoną posadę – będzie zarządzała nową galerią sztuki na Manhattanie. Galeria jest projektem anonimowego, bogatego i ekscentrycznego właściciela, a Alice – jak zapewnia jego przedstawiciel – ma ją prowadzić zupełnie samodzielnie. Przyjaciele dziewczyny sądzą, że to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, ale Alice widzi w tym znakomitą okazję, by wyjść z cienia sławnego ojca.

Pewnego poranka Alice odkrywa, że galeria nie istnieje, a pomieszczenia, w których się mieściła, są zupełnie puste, jakby niczego tutaj nigdy nie było. Na podłodze znajduje ciało Drew Campbella, mężczyzny, który ją zatrudnił. Wkrótce sama staje się obiektem zainteresowania policji.

Kiedy śledczy wykrywają związek pomiędzy galerią a pewną porwaną dziewczyną, Alice wie, że została wrobiona. Teraz musi to udowodnić. Poszukiwanie dowodów wciągnie ją w mroczny świat przestępczych interesów i zmusi do odkopania długo skrywanych sekretów jej rodziny… Sekretów, za które – być może –  zapłaci życiem.

Powieść przełożona na kilkanaście języków!
Trzyma w napięciu do ostatniej chwili!

Alafair Burke rozumie umysł przestępcy. „Dziewczyna, która zniknęła” to w pierwszej kolejności doskonała lekcja i świetna rozrywka. Mądra i inteligentna proza mądrej i inteligentnej autorki. Wyśmienite dialogi, intrygująca fabuła, zaskakująca pointa.
– Nelson DeMille

Do „Dziewczyny, która zniknęła” powinniśmy podchodzić bardzo ostrożnie. Niesamowicie wciągająca historia. Zakończenie pozostawi was bez tchu.
– Karin Slaughter

Zapraszamy do lektury naszej RECENZJI.

Tytuł: Dziewczyna, która zniknęła
Autorka: Alafair Burke
Wydawca: Wydawnictwo Replika
Premiera: 7 sierpnia 2012
ISBN: 978-83-7674-188-8
Liczba stron: 368
Gatunek: kryminał, thriller

 

Dziewczyna, która zniknęła
Alafair Burke
(fragment)

Pocałunek

Alice Humphrey wiedziała, że ten pocałunek zniszczy jej życie.
— Wie pani, co mówią o obrazku i tysiącu słów.
Uniosła oczy, spoglądając na mówiącego. Jego nazwisko brzmiało Shannon, imienia nie zapamiętała. To był ten o spłowiałych, rudych włosach. Twarz zarumieniona, lekko podpuchnięta jak u pijaka.
Siedzieli tak, że patrzył na nią z góry. Nie czuła się z tym najlepiej.
Miała wrażenie, że jest mała. Osaczona. Odtworzyła w pamięci kroki, które ją tu doporowadziły. Czyżby ktoś celowo tak ustawił te krzesła?
Shannon i jego partner — jak mu tam, Danes? — stali zgarbieni na chodniku przed jej domem, opatuleni w płaszcze, ściskając kurczowo kubki z gorącą kawą. Wszystko w ich wyglądzie wołało, by zaprosić ich do środka. Jakby dla kontrastu Alice była zgrzana i mokra pod swetrem, który naciągnęła na siebie po ćwiczeniach na rowerku. Gdy rozmawiali na ulicy, skrzyżowała ramiona, usiłując zatrzymać ciepło wewnątrz swego ciała. Przy każdym oddechu pojawiały się  obłoczki pary, stopniowo pokrywając jej twarz wilgocią.
Oczy Shannona długo wodziły od drzwi jej mieszkania do kluczy, które ściskała w dłoni, nim wreszcie wyraził swe myśli słowami.
— Możemy wejść do środka?
Przyjaźni. Uprzejmi. Taktowni. Tacy byli jeszcze wczoraj rano.
Zaledwie dobę temu. A dokładniej — około trzydziestu jeden godzin temu. Wtedy powiedzieli, że być może się z nią jeszcze skontaktują.
Jednak teraz pojawili się na chodniku przed jej domem bez żadnego ostrzeżenia.
— Pewnie, chodźmy na górę.
Weszli za nią do kuchni. Nalała sobie szklankę wody. Im też zaproponowała, ale odmówili, po czym usadowili się na stołkach barowych. Ona wybrała krzesło przy stoliku śniadaniowym dla dwóch osób, zapędzając się w ten sposób w kozi róg — zarówno metaforycznie, jak i dosłownie. Był to zresztą oczywisty wybór. W jej małym mieszkaniu nie było innego miejsca, w którym mogłaby usiąść przodem do swoich niezapowiedzianych gości.
Rozpięła sweter i pomyślała, że jednak powinna była wziąć prysznic przed wyjściem z siłowni.
Rozmowa rozpoczęła się niewinnie, naturalnie. Na schodach ponarzekali trochę, że powinni więcej ćwiczyć. Tylko kilka dodatkowych pytań, powiedział Shannon.
Ale w jego tonie było coś nowego. Nie był już tak przyjacielski, uprzejmy ani taktowny. No i fakt, że przyszli bez zapowiedzi. Chociaż Alice skończyła trening pół godziny wcześniej, jej serce nadal waliło, a pot perlił się na czole. Może była to podświadoma reakcja, wytworzona przez seriale o policjantach, ale od razu wiedziała, po co tu przyszli. A raczej nie tyle po co, bo tego nie mogła wiedzieć, ale po kogo. Jeszcze przed pocałunkiem wiedziała, że przyszli tu po nią.
A później zaczęły się pytania. Jej finanse. Jej rodzina. Niekończące się „proszę nam opowiedzieć jeszcze raz”. O tym, jak poznała Drew Campbella. O tym artyście. O tej wizycie w Hoboken. Jakby za pierwszym razem jej nie uwierzyli.
Ale dopiero kiedy zobaczyła ten pocałunek, zdała sobie sprawę, że za chwilę jej życie legnie w gruzach.
Gest, którym Shannon podsunął jej zdjęcie, był tak niewinny.
Grube palce przesunęły po sosnowym blacie błyszczącą fotografię w formacie dwadzieścia na dwadzieścia pięć niemal z racją.
Spojrzała na kobietę na zdjęciu i rozpoznała samą siebie. Przymrużone powieki, wysunięte wargi, przyciśnięte czule do kącika ust mężczyzny. Wyglądała na szczęśliwą. Zrelaksowaną. Ale sielskość sceny ze zdjęcia nijak nie osłabiła panicznej reakcji, która przeszyła Alice od siatkówki oka aż do dna żołądka. Wciągnęła haust powietrza, by powstrzymać narastającą falę nudności.
— Wie pani, co mówią o obrazku i tysiącu słów.
Zdołała oderwać wzrok od zdjęcia na tyle, by spojrzeć krótko na detektywa Shannona. Jego banalne stwierdzenie zadźwięczało w jej uszach przy akompaniamencie werbla przyspieszonego pulsu.
Znów spojrzała na fotografię. Nie ulegało wątpliwości, że widoczny na niej mężczyzna to Drew Campbell. I chociaż jej pamięć krzyczała w proteście, Alice musiała przyznać, że usta, które oddawały mu pocałunek, należały do niej samej.
Wodziła palcami po zdjęciu, jakby widoczna tam kobieta mogła nagle odwrócić głowę, jakby pomyłka mogła wyjść na jaw. Przepraszam, pomyliłam panią z kimś innym. Alice czuła, jak stojący nad nią detektywi wlepiają w nią wzrok, czekając na odpowiedź, ale nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Była w stanie jedynie gapić się na fotografię, kręcąc przecząco głową.
Alice Humphrey wiedziała, że ten pocałunek zniszczy jej życie, gdyż trzydzieści jeden godzin wcześniej wdepnęła w kałużę krwi Drew Campbella, rozlanej po białych kafelkach podłogi galerii. W panice zaczęła szukać pulsu, lecz jej drżące palce znalazły jedynie zimną, ciastowatą skórę. Zanim pokazano jej to zdjęcie,  mogłaby przysiąc, że był to jedyny raz, gdy miała z nim jakikolwiek fizyczny kontakt, nie licząc uścisku dłoni, gdy się poznali.
Jej życie przez ostatni rok nie było szczególnie szczęsliwe, ale ciągle zapewniało jej podstawowe luksusy: normalność, przewidywalność, egzystencjalne poczucie bezpieczeństwa. Nigdy się nad tym nie zastanawiała. Teraz to wszystko miało przejść do historii.
Alice nie miała pojęcia, co się teraz stanie, ale wiedziała, że to zdjęcie wszystko zniszczy. I że był to dopiero początek.

Część Pierwsza

Zbyt piękne, by było prawdziwe

Rozdział 1

Cztery tygodnie wcześniej
Prawie wszystko, co było najlepsze w życiu Alice, przyszło do niej samo. Nie dlatego, że prosiła. Nie dlatego, że szukała. Nie dlatego, że się starała. Nie. Po prostu tak się działo. Odpowiadanie na filozoficzne pytania, czy zawdzięczała to szczęściu, przypadkowi, przeznaczeniu czy podświadomej intuicji dalece wykraczało poza jej kompetencje. Jednym słowem — jakoś się jej zawsze udawało.
Na studiach uzyskała dyplom ze sztuki, ponieważ okazało się, że jej kurs z włoskiego renesansu nie liczy się do programu historii, którą pierwotnie planowała zdawać. Po studiach znalazła się na Manhattanie, gdzie mieszkał jej chłopak. Swoje obecne mieszkanie przejeła po mężczyźnie, który przeprowadził się do Los Angeles — co przypadkiem podsłuchała w barze. Propozycja, która padła z ust Drew Campbella, pojawiła się dokładnie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowała; co więcej, wydała się czymś zupełnie naturalnym.
Przyszła sama, tak jak wszystko inne.
Galeria mieściła się w Budynku Fullera, jednym z jej ulubionych miejsc. Alice na moment przystanęła przed wejściem, by przez chwilę podziwiać urocze dekoracje w stylu art deco, którymi budynek był bogato upstrzony. Otwarcie wystawy było zarazem pierwszym pokazem prac znanego artysty od dziesięciu lat, więc Alice spodziewała się tłoku. Zamiast tego znalazła mnóstwo wolnej przestrzeni, w sam raz do leniwego przemierzania pojemnej hali z kieliszkiem wina w ręku i dokładnego studiowania płócien wypełnionych przenikającymi się wzajemnie geometrycznymi kształtami.
Namalowane były one z taką zręcznością i precyzją, że zdawało się, już w każdej chwili mogą ożyć i ulecieć ze sztalug w nocne niebo.
Zauważyła go od razu, zanim jeszcze do niej podszedł. Stał przed jedną z większych prac — olejnym obrazem ze sceną karnawałową.
Właśnie kartkował cennik. Pod kilkudniowym, modnym zarostem skrywała się męska twarz, surowa i zarazem pociągająca w sposób, który zupełnie nie pasował do tego artystowskiego otoczenia. Jego ubranie mówiło jednak, że nie znalazł się tu przypadkiem. Patrzyła, jak rozmawia z kościstą kobietą o czarnych, związanych w kok włosach.
Alice rozpoznała w niej właścicielkę galerii. Zastanawiała się, o jak wysokiej cenie mówili.
Ucieszyła się, gdy zaczął się jej przyglądać. Optymistycznie uznała, że mogą się spotkać w połowie galerii i uśmiechnęła się w duchu, gdy zaczął torować sobie drogę ku abstrakcyjnej kompozycji trójkątów, do której podeszła.
— Szkoda, że nie ma tu więcej ludzi — powiedział. — Jestem Drew Campbell.
Uścisnęła jego wyciągnietą dłoń i również się przedstawiła.
— Więc, Alice — zaczął. — Jakieś teorie, skąd tak żałosna frekwencja?
— Masakra, no nie? Zaraz obok, w Chelsea, jakiś szczeniak świeżo po studiach ma pełną salę. Cała jego sztuka to malowanie bohomazów z celebrytami i żucie gumy. Tymczasem ten gość nie miałby się czego wstydzić przed Jacksonem Pollockiem, a tu tłok jak na mormońskiej popijawie.
Artysta, o którym była mowa, Philip Lipton, był kiedyś znaną figurą w nowojorskiej szkole abstrakcjonizmu ekspresjonistycznego, rówieśnikiem Pollocka, de Kooninga, Rauschenberga i Kline’a. Ewidentnie nie było to tajemnicą dla nowego znajomego Alice.
— Znam handlarza dzieł sztuki, który kiedyś z nim współpracował.
Nie uwierzysz, jaki z tego dziadka był kiedyś playboy. Słyszałaś pewnie o  wybrednych facetach, którzy umawiają się tylko z chudymi dziewczynami albo tylko z blondynkami? No cóż, on ponoć zadawał się jedynie z balerinami. Jednak, mimo tak zawężonych gustów, co tydzień miał u boku nowe hoże dziewczę. Krążył dowcip, że trzyma dziewczyny na diecie z boczku i lodów, żeby nowojorska kompania baletowa musiała je ciągle wymieniać na nowe. Gość był stałym bywalcem w One if by Land w Village.
Potrafiła sobie wyobrazić, jak w modnej restauracji artysta w odmłodzonej wersji siedzi i pali papierosy. Na głowie miał fedorę, którą zdawał się nosić na każdej z nielicznych fotografii, które mu w tamtych czasach zrobiono. Teraz obecny na świecącej pustkami wystawie Lipton był dziewięćdziesięciojednolatkiem, któremu sześćdziesięcioletnia żona zmiata okruszki z kołnierza marynarki.
Jedynie dwa z jego obrazów nosiły etykietkę „sprzedane”, wliczając tę przyczepioną przed chwilą przez właścicielkę galerii do karnawałowego płótna, które podziwiał Drew.
— Więc interesujesz się sztuką?
— Do niedawna był to mój zawód.
Opowiedziała mu o pracy w Metropolita Museum, mocno skracając długą i osobistą historię, która stała za jej odejściem. Dużo łatwiej było zrzucić winę za jej obecne bezrobocie na cięcia budżetowe i masowe zwolnienia, o których było głośno w prasie.
Rozmowa kleiła się. Drew miał dobry, naturalny uśmiech i szczere spojrzenie, które nie unikało jej spojrzenia. Wydawał się naprawdę zainteresowany tym, co mówiła. Dziwne. Nie było w tym śladu erotyki, a jednak czuła przemożną siłę przyciągania. Nie przez jego urok czy wygląd, ale przez pokrzepiające poczucie bycia traktowaną jak ktoś, kto ma znaczenie. Znaczenie większe niż tylko córka swojego ojca. I zdecydowanie większe niż bezrobotny, samotny kwiatek, którego płatki zaczynały już więdnąć. Trudno jej było sobie przypomnieć, kiedy ostatnio  tak dobrze się czuła. W miarę jak ogarniał ją dobry humor, Alice zaświtało w  głowie, że osiem miesięcy bezrobocia zebrało swoje żniwo. Nie wiedząc nawet  kiedy, zaczęła się postrzegać jako osobę niższej kategorii.
Alice nigdy nie zamierzała zostać trzydziestosiedmiolatką bez kariery zawodowej. Zdawała sobie jednak sprawę, że wielu skąpiej obdarzonych przez los ludzi zakwestionowałoby wiele z wyborów, które podjęła na swej drodze. Nigdy nie poszła do żadnej z bardziej wymagających szkół przygotowawczych, które z radością by ją przyjęły, bo wolała swoich rozrywkowych przyjaciół. Jednak, w odróżnieniu od nich, ciężko pracowała. Dostała się na studia, i to nie do jakiejś modnej szkółki dla bogatej młodzieży, ale na prawdziwy uniwersytet o akademickiej reputacji.
Co prawda był to radosny uniwersytet sztuk pięknych, a nie Ivy League, a po jego ukończeniu nastąpowało kilka lat bezcelowej tułaczki, co zresztą było typowe dla jego absolwentów. Potem dwuletnia, idiotyczna praca publicystki dla firmy kosmetycznej i kompletnie nieudane małżeństwo w St. Louis. Trzy lata zajęło jej zrozumienie tego błędu. Ale potrafiła zacząć od nowa, powróciła na swoją uczelnię, by zdobyć tytuł magistra. A kiedy jej się to udało, zdobyła posadę w biurze rozwoju w – jej zdaniem — najwspanialszej budowli na świecie, Metropolitan Museum of Art. Teraz, spoglądając wstecz, rozumiała, jak niedojrzała i samolubna była większość jej życiowych wyborów. Jej rodzice wydali fortunę na szkołę średnią dla swojej córki tylko po to, by dostała się na jeszcze droższy uniwersytet, o którym słyszało tylko paru doktorów sztuki w tweedowych marynarkach. A jakby tego było mało, Alice wróciła, by zrobić magisterkę.
Gdy trafiła do Metropolitan, była na tyle głupia, by uwierzyć, że zasłużyła na swoją posadę. Może gdyby zatrudniono ją tam ze względu na talent — wiedzę o sztuce, zdolności w pozyskiwaniu funduszy, doświadczenie marketingowe czy jakąkolwiek zademonstrowaną umiejętność — nadal siedziałaby w swojej zagródce wysoko ponad Central Parkiem, w ciszy projektując nową brolong szurę  o nadchodzącej wystawie Chucka Close’a dla najhojniejszych sponsorów muzeum.
A może gdyby przynajmniej w porę pojęła, jak się rzeczy mają, wiedziałaby też, w jaki sposób tamta decyzja wpłynie na jej pracę. Zrozumiałaby, jak idiotycznie musiała wyglądać, gdy oznajmiła ojcu, że nie potrzebuje już jego pomocy. Koniec jednak z opłacaniem czynszu i corocznymi „prezentami”. „Nie chcę twojej pomocy, tato” — powtarzała uparcie.
No cóż, nie zdawała sobie sprawy, że część tej pomocy szła w postaci darowizn na muzeum. Kiedy przyszedł czas na zwolnienia, a nie nadchodziły już żadne donacje, była jednak jedną z pierwszych, której wymówiono umowę o pracę.
Dopiero gdy zasiadła do pisania nowego CV, dotarło do niej, że jej dorosłe życie odstaje nieco od idealnego modelu we współczesnej ekonomii.
W przeciągu ośmiu miesięcy od zwolnienia zaproponowano jej tylko jedno stanowisko: osobistej asystentki autora bestsellerowych kryminałów. Pracę tę znalazła dla niej przyjaciółka, świadoma kiepskiego położenia Alice. Ostrzegła, że facet nie słynie z hojności, więc gdy ten kazał Alice odnieść na wpół zjedzone opakowanie jogurtu do sklepu, gdyż był on zbyt „ziarnisty”, natychmiast pobiegła po nowy, borówkowy za dolara czterdzieści dziewięć. Przyjaciółka uprzedziła ją też, że jest „nonkonformistą”, więc gdy polecił Alice przywiązać siebie samego do stołu w jadalni, by na własnej skórze sprawdzić, jak jego bohater może wydostać się z opałów, zgodziła się bez wahania. Czara przepełniła się dopiero wtedy, gdy obie unikalne cechy artysty zbiegły się w jednym żądaniu: by Alice wzięła udział w trójkącie razem z nim i wynajętą panienką, gdyż autor zamierzał zbadać „szarą rzeczywistość” takiej konfiguracji, a nie zamierzał przy tym płacić podwójnie.
Alice zwolniła się od razu, ale ciągle żałowała stylu, w jakim to zrobiła — wykręciła się niekomfortowymi godzinami pracy, zamiast z całej siły umieścić kolano tam, gdzie znajdował się główny przedmiot badań pisarza. Być może wspomnienie tego krótkiego epizodu, a zwłaszcza upokorzenia, które się z nim wiązało, sprawiło, że bardzo chciała uwierzyć w to, co Drew Campbell powiedział później.
— A byłabyś zainteresowana prowadzeniem własnej galerii?
Pytanie było tak absurdalne, że normalnie zakrztusiłaby się winem, ale w ustach Drew zabrzmiało niczym komentarz do panujących warunków pogodowych.
— Oczywiście. Zawsze zakładałam, że będę zajmować się sztuką, w ten czy inny sposób. Chyba tylko nie przewidziałam, jak ciężko jest dostać i utrzymać  posadę w tej branży.
Świat sztuki, co udowadniał dobitnie dzisiejszy gospodarz wystawy, był domeną młodości. A Alice była kobietą i w wieku trzydziestu siedmiu lat najlepsze czasy miała już za sobą. Do tego nie była nawet artystką.
— Muszę jeszcze sprawdzić parę rzeczy, ale wydaje mi się, że możesz być idealną osobą do galerii, przy której pomagam.
— O jakim stanowisku mówimy?
— Menedżerki. To mała galeria, więc zwykle będziesz zdana tylko na siebie, ale my potrzebujemy kogoś, kto będzie umiał włożyć w to serce.
Była bezrobotna. W ostatniej pracy donosiła kawę socjopacie, który zapewne powinien figurować w rejestrze przestępców seksualnych.
Alice ciężko było uwierzyć, że ktoś zamierza jej wręczyć klucze do galerii. Ten sceptycyzm musiał odmalować się na jej twarzy.
— Hej, nie myśl, że to taka galeria jak tutaj. I powinienem cię chyba ostrzec, że nie jest to najbezpieczniejsza posada na świecie.
Mam klienta — gościa, dla którego kupuję różne dzieła — cóż, przyjaciele nazywają go ekscentrykiem. Gdyby nie miał forsy, nazywaliby go świrem.
— Ekscentryczny? Już raz dałam się na to nabrać.
— Zaufaj mi. Nic zdrożnego. To jeden z moich najstarszych klientów. Tak w ogóle to znajomy mojego ojca, więc pomagam mu już od lat. Z czasem nabrał do mnie wielkiego zaufania. Okazuje się, że lubi chłopców. Dobrze im płaci, a oni zapewniają mu towarzystwo, jeśli wiesz, co mam na myśli.
— Niezbyt to subtelne.
— Tak czy owak, jego najnowszy przyjaciel kręci się w pobliżu już znacznie dłużej, niż to zwykle bywa, i sądzę, że mój klient planuje zapewnić mu bardziej stały sponsoring. Pretekstem ma być mała, skromna galeria, która ma  pokazywać prace wschodzących artystów.
Jednym z nich ma być oczywiście ów nowy przyjaciel. Chłopak prezentował już swoje prace na paru pokazach, ale jeszcze nigdy nie miał własnej wystawy w nowojorskiej galerii.
— Ale dzięki twemu znajomemu wkrótce zostanie rozpoznawalnym artystą.
— Dokładnie. I jestem pewny, że będzie mojemu klientowi bardzo wdzięczny za wsparcie.
— Ciągle mówisz o nim „mój klient”.
— Zaufaj mi. Słyszałaś o nim. Chociaż od lat chodzą różne plotki o jego życiu prywatnym, nic nie jest potwierdzone, a ja nie zamierzam go wydać. Ale wierz mi lub nie — to poważny kolekcjoner. To dzieło, które właśnie zarezerwowałem, jest dla niego. Jeśli znajdę mu dobre miejsce na tę galerię i dobrą osobę do jej  prowadzenia, nie będzie się wtrącał. Nie uszczknie nawet sławy jako oficjalny właściciel. Ale chce mieć miejsce, z którego będzie dumny.
Najwyższej klasy. Mała antygaleria, ale naprawdę fajna. To będzie znakomita okazja dla kogoś takiego jak ty.
— Brzmi jak znakomita okazja dla każdego.
Wzruszył ramionami.
— Zamieniłem słówko z paroma osobami, ale każdy się waha, nikt nie chce się jasno zdeklarować. Obawiają się, że właściciel porzuci ten projekt dla pogoni za nową miłością. Dziś galeria, jutro hamburgerownia dla smakoszy. No i jeszcze sprawa z tym protegowanym. Nie można go będzie odstawić na boczny tor, jeśli się nie sprawdzi.
— Nie każdy mówiłby tak wprost o tym, co się dzieje za kulisami.— Nie mam zamiaru palić za sobą mostów tylko po to, by zadośćuczynić zachciankom starego, kapryśnego mężczyzny, choć kocham go jak własnego wujka — skrytego homoseksualistę. Lepiej ustawieni ludzie, z którymi rozmawiałem, nie chcą się pakować w coś takiego. Ty możesz nie mieć luksusu żywienia takich zmartwień.
— Jeśli to ma być bardziej uprzejma forma powiedzenia mi, że żebracy nie mają wolności wyboru, to niniejszym żebrzę.

Alice opuściła galerię naładowana energią niczym nastolatka wracająca z pierwszego w życiu koncertu, z podpisaną broszurą pod pachą i  przeświadczeniem, że właśnie spotkała osobę, która być może odmieni jej życie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *