Bernard Minier – francuski pisarz, który dorastał u stóp Pirenejów. Jest laureatem wielu konkursów na opowiadania. Bielszy odcień śmierci to jego pierwsza powieść, która już okazała się sukcesem – we Francji okrzyknięto ją najlepszym kryminałem 2011 roku.
Bielszy odcień śmierci to Pańska pierwsza powieść, jak i kiedy połknął Pan pisarskiego bakcyla?
Nie wiem, czy można tu mówić o konkretnym momencie. Mam wrażenie, że piszę od zawsze. Jednym z najważniejszych dla mnie wspomnień jest lektura Robinsona Crusoe. Byłem w trzeciej lub czwartej klasie szkoły podstawowej, a książkę czytała nam młoda nauczycielka będąca na zastępstwie. Miała głos godny Alexandry Webber [postać z powieści R. J. Ellory’ego Cicha wiara w anioły ], głos, który potrafił tchnąć życie w słowa. Trwało to całe popołudnie, to chyba był maj lub czerwiec. Nie sądzę, abym pojął wtedy całą historię, ale jestem przekonany, mam wręcz absolutną pewność, iż tego dnia odkryłem magię słów, ich czarodziejską moc. To była prawdziwa rozkosz, w dosłownym znaczeniu. Przebudzenie. Wiedziałem już – tego popołudnia, w niewielkiej klasie na południowym zachodzie Francji, że nie istnieje nic, co pokochałbym tak jak słowa, teksty, nic, czego pragnąłbym bardziej niż możliwości słuchania ich muzyki, być może to właśnie tego dnia zapragnąłem także pisać. Następnie przyszedł czas na Boba Morane’a, było to kilka lat później, gdy miałem jedenaście lat. Jeden z moich kolegów miał pełną szafę tych książek, z cudownymi okładkami, wydanych przez Marabouta: skarb o niewyobrażalnej wartości dla chłopaka w wieku jedenastu lat! Jednak dość szybko poczułem potrzebę zawłaszczenia postaci i tworzenia własnych historii. Muszę przyznać, że także w tym czasie ożywiałem moich ulubionych bohaterów z komiksów. Opisywałem po swojemu ich przygody na kartkach, które potem spinałem i rozdawałem moim kumplom. Od tego czasu już nie przestawałem ani czytać, ani pisać. Science fiction. Fantastyka. Poezja. Felietony. Nowele… W wieku osiemnastu lat miałem już pełne kartony zapisanych na maszynie stronic. Jednakże ciągle zwlekałem z decyzją o zaproponowaniu moich tekstów wydawcom, ze względu na moje przekonanie, iż tylko utwory o najwyższej jakości zasługują na publikację, a swoich tekstów do takich nie zaliczałem. Można było porównać mnie do postaci pisarza z Dżumy, który chciałby osiągnąć doskonałość od pierwszego zdania i który nigdy nie napisał nic więcej. Były także pokusy powieściopisarskie – nadal mam kartony wypełnione rozpoczętymi historiami, których nigdy nie zakończyłem. Później przyszedł czas na konkursy opowiadań: szkołę zwięzłości i precyzji. Aż w końcu Bielszy odcień śmierci.
Czy napisać thriller jest trudniej niż opowiadanie ? Jak się Pan zapatruje na etykietę, którą nadano Pańskiej powieści?
Jeżeli wziąć pod uwagę wysiłek, wątpliwości, ciągłe kwestionowanie siebie, czas, jaki to pochłania, jest nieporównywalnie trudniej napisać thriller. Ale nie sądzę, aby można było to porównywać. Przy okazji konkursów opowiadań spotkałem wiele utalentowanych osób, które niestety najczęściej pozostają anonimowe. Zaś odnośnie etykiety „thriller” nadanej Bielszemu odcieniowi śmierci – ktoś w wydawnictwie powiedział mi coś ciekawego: jego zdaniem, to zarówno powieść noir, klasyczny kryminał, jak i thriller. Nie wiem, czy to prawda, nie wiem nawet, jakie są różnice pomiędzy nimi, ale podoba mi się, że powieść wymyka się kategoriom gatunkowym. Chciałem stworzyć page turner na wzór anglosaski, powieść, od której nie można się oderwać, a zarazem obraz współczesnego społeczeństwa, gatunek, w którym przodują skandynawscy autorzy.
Może Pan opowiedzieć, jak powstawała ta książka?
W tym wypadku można mówić o podwójnych narodzinach. Pomysł na książkę zrodził się gdy, oglądałem w telewizji reportaż o elektrowni wodnej umiejscowionej w wydrążonym wnętrzu góry, na wysokości 2 tys. m n.p.m. Miejsce fascynujące, przerażające, wytrącające z równowagi, całkowicie zaskakujące. Od dłuższego czasu rozmyślałem o thrillerze i miałem w głowie kilka pomysłów, krążących niczym ptaki szukające miejsca aby, przysiąść, ten reportaż zadziałał jak zapalnik: wiedziałem, że akcja musi rozgrywać się w Pirenejach, u których podnóża się wychowałem. Gdy miałem dwadzieścia parę lat, czytałem Thomasa Bernharda i wspomnienie jego opisów austriackich Alp, z ich zapomnianymi wioskami i zamieszkującymi je ludźmi, których życie przepełnione było samotnością, strachem, niechęcią i wewnętrzną udręką, powróciło z pełną mocą. Poczułem, że trafiłem na coś. Atmosfera, kadr, temat. Napisałem pierwsze 60 stron bardzo szybko i wtedy dopadły mnie wątpliwości. Odłożyłem je do szuflady, gdzie przeleżały prawie trzy lata, aż ktoś przyszedł z im odsieczą – a zarazem i mnie. To był rok 2007 lub 2008. Brałem udział w konkursie zorganizowanym przez gminę Maisons-Laffitte i otrzymałem drugą nagrodę. Zdobywca pierwszej nagrody nazywał się Jean-Pierre Schamber. Odkryliśmy, że łączą nas podobny gust i wspólne zainteresowania. Narodziła się pomiędzy nami przyjaźń i pewnego dnia zaproponowałem Jean-Pierre’owi byśmy napisali kryminał „na cztery ręce”, a w zasadzie na dwie. Zaczęliśmy wymieniać się pomysłami, mailować, robić notatki podczas wizyt w restauracjach, aż do dnia kiedy odkopałem moje 60 stron. I tu Jean-Pierre okazał się uczciwym i wspaniałomyślnym człowiekiem. Po przeczytaniu oddał mi je, mówiąc, że mam już swoją powieść i nie potrzebuję nikogo, by ją napisać, że powinienem dokończyć ją sam, bo ta historia należy do mnie. Jego entuzjazm rozwiał wszystkie moje wątpliwości, a podczas redakcji książki był ciągle napędzającym mnie motorem. Obawiam się, że dług, jaki mam wobec niego, jest nie do spłacenia. Kto wie? Być może kiedyś uczynię zeń postać w mojej książce…
Dorastał Pan w pobliżu Pirenejów, ale sceneria z początku powieści, wąska dolina, miasteczko Saint-Martin-de-Comminges są wytworem Pańskiej wyobraźni?
Sceneria, atmosfera to sprawy kluczowe, gdy zaczynam pisać. Żaden pomysł nie przychodzi mi do głowy, jeżeli nie jest osadzony w określonym klimacie. Ogólnie rzecz biorąc są książki, w których otoczenie jest bohaterem samo w sobie. Znamy je wszyscy. Taki efekt starałem się osiągnąć. Fascynują mnie przestrzenie wymyślone od początku do końca, które istnieją tylko za pośrednictwem słów, a czasem też na fikcyjnych mapach: jak we Władcy pierścieni, żeby wymienić tylko jeden przykład. Powstała też mapa Saint-Martin i jego okolic – narysowałem ją i wisi u mnie na ścianie, chociaż nie zamierzałem zamieszczać jej w książce. Comminges jest miejscem całkowicie wymyślonym, fantazmatem. Słowa nie są w stanie oddać prawdziwej magii właściwej tym górom, a jednocześnie Comminges, które stworzyłem na papierze, istnieje tylko na kartach powieści oraz w wyobraźni czytelnika, bo nie zapominajmy, iż to on kontynuuje dzieło wyobraźni autora, nadaje mu dalsze życie. Okazało się również, że to, co stworzyłem, ma swoją nazwę – Elizabeth George nazywa to „tyglem”. To taki rodzaj miejsca, sytuacji, w którym bohaterowie są osaczeni, zakleszczeni. W takich warunkach ludzie są poddawani znacznym napięciom. Przykłady tygla to chociażby wyspa z powieści Dziesięciu murzynków, ale także Pequod w Moby Dicku, czy nowszej literatury HMS Terror z książki Dana Simmonsa.
Prowadzi Pan intrygę w rytmie, który nie zwalnia, a jednocześnie w powieści nie brakuje szczegółowych opisów sytuacji i miejsc. Czy przestudiował Pan techniki pisarskie typowe dla „thrillera”, by sobie z tym poradzić?
Tak, uczyłem się mechaniki właściwej dla thrillera, zegarmistrzowskiej dbałości o szczegóły, a przede wszystkim rytmu. Odkrywałem także pewne konstrukcje, struktury, które powtarzają się u danych autorów, a jednocześnie bardzo różnią ich między sobą. Ale tak naprawdę naukowe podejście to bzdura! Wszystko jest bardzo intuicyjne, instynktowne. Kolejna scena wynika często z jednego zdania, czasem wręcz z jednego słowa – zamierzaliśmy pchnąć akcję z jakimś kierunku, lecz nagle całkowicie go zmieniamy. Czasem zbliża się to do techniki automatycznego zapisu. Jeżeli chcemy zaskoczyć czytelnika, należy zachować dużo spontaniczności i przede wszystkim zaskakiwać siebie samego. Następnie należy dokonać selekcji, widząc co się sprawdza, a co nie działa – to jak przemalówki na obrazie, swoisty darwinizm narracyjny!
Jakich autorów Pan lubi? Ma Pan swoich literackich mistrzów? Kinematograficznych?
Pytanie o moich ulubionych autorów jest trudne, ponieważ może nas doprowadzić bardzo daleko. Obawiam się, że lista jest bardzo długa : wybierając tylko z XX wieku Thomas Bernhard, Grass, Kafka, Mann, Nabokov, Martin Amis, Faulkner, Philip Roth, Saramago, Salinger, Pasolini, Pierre Michon, Genet, Romain Gary itd. Wymieniam w zupełnie przypadkowej kolejności, co smutne! Pośród kryminałów z pewnością Skandynawowie : Mankell, Maj Sjöwall i Per Wahlöö, nawet Stieg Larsson. Dalej bardzo znane nazwiska : Michael Connelly, Herbert Lieberman, James Ellroy, Patricia Highsmith, Elmore Leonard, Dennis Lehane, Thierry Jonquet… natomiast jeżeli chodzi o kino, mam absolutny szacunek dla twórczości Bergmana. Jakkolwiek nie ma związku z moją książką. Choć może jednak… Później były także kolejne zaskoczenia jak Mechaniczna pomarańcza, Andriej Rublow, inne… Ale jeżeli chodzi o kierunki narracji, fałszywe tropy, bez wahania wskazałbym na Hitchcocka. Od strony dbałości o każdy detal, ujęciu „absolutnym” – Kubrick.
A dlaczego muzyka – zarówno klasyczna, jak i współczesna, awangardowa – zajmuje tak ważne miejsce w Pańskiej powieści?
Zapewne dlatego, że muzyka zajmuje bardzo ważne miejsce w moim życiu codziennym, tak jak i w życiu większości ludzi obecnie. To swoista ewolucja, którą zaobserwowałem i która nieustannie mnie zajmuje – większość moich znajomych łączy zamiłowanie do pewnych filmów, wspólny gust muzyczny i mogą godzinami wymieniać poglądy na ich temat, podczas gdy bardzo rzadko rozmawiają o przeczytanych książkach. Zdarza się to, ale zdecydowanie nie w takiej skali, jak w przypadku kina czy muzyki. Dlaczego? George Steiner twierdzi, że wkroczyliśmy w epokę „po słowie”. To właśnie chciałem uchwycić przez wszechobecną na kartach powieści muzykę – ideę, skądinąd banalną, że jesteśmy cywilizacją dźwięku i obrazu. I tak, Servaz słucha Mahlera, a Espérandieu niezależnego rocka. Przed napisaniem Bielszego odcienia śmierci nie znałem nawet jednej dziesiątej grup rocka alternatywnego co teraz. Stałem się prawdziwym znawcą.
Ma pan kolejne pisarskie plany?
Tak. Rozpocząłem już redakcję drugiego dzieła. Będzie można w nim odnaleźć wiele postaci, z którymi nie chciałem się rozstać. Napisałem setki stron. Historia jest zupełnie inna, ale nastrój i forma pozostały niezmienne… Jakby to powiedział Servaz : Eiusdem farinæ z tej samej gliny.
Źródło: Rebis.com.pl