Czy warto po nią sięgnąć?
Twórcom popkultury templariusze nigdy się nie znudzą, prawda? To tak jak ze smokiem – gdziekolwiek się go nie wrzuci, będzie wyglądał dobrze (ani słowa o serialowym Wiedźminie!) i przyniesie w pakiecie kilka motywów, którymi można urozmaicić całokształt świata przedstawionego. W przypadku templariuszy do tych motywów należy zaliczyć dużą ilość mordobicia – ze szczególnym uwzględnieniem wyrzynania Saracenów, Kościół (a jak on, to wiadomo, że i Inkwizycja), posądzenie o czary, herezję i homoseksualizm, klątwę mistrza Jakuba i – rzecz jasna – świętego Graala. Wystarczy teraz wszystko to wymieszać, dodać piersiastą pannę, z homoseksualizmu ewentualnie zrezygnować… et voilà! Przepis na action-rpg gotowy. W każdym razie z takiego przekonania wyszli ludzie z Haemimont Games, tworząc The First Templar.
Oddany nam w pod opiekę templariusz nosi imię Celian i jest typowym Rycerzem Bez Skazy: odważnym, honorowym i ruszającym z odsieczą wszystkim, którzy tego potrzebują. Towarzyszy mu jego brat zakonny i wierny przyjaciel (proszę pomysły o homoseksualizmie zachować dla siebie!) Roland, preferujący rozwiązywanie sporów mieczem, nie słowem. Panowie wyruszają na poszukiwanie Graala, który ma być ukryty gdzieś w okolicach Ibelinu – i po drodze zgarniają piersiastą szlachciankę Marię, przez niegodziwą Inkwizycję oskarżoną o czary i herezję. Postacie są dość sztampowe i nie wzbudziły we mnie jakichś cieplejszych uczuć; także fabuła niczym nie powinna nas zaskoczyć.
Zgodnie z prawidłami podgatunku action-rpg, główny nacisk w rozgrywce położono na walkę. Jest ona dynamiczna i czysto zręcznościowa, polegająca na wciskaniu kombinacji prawego i lewego przycisku myszy, na co dwaj templariusze reagują machaniem mieczem, a Marie rzucaniem sztyletami. Mamy tu do czynienia z typowym zestawem ruchów: ciosów zwykłych i mocnych, blokowania, ripost, uderzeń wymierzonych w kilku wrogów naraz czy zadawanych z dystansu. Potężniejsze wersje ataków odblokowujemy wraz z rozwojem postaci – używać ich można dopiero po wypełnieniu wskaźnika nazwanego „kulą żarliwości”. Od czasu do czasu występują też finiszery dowodzące, że ich twórcy musieli mocno zapatrzyć się w film 300 – tempo zwalnia, a nasz bohater serwuje wrogowi kopnięcie w klatkę piersiową lub coś równie widowiskowego; prawdę mówiąc, efekt ten wydał mi się wprowadzony na siłę i zupełnie nieciekawy. Podczas walki możemy przełączać pomiędzy postaciami, a jeśli jedna z nich padnie, druga musi ją w wyznaczonym czasie „ocucić” – inaczej trzeba będzie wczytywać save’a. W rzeczywistości znaczy to jednak zaliczanie fragmentu gry od początku – TFT obsługuje tylko autozapis wykonywany po niektórych cut scenkach, więc każda porażka albo zwyczajny brak czasu na dokończenie danego etapu równa się konieczności przechodzenia go od nowa.
Przełączanie między postaciami jest tylko jedną z dostępnych opcji – można również grać przez Internet ze znajomym i wtedy to on kieruje drugim bohaterem. Jest to o tyle lepsze, że AI czasem szwankuje i nasz sojusznik pałęta się gdzieś po planszy, podczas gdy my samotnie użeramy się z hordą wrogów. Dodatkowo wspólna gra daje oczywiście więcej zabawy i pozwala odsunąć na dalszy plan drętwy, pretekstowy scenariusz.
TFT wzięło sobie za punkt honoru prowadzić gracza za rękę. Podczas walki co i rusz wyskakują teksty z podpowiedzią, jakiej kombinacji klawiszy należy użyć. Kierunek, w którym trzeba podążyć celem ukończenia głównego questu jest stale oznaczony na minimapie; mało tego: co chwilę pojawia się na niej inny znacznik sugerujący, w których rejonach należy spodziewać się misji pobocznych. Można na nie zwracać uwagę bądź nie – w zasadzie wszystkie zadania wykonują się same w chwili, gdy znajdziemy się we wskazanym miejscu i tylko migające co jakiś czas podsumowania sugerują, że właśnie wypełniliśmy jakąś misję. Nawet rozmaite skrzynki i kuferki ukrywające bonusowe itemki, które zwykle mają zachęcać gracza do myszkowania po zakamarkach lokacji, tutaj zostały chamsko zaznaczone na minimapie. Eksploracja świata? Chyba żartujecie – nasi dzielni templariusze chyba za bardzo wzięli sobie do serca bajkę o Czerwonym Kapturku, bo za żadne skarby nie zbaczają ze szlaku. Zresztą, gdyby nawet chcieli, drogę zagrodziłyby im pancerne krzaki i ufortyfikowane zarośla. Wyobraźcie sobie moją minę, gdy przy próbie skierowania postaci na jakąś ścieżkę, niczym nie różniącą się od innych, zobaczyłam migający na ekranie napis: „Jeszcze nie możesz podążyć tą drogą” – musiałam iść do innej lokacji, obejrzeć nic nie wnoszącą cut scenkę i dopiero wtedy skrypt łaskawie zezwolił na dalszą podróż. Śmiech na sali. Wiem, że po grach tego typu nie należy oczekiwać sandboxowej swobody, ale na litość – niech to oskryptowanie będzie bardziej zamaskowane! W TFT każda próba podążania szlakiem innym niż Jedyny Słuszny spotka się z ripostą: „You cannot pass!”.
Jeśli liczycie na zabawę w „dopakowywanie” postaci – nie ten adres. Rozwój bohaterów jest szczątkowy i polega wyłącznie na kupowaniu i ulepszaniu umiejętności. Także broń i pancerz nie mają żadnych parametrów – w toku gry znajdziemy kilka nowych egzemplarzy, lecz nie różnią od wcześniejszych się niczym poza wyglądem. Nie ma tu nawet żadnych skarbów ani przydatnych itemków. Mało tego – z pokonanych wrogów nie wypadają znajdźki! Jedynie wspomniane skrzynki zawierają czasowe ulepszenia zdolności bohaterów albo dodatkowego expa (sic!). Generalnie ten aspekt gry został potraktowany zupełnie po macoszemu, a szkoda. Ciekawostką wartą odnotowania są za to poumieszczane tu i ówdzie autentyczne teksty źródłowe dotyczące zakonu Templariuszy.
Graficznie TFT jest produkcją mocno spóźnioną. Tekstury są mało szczegółowe, drzewka kanciaste, lokacje świecą pustkami, a i postacie też nieszczególnie przyciągają uwagę. Jedynie trójkę głównych bohaterów potraktowano z większą dbałością – choć kości policzkowe Marie są tak ostre, że mogłaby ona traktować je jak dodatkową broń. Nawet podczas przerywników filmowych postacie nie pokazują się od lepszej strony – ot, zamachają rękami czy pokręcą głową, co w dzisiejszych czasach mocno trąci myszką. Tylko od czasu do czasu trafiają się takie perełki jak gigantyczne posągi w kanałach pod Akką, gdzie rozproszone światło przesączające się przez otwory w sklepieniu nadaje lokacji prawie magiczny klimat. Właściwie efekty świetlne to jedyny aspekt grafiki, który zasługuje na pochwałę. Muzyka jakaś pewnie była, ale nie przyciągała siebie uwagi. Głosy postaci podłożono poprawnie; także lokalizacja jest zupełnie niezła.
The First Templar jest produkcją skrajnie uproszczoną i w zasadzie pozbawioną wszystkiego, co pozwoliłoby jej nazywać się erpegiem – jednak gra się w nią szybko i całkiem miło. Z pewnością jest w stanie zapewnić bezpretensjonalną rozrywkę na jeden czy dwa wieczory, ale cudów nie należy się po niej spodziewać.
Plusy:
+ miła, bezpretensjonalna rozrywka
+ autentyczne teksty źródłowe dotyczące Templariuszy
Minusy:
– skrajne uproszczenie
– ciągłe prowadzenie gracza za rękę
– bijące po oczach oskryptowanie
{youtube}6ciS2uwyla0{/youtube}
Tytuł: The First Templar
Producent: Haemimont Games
Wydawca: Kalypso Media
Dystrybutor w Polsce: CD Projekt
Gatunek: TPP, gra akcji z elementami RPG
Data premiery: 06 maja 2011 (świat), 15 lipca 2011 (Polska)
Platformy: PC/ Xbox 360
Tryb gry: single / multiplayer
Nośnik: 1 DVD
Tryb multiplayer: Internet
Liczba graczy: 1-2
Wymagania wiekowe: 16+