Apokalipsa według Marii Patricka Grahama zapowiadała się ciekawie. Przeczytałam opis z tyłu okładki „zręczne skrzyżowanie Milczenia owiec z Egzorcystą”. Trzeba przyznać, że brzmi nieźle, prawda? Niestety, trochę się rozczarowałam.

Trzeba oddać autorowi, że nie brak mu pomysłów i fantazji, co zwykle jest ogromną zaletą. W przypadku tej książki – jednak nie do końca.

Na pięciuset czterech stronach powieści mamy kilka różnych, przeplatających się historii. Wydawać by się mogło, że taki zabieg przyciągnie czytelników i będzie ich trzymał w stanie wiecznego napięcia. Niektórych – być może. Mnie nie.

Główna bohaterka, agentka specjalna FBI Marie Parks, jest kobietą po przejściach. Im bliżej ją poznajemy, tym bardziej po głowie krąży myśl: co jeszcze może się przydarzyć komuś tak doświadczonemu przez los? Patrick Graham odpowiada na to pytanie całą treścią książki. Jak to często bywa, mamy rzeczy standardowe: alkoholizm, problemy z ojcem, amnezja w skutek wypadku, w którym zginęła rodzina bohaterki. Do rzeczy nadprogramowych zaliczyć należy jej zdolności parapsychiczne, czyli widzenie w snach przeszłości i przyszłości – ze specjalnym uwzględnieniem zwyrodnialców i seryjnych morderców, których tropieniem zajmuje się na co dzień.

Akcja powieści krąży wokół śmiercionośnego wirusa, który zagraża całej ludzkości.  Nie trudno się domyślić, że to Marie musi uratować świat i dziecko, od którego zależą jego dalsze losy. Wkrótce relacja między nią i małą Holly upodobni się do relacji matka-dziecko, z pełną gamą niepewnych uczuć rozkwitających na tle dziwnych wydarzeń o zasięgu światowym. Wszystko to rozgrywa się przy walce z czasem i podczas ucieczki przed ogromną burzą, która nawiedza Nowy Orlean i okolice.

To jeszcze jest do przełknięcia – powieść akcji, trochę w stylu Browna. Jednak żeby nie było tak prosto, przez książkę dodatkowo przewijają się postacie nietuzinkowe, zwane Wielebnymi i Strażnikami, wraz z ich pochodzeniem, historią, kulturą i obecną misją – czyli pełen wypas. Do tego dorzućmy twórcę wirusa, Kassama, a sprawa stanie się naprawdę skomplikowana. Równocześnie razem z bohaterką zgłębiamy jej  psychikę, obserwujemy, jak wpłynęły na nią traumatyczne wydarzenia, których doświadczyła i nadal doświadcza. Czy dadzą jej siłę do spełnienia misji i ocalenia dziewczynki? I co czeka na nią potem? Ma żyć dalej, tak po prostu?

Właśnie tu zaczynają się moje wątpliwości i zniechęcenie. Naprawdę podziwiam pomysły autora, choć nie są przesadnie świeże, za to ciekawie wykorzystane, ale… każdą z tych historii: Wielebnych i Strażników, młodości Marie, jej pracy i walki o ocalenie dziecka, wolałabym przeczytać osobno. W mojej opinii Graham zmarnował przynajmniej trzy świetne pomysły na książkę, przez wrzucanie ich wszystkich do jednego worka. I wszystkie na tym straciły. Czuję niedosyt historii o skomplikowanym dzieciństwie i relacjach z rodzicami Marie. Idea Wielebnych, czcicielek Gai, i ich opiekunów ujęła mnie za serce, a została napisana takim językiem, że mogłaby się stać jedną z moich ulubionych książek –  gdyby właśnie została opowiedzenia osobno. Natomiast wydarzenia odnoszące się do akcji Apokalipsy…: wirus, Kassam z jego szaleństwem, geniuszem i psychopatią, źli i dobrzy na wyścigi szukający  małej dziewczynki – tak, to powinien być rdzeń tej powieści. Resztę historii w niej zawartych – poza niezbędnymi opisami i retrospekcjami – należało wydać w innych tomach.

Zabieg umieszczenia tylu ciekawych i świetnych opowieści w jednej książce wywołał u mnie dość mieszane uczucia. I wbrew pozorom utrudniał czytanie –  nie było słynnego mamrotania „jeszcze tylko kilka stron, jeszcze tylko kilka stron i naprawdę idę spać”. Otwierając Apokalipsę… po raz kolejny, musiałam się kilka sekund zastanowić, co się zdarzyło wcześniej, na czym skończyłam i co miało być dalej. Czytając, warto zwrócić uwagę na konstrukcję bohaterów, która niewątpliwie jest atutem książki. Szczegółowo zbudowane postacie walczą z przeciwnościami losu, które zostawiają trwałe ślady na ich psychice. Najlepszym tego przykładem jest Marie – bohaterka zbudowana po mistrzowsku.  Jak wspomniałam, jej postać składa się z dość stereotypowego zestawu problemów i zdolności paranormalnych –  niemniej, wbrew zdrowemu rozsądkowi, łączą się one w logiczną i spójną całość. Każda nadana jej przez autora cecha ma swoje uzasadnienie i odbicie w akcji lub retrospekcjach.

Mimo natłoku historii podobał mi się język, którym zostały opisane. Trudno powiedzieć, czyja to zasługa: autora czy tłumacza. Ja obstawiam obie strony i to duża zaleta. Nie popisała się niestety redakcja lub korekta: już w czwartym zdaniu jest błąd fleksyjny. W całej powieści jest ich, niestety, kilka, do tego kilka przecinków zamiast kropek lub w ogóle brak kropki na końcu zdania. Te potknięcia nie psują bardzo odbioru, niemniej są i co jakiś czas powodują u czytelnika grymas niezadowolenia.

Przy okazji błędów:  wydaje mi się, że rażące niedopatrzenie znalazło się w polskim przekładzie tytułu książki! Oceńcie sami: tytuł oryginału to L’apocalypse selon Marie, główna bohaterka nazywa się Marie, zaś polski tytuł brzmi Apokalipsa według Marii. Słowo „Marii” wybitnie mi tu nie pasuje, gdyż jest odmianą imienia Maria, nie Marie. Marie powinno pozostać w formie niezmienionej –  skoro już tłumacz zdecydował nie przekładać go na nasz odpowiednik –  gdyż w języku polskim go nie odmieniamy. Trudno powiedzieć, dlaczego tytuł został przetłumaczony tak a nie inaczej. Być może chodziło o to, byśmy widząc tytuł, kojarzyli go z Marią Matką Bożą, ewentualnie Marią Magdaleną; takie stylizowanie na apokalipsę apokryficzną. Niestety, moim zdaniem chybione i błędne językowo.

Ciekawa jest budowa książki. Dzieli się na trzynaście części plus epilog. Rozdziały są krótkie, czasami aż za bardzo. Przypomina mi to odrobinę sposób konstrukcji powieści wspomnianego już Dana Browna: krótkie rozdziały kończące się cliffhangerami, sprawiające, że czytelnik wręcz pożera dzieło, wciąż łaknąc więcej. A skoro rozdział krótki, to można szybko przeczytać jeszcze tych kilka stron. I o ile ten zabieg udał się Brownowi, windując jego książki na listach bestsellerów, to Grahamowi widać brak jeszcze wprawy w budowaniu tak świetnych cliffhangerów i twistów, przez które czytelnik traci kontakt z rzeczywistością na całe pięćset stron powieści.

Czy to znaczy, że książka jest zła? Nie. Czy warto ją przeczytać? Tak. Przede wszystkim po to, by zobaczyć, jak z częściowo znanych i ogranych pomysłów autorowi udało się stworzyć coś nowego. Jakie świeże pomysły zalęgły się w głowie i zostały przelane na papier. Skoro nie będziemy mieli okazji ujrzeć ich osobno, na pewno warto je poznać w tej książce. Stój w ulewie na środku boiska, w tłumie złych i przerażonych ludzi. Pędź samochodem drogami międzystanowymi, paląc papierosa za papierosem i nie pozwalając sobie na sen. Poczuj zapach gleby, jej wibracje, cudowną moc Gai. Pozwól sobie przeżyć rzeczy, których doświadczają tylko nieliczni.

Autor: Patrick Graham
Tytuł: Apokalipsa według Marii
Tytuł oryginału: L’apocalypse selon Marie
Przekład: Wiktoria Melech
Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz
Data i miejsce wydania: 23 września 2011, Warszawa
Format: A5
Oprawa: miękka
Liczba stron: 504
ISBN: 978-83-7659-210-7

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *