Czytałam niedawno świetną książkę Agnieszki Lisak Życie towarzyskie w XIX wieku. Natrafiłam tam na fragment, który uświadomił mi pewną niezwykle interesującą prawdę – kawę, tę „zamorską truciznę”, rozpropagował w Europie Polak, Jerzy Kulczycki. Dostał się on pewnego dnia do niewoli tureckiej, z której nie udało mu się umknąć przez dziesięć lat. Przebywając wśród „niewiernych” nabył bardzo przydatną umiejętność – nauczył się parzenia kawy. W chwili, gdy wolność odzyskał, został tłumaczem i cukiernikiem Jana III Sobieskiego. Wsławił się wówczas doskonałym parzeniem czarnego napoju. Wdzięczne Polakom za ocalenie przed „nawałą turecką” władze Wiednia nadały J. Kulczyckiemu przywilej założenia pierwszej publicznej kawiarni. Otworzył ją w 1683 roku w swoim domu, nazywając „Pod Niebieską Butelką”. Lokal szybko zyskał powodzenie. W dowód uznania zrzeszenie wiedeńskich kawiarzy uznało go za swojego patrona.
W Polsce pierwsza kawiarnia pojawiła się nieopodal Ogrodu Saskiego za panowania Augusta II. Nie cieszyła się powodzeniem wśród naszych rodaków, uczęszczali do niej przede wszystkim cudzoziemcy. Dopiero za czasów królowania kolejnego Wettyna kawa od ludzi majętnych przeszła nareszcie do całego pospólstwa (…) najostatniejszy motłoch udał się do kawy (za Agnieszką Lisak cytuję Jędrzeja Kitowicza). W 1820 roku w stolicy funkcjonowało już 90 kawiarni, a bogate domy zatrudniały specjalnego „kawiarza” tylko do tego, by zajmował się odpowiednim przygotowywaniem tego niezwykłego napoju. W tym momencie wręcz nie wypada nie oddać głosu Mickiewiczowi:
Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta
Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku,
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
Wiadomo, czym dla kawy jest dobra śmietana;
Na wsi nie trudno o nię: bo kawiarka z rana,
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie
Do każdej filiżanki w osobny garnuszek,
Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.
A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga II
Dygresje, dygresje, a tu temat właściwy mi się rozmywa. Gdy wzięłam Zapach świeżej kawy do ręki, to aż westchnęłam z zachwytu. Dawno nie widziałam tak uroczego wydania. Przygotowane z pietyzmem, a przede wszystkim ze smakiem sprawiło, że nawet nie pomyślałam o tym, że przecież opowiada głównie o napoju, który interesuje mnie tylko okazjonalnie. Zaczęłam czytać i… przepadłam.
Okazało się, że nikt mnie tu na siłę na picie kawy nawracał nie będzie. Jest to nie tyle opowieść o tej pobudzającej używce, ile o palarni ziaren Pluton założonej w stolicy w drugiej połowie XIX wieku przez dziadka autora. Na pierwszy rzut oka może się wydawać jedynie historią przedsiębiorstwa, jego rozwoju i funkcjonowania. Określanie w ten sposób książki Kordiana Tarasiewicza jednak nie oddaje jej sprawiedliwości. Gawędziarski styl, fascynujące wspomnienia pracowników Plutona przytaczane przez autora, a przede wszystkim informacje z pierwszej ręki dotyczące okresu międzywojennego – to wszystko sprawiło, że zanurzyłam się w odurzających oparach kawy i trochę nieprzytomnie wydostałam się z nich dopiero po przeczytaniu ostatniej strony.
Pamiętacie Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął? Otóż pan Kordian ma 103 lata i to są jego słowa: A teraz mam tylko marzenie, abym mógł założyć kawiarnię, która byłaby miejscem przechowania tradycji branży kawowo-herbacianej. Od razu przypomniał mi się Allan Karlsson i jego niespożyty apetyt na życie. Historia autora Zapachu świeżej kawy nie jest tak awanturnicza jak bohatera książki Jonassona, ale w jakiś dziwny sposób zaczarowuje i wciąga. Był przedsiębiorcą, który w 1934 roku przejął rodzinny interes – znakomicie prosperującą firmę zajmującą się profesjonalnym wypalaniem kawy i sprzedawaniem jej w firmowych sklepach oraz kawiarniach. Nowy dyrektor z zapałem zabrał się do rozwijania dziedzictwa i unowocześniania go. W 1939 roku Pluton miał już ponad trzydzieści placówek w całej Polsce.
Wędrując po stronach książki zaprzyjaźniłam się nie tylko z kierownictwem, ale także z pracownikami. Ich wspomnienia co rusz urozmaicają narrację, prezentując obraz instytucji należącej do uczciwych ludzi, znakomitych biznesmenów prowadzących działalność charytatywną na wielką skalę oraz szanujących każdego zatrudnianego przez siebie człowieka, traktujących ich na równi ze sobą i dbających o ich potrzeby i prawa. Nic dziwnego, że była to jedna wielka „plutonowa” rodzina, której członkowie byli gotowi poświęcać się dla niej bez ograniczeń i bronić jej w czasach wojny bez zastanowienia. To również było jedną z najważniejszych przyczyn odniesienia przez firmę Tarasiewiczów tak olbrzymiego sukcesu na polskim rynku.
Uposażenie zaspokajało potrzeby życiowe pracowników i ich rodzin. Ponadto dyrekcja firmy w zrozumieniu potrzeb pracowniczych stosowała wynagrodzenia dodatkowe w wysokości jednomiesięcznego uposażenia, z okazji Świąt Bożego Narodzenia, Wielkiejnocy i na zakup zimowej odzieży. Łącznie biorąc pracownicy otrzymywali piętnaście pensji miesięcznych w ciągu roku. Trzeba obiektywnie stwierdzić, że w ten sposób uposażeni pracownicy nie musieli myśleć o szukaniu dodatkowych zarobków, a mogli w pełni zużytkować wolny czas od pracy na zaspokojenie swoich potrzeb kulturalnych i na odpoczynek. (…) W czasie ośmiogodzinnego dnia pracy stosowane były jednogodzinne przerwy odpoczynkowe. Podczas tych przerw robotnicy łącznie z Dyrektorami uczestniczyli w grach sportowych i organizowali inne zajęcia rozrywkowe. (…) Z przyjemnością obserwowało się całą załogę pracowniczą, która stanowiła jakby jedną dużą rodzinę i często pomagano sobie wzajemnie przy rozwiązywaniu różnych kłopotów. W ramach pomocy dla robotników dyrekcja zorganizowała bezpłatne zupy dla wszystkich zatrudnionych, które spożywano w czasie wyżej omówionej przerwy. Przy ustawionych stołach wspólnie siadali do posiłków robotnicy, pracownicy biura i dyrekcja – wspomina Józef Sobczyński, palacz kawy, który pracował w Plutonie przez 40 lat.
Nie dziwi mnie więc wcale, że w chwili, gdy świat ogarnął Wielki Kryzys pracownicy bez wahania zgodzili się na zmniejszenie pensji, a w chwili wybuchu II wojny światowej, gdy magazyny zamknięto w obawie przed rozkradzeniem towaru, robotnicy pełnili przy bramach straż, mniej troszcząc się o własne domy niż o dobytek firmy.
Kordian Tarasiewicz był dyrektorem Plutona w czasach międzywojennych, potem robił co mógł, by prowadzić firmę podczas wojny, aby w końcu złożyć broń w latach 50′ XX wieku, kiedy to już nie udawało się dłużej walczyć z władzami. Jego wspomnienia fascynująco ukazują świat drugiej Rzeczypospolitej. Czasy były trudne, ale przy tym jakże malownicze. Świetnie oddają je nie tylko słowa, ale też ogrom pięknych fotografii, którymi Zapach świeżej kawy jest przepełniony. Prezentują one świat przedwojennych ulic, witryn sklepowych, wnętrz, mody… Ciekawe, czy na filmie Warszawa 1935 można dostrzec fasady Plutona umiejscowione na ulicy Marszałkowskiej.
Jak już wspomniałam, wydanie książki jest urocze – niestandardowy, niemal kwadratowy format przyciąga wzrok, a grafika oczarowuje. Szkoda mi było tylko, że co rusz natykałam się na literówki, których w tekście pełno i rzadko można je uzasadnić kopiowaniem bez poprawek wspomnień pracowników Plutona. Jednak jest to jedyna rzecz,do której mogę mieć zastrzeżenia. Czytałam z wielkim zainteresowaniem, zdobywałam wiedzę o międzywojennej przedsiębiorczości, poszerzałam horyzonty i przenosiłam się w czasie – mam nadzieję, że dla Was będzie to równie fascynująca lektura.
Autor: Kordian Tarasiewicz, Tomasz Ochinowski
Tytuł: Zapach świeżej kawy
Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: http://zielonowglowie.blogspot.com