Z kolejnymi tomami komiksów jest nieco jak z albumami muzycznymi. Gdy jakaś grupa nagra miażdżący debiut, druga płyta jest zazwyczaj sprawdzianem – czy poprzedni krążek był tylko wypadkiem przy pracy, czy rzeczywiście band ma coś ciekawego do zaproponowania. Teraz, kiedy otrzymaliśmy drugi tom przygód Funky Kovala zatytułowany Sam przeciw wszystkim, wypada zadać podobne pytanie: czy twórcy wykorzystali potencjał historii? Czy też może zafundowali czytelnikowi odgrzewanego kotleta w myśl zasady: więcej, mocniej, szybciej? A zresztą, do diabła z podchodami – nowy Funky Koval jest jeszcze lepszy niż poprzedni.

Ale zanim przejdę do pochwał, najpierw łyżka dziegciu w beczce miodu. W recenzji poprzedniego tomu narzekałem, iż wersja kolekcjonerska tak niespecjalnie jest kolekcjonerska – i w tej materii się nic nie zmieniło: dalej mamy miękką okładkę i parę bonusów na jej wewnętrznej stronie (tym razem szkice z komentarzem Polcha – bardzo ciekawe, choć szkoda, że grafiki, które miały trafić na postery, nie były całostronicowe). Ale to jeszcze nie jest problem. Gorzej, że nic nie zmieniło się w kwestii druku – czcionka nadal miejscami jest rozmazana lub wyblakła i mocno utrudnia czytanie. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż nie jest to tylko kwestia wybrakowanego egzemplarza…

Ale niedogodności w pełni rekompensuje przedstawiona odbiorcom historia. Scenarzyści podejmują ją niemal w tym samym miejscu, w którym pozostawił czytelnika pierwszy tom, tuż po udanej akcji na DB4. Okazuje się jednak, iż zamiast fanfar i uwielbienia tłumów na agentów Universs czekają już ludzie Stellar Fox, zacieśniający na Funky’ego i jego towarzyszach stalowy uścisk. Kolejne osoby związane z Universs zostają usunięte, zamachy postępują jeden po drugim, zaś przekupieni członkowie kręgów władzy obsmarowują Kovala w każdym możliwym medium. Na dodatek w czasach kryzysu agencja koniecznie musi działać z rozwagą i ostrożnością, by nie zrobić fałszywego kroku i nie pogorszyć sytuacji Universs, która i tak nie jest najlepsza. Ale w tej grze nie ma czasu na czekanie, namysł i malutkie kroczki. Rozwiązanie może być tylko jedno – stanąć samotnie przeciw wszystkim.

Nie ulega wątpliwości – opowieść, która w poprzednim tomie nabierała tempa, teraz gna na złamanie karku niczym pociąg pancerny, nie pozostawiając czasu na wahanie czy wątpliwości. Całość zyskała na rozmachu: przeszłe wydarzenia, także te potencjalnie niezwiązane z główną osią fabularną, zaczynają układać się w większy obrazek. Intrygi, polityczne zabójstwa, nieustanne kluczenie między sprzymierzeńcami i ciągła niepewność są na porządku dziennym. Na jaw wychodzą zamierzenia Drolli, grożące wielkim konfliktem, zaś w ich cieniu trwa nieustanna walka między Stellar Fox a Universs, która zaczyna przybierać kształt regularnej wojny, prowadzonej bez litości, za to z szybko rosnącymi stratami po obu stronach. Najlepiej widać to na przykładzie postaci Kovala – szarmanckiego i cwanego awanturnika w rodzaju Hana Solo zastąpił prawdziwy zabijaka, gardzący półśrodkami i polubownymi działaniami. W drugiej części Funky nie waha się przed dokonaniem morderstwa czy zuchwałego ataku, zakończonego dużymi zniszczeniami i skutkującego zyskaniem przez Kovala statusu wroga publicznego. Spod jego działań – szlachetnych, prowadzących do ochrony towarzyszy i pokonania wroga – wychodzi jego dzikość, chęć działania i niezgoda na kompromisy. Kiedy bohater dostaje w twarz, nie nadstawia policzka, tylko wali na odlew, dla pewności nawet dwa razy. Nie każdemu musi pasować taka zmiana, trącąca nieco hollywoodzkim schematem bohatera – z drugiej jednak strony jest to logiczne następstwo zdarzeń: ciężkie czasy wymagają zastosowania odpowiednich środków. No i Koval posiada zdecydowanie więcej charyzmy, niż połowa „znanych i lubianych” samotnych mścicieli, znanych z ekranów kin i kart komiksów. Pochwalić również należy konstrukcję opowieści – jak wiadomo, komiks był dość silnie inspirowany historią, a w szczególności czasami PRL, jednak nieznajomość tego tematu absolutnie w niczym nie przeszkadza: Funky Koval to nadal pełnokrwiste, awanturnicze SF, opowiadające o żądzy władzy, pieniędzy i potęgi. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do ilości tekstu – niekiedy dymki wypełniają pół kadru, zaś w sytuacji dialogowej obrazki są wręcz przeładowane tekstem. Wiem, że celem było zdynamizowanie opowieści i jej jak najlepsze opowiedzenie, ale myślę, że kilka dodatkowych kadrów dobrze by zrobiło komiksowi.

Wątpliwości mam też w odniesieniu do kolorów – miejscami są wyblakłe i odcinają się od stron z lepiej nasyconymi barwami, nie wiem jednak, czy to kwestia oryginalnych grafik, czy też w druku coś poszło nie tak? Niezależnie jednak od tego, rysunki Polcha niezmiennie pozostają rewelacyjne. Widać poprawę w rysowaniu ekspresji twarzy (rysy i mimika twarzy są zdecydowanie bardziej naturalne) oraz jeszcze większą dbałość o detale. Kadry skrzą się od szczegółów, a niektóre pomysły zaskakują odwagą i pomysłowością – zarówno jeśli chodzi o sam rysunek (znakomicie oddana odmienność wszechświata Drolli oraz kameralne sceny z udziałem Bradleya i Kovala), jak i sposób kadrowania. Komiks w widoczny sposób zyskał na dynamice, którą Polch znakomicie oddał, czy to w zwykłym ruchu postaci, czy też w scenach strzelanin i starć. Ciekaw jestem, czy tom trzeci też czymś zaskoczy w tej kwestii.

Pytanie, czy warto kupić Sam przeciw wszystkim jest jałowe. Ci, którzy mają pierwszy tom, zrobią to na pewno. Ci, którzy nie mają, powinni natychmiast zakupić hurtem obie części i czekać na kolejne. Funky Koval bowiem to nie tylko kawał klasycznego, polskiego komiksu – to także kawał porządnego, soczystego, przygodowego science-fiction. Nie tylko dla fanów powieści obrazkowych.

Recenzję pierwszego tomu przeczytasz TUTAJ.

Scenariusz: Maciej Parowski & Jacek Rodek
Ilustracje: Bogusław Polch
Tytuł: Funky Koval. Sam przeciw wszystkim.
Wydawca: Prószyński i s-ka
Data wydania: 2011
ISBN: 978-83-7648-735-9
Liczba stron: 50
Cena: 21,90 zł