Wielokrotnie spotykałem się z opiniami, że Noel Gallagher, jak i cała jego twórczość z Oasis, to rzecz przereklamowana. Takie opinie uderzały we mnie, bowiem zawsze miałem sentyment do tej grupy. Miałem – i nadal go mam, dlatego też po rozwiązaniu zespołu ucieszyłem się, gdy dowiedziałem się o nowych projektach braci Gallagher. Z jednej strony dostaliśmy kilka miesięcy temu „Different Gear, Still Speeding” w wykonaniu Beady Eye, formacji młodszego brata, Liama; a kilka dni temu mogliśmy zanurzyć się w pierwszym albumie Noel Gallagher’s High Flying Birds. Szczerze polecam przed wysłuchaniem najnowszego dzieła Noela Gallaghera, zajrzeć przedtem choć raz do twórczości wspomnianego Beady Eye czy – a wręcz przede wszystkim – Oasis. Dzięki temu lepiej odczuje się jak bardzo starszy Gallagher wydoroślał pod względem muzycznym. Lekko popowa a wybitnie stadionowa twórczość, z jaką mieliśmy do czynienia w przypadku Oasis, wybitnie odeszła w zapomnienie, o czym w stu procentach przekonują nas i Beady Eye Liama, i Noel Gallagher’s High Flying Birds starszego z braci.
Album jest naprawdę niezły. Noel Gallagher udowodnił po raz kolejny swoją klasę – nie dał wciągnąć się w komercyjne mrzonki, ale stworzył solidną, czterdziestominutową dawkę dobrej, rockowej muzyki (w której bądź co bądź niewątpliwe słychać wpływy britpopu, ale to nadaje jedynie specyficzny charakter całej płycie).
Otwierający płytę utwór „Everybody’s On The Run” spowodował we mnie nieodpartą chęć, by wstać, wyjść na zewnątrz (najlepiej w deszczowy dzień) i zacząć biegać po przepełnionych kałużami ulicach. Generalnie, co jest charakterystyczne dla całej zresztą płyty, na duży plus działają fenomenalne chórki (nie ma co porównywać z chórkami Johna Frusciante, ale też jest nieźle!). Jestem zaskoczony tym, że wbrew moim oczekiwaniom Noel nie postawił na pierwszym planie swojej gitary, lecz nawet mimo braku specyficznie brzmiących solówek tego gitarzysty – utwory na płycie są naprawdę świetne. Potężne (tak, to dobre słowo!), doskonale dopracowane, wręcz przepełnione perfekcją, ale czegóż innego można się spodziewać po starszym Gallagherze?
Po brzmiącym jak hymn utworze „Everybody’s On The Run”, wchodzimy do – o ironio – z lekka wesołej pieśni, w której dużo o smutnej miłości i morzu rozlanych łez. Niby w „Dream On” nie mamy do czynienia z tak potężną dawką energii jak w utworze otwierającym płytę, ale utwór doskonale przygotowuje nas do deszczu melancholii, jaki spłynie na nas dalej…
„If I Had A Gun” – utwór bezsprzecznie najlepszy na tej płycie. Z lekka ponury, wypełniony emocjami wokal Noela, kopie po kroczu niczym Marco Materazzi w Serie A. Piękny tekst o – a jakże – miłości, ale ujęty w wyjątkowo oryginalny sposób. Nie ma tutaj marudzenia o tym, jakie to życie jest niedobre, nie ma tutaj cierpienia. Jest miłość – tematyka wydawałoby się niezwykle oklepana, ale Gallagher potrafił wydobyć z niej coś świeżego. Po pierwszym odsłuchaniu przez mój umysl przeszła jedna myśl: dajcie mu tą cholerną broń!
I dochodzimy do melancholijnego centrum tej płyty – niesamowitej ballady „The Death Of You And Me”, gdzie Noel w niezwykle melodyjny sposób opisuje stosunki dwojga ludzi (patrząc na całość płyty – pewnie zakochanych), którzy chcą się oderwać od miejskiego zgiełku, od egoizmu ludzi, od złego świata i chcą ucieć tam, gdzie mogą żyć… i umrzeć, ale z hollywoodzkim happy endem.
A dalej Gallagher nie zawodzi – „(I Wanna Live In A Dream In My) Record Machine” podobnie jak poprzedni utwór jest skupiony wokół marzeń, przeciwstawieniu się światu… Utwór niezwykle podobny melodyjnie do pierwszej trójki, ale w mojej opinii bogatszy pod względem tekstowym i wreszcie mamy do czynienia z bardziej wyraźną solówką, które wybitnie ciężko odnaleźć w poprzednich utworach.
Obok „AKA… What A Life!” przeszedłem nieco obojętnie i nawet mimo tego że był to jeden z utworów promujących płytę odniosłem nieodparte wrażenie, iż jest to taki typowy zapychacz. Gallagher pewnie zabiłby mnie za te słowa, ale skoro żyjemy w demokratycznym państwie to pozwoliłem sobie na takie odczucia. Nie ma co ukrywać, że niestety im dalej w las, tym więcej drzew. Powoli zaczynamy odczuwać, iż utwory są strasznie do siebie podobne. „Soldier Boys And Jesus Freaks” nie zniewala pod względem wykonania, ale warstwa tekstowa naprawdę mnie zachwyciła. Można ten utwór interpetować na wiele sposobów – niczym prawdziwą poezję! Podzieliłbym się swoją własną intepretacją, aczkolwiek wolałbym nie robić sobie problemów, bo jest ona mało dyplomatyczna.
Ze smutkiem stwierdzam, że o „AKA… Broken Arrow” mam niestety bardzo podobną opinię, jak o „What A Life!” – brak muzycznego szału, tekst nie porusza – niezwykły średniak w gronie dobrych utworów. I gdy wydaje się, że Gallagher słabo zakończy tę niezłą płytkę (bo przez „(Stranded On) The Wrong Beach” przechodzę niezwykle beznamiętnie i ze straszną sennością) to wtedy do moich uszu dociera „Stop The Clocks”, które skojarzyło mi się nieco z pierwszymi płytami Coldplay, ale utwór naprawdę uderza w serducho i umysł. Dobra, spokojna ballada z bardzo ambitnym tekstem. O tak, Gallagher dobrze kończy.
Podsumowując, płyta jest naprawdę dobra, z wieloma świetnymi utworami (pierwsze trzy na płycie i ostatnie „Stop The Clocks” najbardziej mi podeszły, reszta choć trzyma niezły poziom to nie zapada tak bardzo w pamięci). Kilka z nich nawet przypominało mi późną twórczość Pink Floyd – zwłaszcza te cztery w mojej opinii najlepsze. Brakuje mi na tej płycie wyraźnie zarysowanych solówek Noela, ale jak widać postawił on jednak na bardziej delikatne brzmienie, które kojarzy mi się z bardzo popularnym w ostatnim czasie amerykańskim indie rockiem. Cieszy mnie najbardziej odejście od tego, co robił w Oasis, na postawienie na bardziej ambitną muzykę. Jak sam Gallagher ujął – mniej stadionową. I faktycznie mu się to udało! Z przykrością stwierdzam, że na płycie nie ma tak naprawdę wielkiego hitu, który zapadłby w pamięci tej mniej rozeznanej części słuchaczy, który stałby się swoistym hymnem Noel Gallagher’s High Flying Birds, ale tak czy siak płyta pozytywnie zaskakuje. Bogactwo dźwięków, przypominające – jak wspomniałem kilka zdań wcześniej – Pink Floyd niemuzyczne wstawki (Gallagher wspomniał, że pracuje nad płytą, która ma być inspirowana „Dark Side Of The Moon” – zapowiada się bardzo interesująco), bardzo pasujący do poruszających tekstów ponury wokal i cała otoczka wokół płyty. Naprawdę, czterdzieści minut dobrej muzyki, która zmusza do rozmyślań. Ambitne teksty o miłości, o ucieczce od świata od ludzi, poniekąd o wojnie i religii – tu mnie Noel zaskoczył. Bardzo na plus, tak jak i sama płyta. Bardzo, bardzo na plus. Miłego słuchania, a ja wracam do „If I Had A Gun”…
- Everybody’s on the Run
- Dream On
- If I Had a Gun…
- The Death of You and Me
- (I Wanna Live in a Dream in My) Record Machine
- AKA… What a Life!
- Soldier Boys and Jesus Freaks
- AKA… Broken Arrow
- (Stranded On) The Wrong Beach
- Stop the Clocks
{youtube}1NMUDb3Ewhs{/youtube}