Syberia. Moje miejsce na Ziemi to opowieść o poszukiwaniu szczęścia i sensu życia tam, gdzie pozornie nie sposób ich odnaleźć. Ta poruszająca książka właśnie ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Replika. Zapraszamy do lektury fragmentu!

O książce:

Syberia! To słowo powszechnie wymawia się tylko szeptem. Prawie żaden zesłaniec nigdy stamtąd nie wraca. Ten, któremu się to jednak udało, był już siwy i na zawsze milczący. Nigdy więcej na jego twarzy nie pojawiał się uśmiech. Najczęściej siedział nieruchomo – jeżeli to możliwe to w słońcu – i patrzył zamyślony w dal. Wyglądało to tak, jakby stale na coś czekał…

Kiedy rozpoczyna się I wojna światowa, Theodor Kröger, Niemiec mieszkający w Petersburgu, słyszy wyrok, którego obawiają się wszyscy przeciwnicy Rosji: zesłanie. W ten sposób trafia do Nikitino, wsi w głębi groźnej Syberii, gdzie lato jest krótkie i upalne, a zima mroźna i śmiertelnie niebezpieczna. Dzięki funduszom otrzymanym od ojca udaje mu się uzyskać ograniczoną swobodę ruchów i rozpoczyna walkę o przetrwanie i powrót do domu.

Okazuje się jednak, że Syberia ma mu do zaoferowania znacznie więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać: cel, pracę, przyjaźń… a nawet miłość. Jednym słowem – życie.

Tytuł: Syberia. Moje miejsce na Ziemi
Autor: Theodor Kröger
Przekład: Bronisław Pionke
Premiera: 27 maja 2014
ISBN: 978-83-7674-291-5
Stron: 440
Wydawnictwo: Replika
Kategoria: beletrstyka historyczna, autobiograficzna

Syberia. Moje miejsce na Ziemi
Theodor Kröger
(fragment)

Przed dwudziestu laty, przy północnej granicy Rosji, na mojej nodze zatrzasnęły się szczęki żelaznej pułapki i uderzenie kolbą złamało resztę mojego oporu.
Mimo tego, cztery lata później zobaczyłem znowu swoją ojczyznę – chociaż jako zupełnie inny człowiek.
Ten okres mojego życia, przyjaciół, kolegów, wrogów, którzy wówczas otaczali mnie – zesłańca na głębokiej Syberii – spróbowałem opisać, a zdarzenia i własne uczucia opowiedzieć tak, jak zachowały się do dzisiaj w mojej pamięci.
Możliwe, że w moich wspomnieniach niejedno się zamazało. Możliwe, że coś lub kogoś zapomniałem i dlatego niedokładnie opisałem – to ma być tylko próba odtworzenia tego, co kiedyś było rzeczywistością.

W roku 1934, autor

[…]
Pedał gazu sportowego samochodu jest wciśnięty do deski. Wóz pędzi z maksymalną prędkością, jaką może mu nadać wola człowieka i drży od pracującego na pełnych obrotach silnika.
Pędzący samochód zostawiał za sobą spłoszone konie stające dęba, przeklinających, krzyczących przechodniów uciekających w popłochu z drogi, słupy telegraficzne, drzewa, domy, lasy, łąki, pola i tumany kurzu. Samochód niezmordowanie pożerał kilometr za kilometrem, jego morderczej prędkości nie hamowały ani zakręty, ani zła nawierzchnia drogi.
Prawdziwie diabelska jazda do piekła!
Schylony nad kierownicą, patrząc od czasu do czasu na przyrządy i wskaźniki, chcę na gwałt uciec przed swoim przeznaczeniem.
W końcu widzę przed sobą belkę szlabanu w poprzek drogi, pomalowaną w znane mi biało-niebiesko-czerwone kolory. Dotarłem do granicy rosyjsko-fińskiej w Biełostrowi…
Gwałtownie machający rękoma żołnierze, przeklinający i strzelający, próbują mnie zatrzymać. Brutalnie wjeżdżam między ludzi i w pełnym pędzie samochód uderza w drewniany szlaban, łamiąc go w drzazgi. Mocno trzymam kierownicę, ale zauważam przez ułamek sekundy rozlatujące się kawałki drewna i wznoszący się gęsty kurz, a przed sobą pustą polną drogę.
Jak rój much brzęczą przelatujące kule… po nich następny rój… I nagle silnik zaczyna się krztusić. Głęboko schylony ledwie widzę drogę, na chwilę kieruję wzrok na samochód. Chłodnica opiera się o blok silnika, lampy zostały wyrwane, brakuje błotników i części karoserii. W napięciu patrzę na wskaźnik paliwa. Wskazówka wolno opada… To oznacza, że zbiornik został przedziurawiony!
Jednak samochód jeszcze jedzie. Przestudiowałem trasę dokładnie i żadne skrzyżowania dróg mnie nie mylą. Jadę przez fińskie lasy… W końcu wyłaniają się jakieś domy i zatrzymuję samochód przed dworcem kolejowym w Unikirke. Słyszę trzy równe dzwonki i towarzyszący im przenikliwy gwizd kierownika pociągu oraz przeciągłe trąbienie małej lokomotywy. Wyskakuję z samochodu, łapię moją skórzaną torbę, biegnę do pociągu i udaje mi się wskoczyć na stopień ostatniego wagonu.
Jeszcze jeden rzut oka na samochód – po chwili pociąg wtoczył się w mroczny fiński las.
✴ ✴ ✴
W hotelu, w miasteczku Tornio-Haparanda przy granicy między Finlandią a Szwecją, spędzam cały dzień, nie ruszając się z pokoju. Jest 10 sierpnia 1914 roku.
Po obfitej kolacji kładę się do łóżka.
Próbuję się odprężyć, ale opanowuje mnie nieznane mi dotąd napięcie. Z niepokojem myślę o tym – jakbym tego nie wiedział od dawna – że noce na północy są bardzo jasne i niesprzyjające nielegalnemu przekraczaniu granicy. W pokoju wszystko zaczyna mnie niepokoić. Kładę pieniądze na stół i opuszczam mały hotel. Docieram w końcu do wytęsknionego lasu i ukrywam się w krzakach.
Niecierpliwie co jakiś czas spoglądam na zegarek i chociaż czas mija, nie robi się ciemniej. Znam dokładnie przebieg granicy i ostrożnie idę w jej kierunku. W końcu docieram na skraj lasu.
Nic się nie rusza i wydaje się, że panuje zupełny spokój. Od czasu do czasu rozlega się śpiew jakiegoś leśnego ptaszka. Nad ziemią ściele się delikatna mgła. Wydaje mi się, że daleko między ledwie prześwitującymi pniami brzóz widzę białe kamienie Szwecji i bliską wolność.
To było jednak wielkie złudzenie…
Jeszcze raz rozejrzałem się uważnie wokoło, wyprostowałem, wziąłem głęboki oddech i biegiem ruszyłem w kierunku granicy.
Przebiegłem zaledwie około stu metrów, kiedy za mną słyszę dziki okrzyk:
– Stój! Stój! Stój!
Padają pojedyncze strzały i kule świstają obok mnie. Biegnę dalej; biegnę tak szybko, jak potrafię i jestem pewny, że żaden wartownik nie będzie w biegu tak wytrzymały jak ja, wytrenowany młody mężczyzna.
Teren staje się nierówny, przeskakuję jakieś dziury, potykam się, przewracam, podnoszę i biegnę dalej…
Naraz przeszywa mnie straszny ból, padam na ziemię… Noga jest ciężka jak ołów… Wpadłem w żelazne sidła!
Mimo szaleńczych wysiłków rozwarcia szczęk, nie udaje mi się uwolnić nogi. Zaciskam zęby, znowu się podnoszę i kuśtykam parę kroków. Pierwsi wartownicy już do mnie dobiegają. Jakie szczęście, że są bez broni! Czuję pierwsze silne ciosy, krew tryska mi z twarzy. Przewracam żołnierzy na ziemię. Zapominając o bólu, kuśtykam dalej, byle dalej, jednak nadbiegają następni żołnierze i otaczają mnie. Cała sztuka walki i długoletnie treningi ju-jitsu zawodzą; żołnierze trzymają moje ręce i nogi. Prawie o głowę wyższy od moich prześladowców wpatruję się jeszcze raz w granicę, w tak bliską wolność. Jeszcze raz udaje mi się uwolnić od trzymających mnie żołnierzy – są widocznie osłabieni długim biegiem. Ciosy pięścią i wytrenowane chwyty powalają znowu kilku na ziemię. Czuję ciepłą krew na dłoniach, widzę twarze zalane krwią, słyszę przekleństwa i na koniec widzę kolbę karabinu…
Czuję tępy ból w tyle głowy i… tracę przytomność.
✴ ✴ ✴
Obudziłem się w małym jasnym pokoju, leżąc na pryczy ze spętanymi rękami i nogami. Moja głowa była ciężka jak ołów i nie byłem w stanie zebrać myśli. Czułem się, jakbym znajdował się w gęstej mgle i w oddali widział białe słupy graniczne. Na ławce siedziało dwóch uzbrojonych wartowników próbujących ukryć ziewanie. W powietrzu było czuć zapach przepoconych stóp i świeżo upieczonego czarnego chleba. Ponownie straciłem przytomność.
Kiedy odzyskałem świadomość po raz drugi, zamiast ziewających, pilnowało mnie dwóch bardzo czujnych wartowników. Ledwie otworzyłem oczy, zdjęli mi pęta, przynieśli miskę z wodą i dużą porcję pszennego chleba z masłem. Moja koszula była w strzępach, tak samo spodnie. Wszystko poplamione krwią. Całą twarz i ciało miałem opuchnięte i poranione jak po torturach.
Moją pierwszą jasną myślą było: Teraz jesteś skazany na śmierć. Słabą nadzieję pokładałem tylko w moich stosunkach z najwyższymi rosyjskimi kręgami, w których miałem wielu przyjaciół.
Z bagnetami przed i za mną wchodzę do kancelarii. Z boku stoi duży stół zastawiony aktami, za nim siedzą dwaj niechlujni pisarze, którzy gapią się na mnie z obojętnością. Z uśmiechem i przesadną uprzejmością wchodzi do pokoju pułkownik w towarzystwie pół tuzina oficerów. Pisarze, jak na komendę, wsadzają nosy w papiery, podczas gdy oficerowie lustrują mnie z zaciekawieniem i szeptem wymieniają jakieś uwagi. Znowu otwierają się drzwi i oficerowie milkną raptownie.
Niski barczysty pan z inteligentnym wyrazem twarzy podchodzi prosto do mnie, nie zwracając na innych obecnych uwagi. Patrzy mi poważnie i głęboko w oczy. Staję przepisowo na baczność i chcę się zameldować, jednak on ruchem ręki przerywa mi, po czym mówi:
– Wiem kim pan jest i jak się pan nazywa.
Mężczyzna w krótkich zdaniach przedstawia zdarzenia i etapy mojej ucieczki. Potwierdzam prawdziwość jego informacji.
– Czy miłość do niemieckiej ojczyzny jest jedyną przyczyną pańskiej ucieczki?
– Tak.
Mężczyzna poleca dokładnie przeszukać moje zniszczone rzeczy, nawet letnie półbuty zostają rozdarte na strzępy i sprawdzone. Niczego nie znaleziono.
– Czy służył pan w niemieckim wojsku? – pyta dalej.
– Tak.
– Stopień wojskowy?
– Podporucznik rezerwy.
– Czy należy pan do niemieckiej służby informacyjnej?
– Nie.
– Czy ma pan związki z niemieckimi osobami wojskowymi?
– Tak, z moimi krewnymi.
– Czy ma pan z nimi stałą bezpośrednią lub pośrednią łączność? Czy często otrzymuje pan od nich wiadomości?
– Nie, całkiem rzadko. Nasze relacje są czysto rodzinne.
– Jakimi językami pan włada?
– Mówię po niemiecku, rosyjsku, angielsku i francusku.
– Dlaczego nie został pan obywatelem rosyjskim, przecież urodził się pan w Petersburgu?
– Nie miałem żadnych podstaw ani powodów, żeby się zrzec niemieckiego obywatelstwa.
– Czy pan wie, że zamordował pan szesnastu ludzi?
– Walczyłem o swoją wolność i nie jestem żadnym mordercą. Moja ucieczka to tylko wypełnienie mojego obowiązku wobec ojczyzny.
– O to pana nie pytałem! Pan sprzeciwił się władzy państwa rosyjskiego! Jest wojna! Możemy z panem zrobić, co chcemy! Czy pan wie, w jaki sposób pan zginie? Ciąży na panu zarzut szpiegostwa! Może pan być pewny stryczka!
– Nie boję się śmierci! – odpowiedziałem, patrząc prosto w oczy pytającemu.
– Tak twierdziło wielu. Jakiś czas poczekamy. Czy słyszał pan coś o twierdzy Szlisselburg? O kazamatach? Tam niejeden nauczył się mówić. Czy pan wie, że tam, w ciemnych celach, niektórzy zwariowali, a inni utonęli podczas przyboru wód?
Mężczyzna dłuższy czas patrzył na mnie w milczeniu. Jego mądre, spokojne oczy przyglądały się mojej twarzy, głęboka bruzda pojawiła się między jego gęstymi brwiami.
– Ma pan jedną, jedyną szansę na uniknięcie śmierci – powiedział spokojnie i stanowczo metalicznym tonem. – Nasza „Ochrana” i Kontrwywiad są tak dobrze zorganizowane, że nic nie może ujść ich uwadze. Spędził pan dosyć czasu w Rosji, żeby sam to ocenić. W czasie, kiedy ja pana przesłuchuję i zadaję nieważne pytania, pana willa na Kamiennej Wyspie jest dokładnie przeszukiwana – od piwnic aż po strych. Najmniejszy szczegół zostanie dokładnie zbadany. Pana jedyna szansa leży w przyznaniu się. Powie pan teraz prawdę, to jest pan uratowany – w przeciwnym razie zostanie pan powieszony.
– Nie mam panu nic do powiedzenia.
– Daję panu pół godziny – powiedział przesłuchujący mężczyzna, jakby wcale nie słyszał moich słów. – Decyzja należy do pana. Niech pan pomyśli o swojej młodości, o rodzicach i ojczyźnie. Ma pan pół godziny! Zabrać go!
Zostaję odprowadzony do celi. Dostaję porządny i obfity posiłek. Mogę również ubrać stare buty. Z przyzwyczajenia spoglądam na przedramię, gdzie zwykle nosiłem zegarek. Pozostał tylko pasek. Odpinam go i kładę na stół. Trzymający wartę żołnierze przyglądają się z ciekawością, bez srogości i wyniosłości. Robią wrażenie, jakby zupełnie zapomnieli o broni.
Kiedy otwierają się drzwi, podrywają się przestraszeni. Prowadzą mnie do kancelarii i kiedy tam wchodzę, między obecnymi panuje kompletna cisza.
– Czas minął, doktorze inżynierze Theodorze Kröger…
Te słowa przez chwilę wibrują w bezbarwnej kancelarii, potem zamierają tak samo, jak postaci wokół mnie.
Spoglądam na swoje stare buty bez sznurowadeł, podarte, poplamione krwią spodnie, opalone, poranione ciało, wreszcie przenoszę wzrok na przesłuchującego.
– Czy pan tak się nazywa? Czy nosi pan taki tytuł?
– Tak.
– Odbyłem już rozmowę telefoniczną z Petersburgiem. Pański dom został przeszukany. Obciążające pana materiały są do dyspozycji. A więc?
– Nie mam panu nic do powiedzenia.
– Czy to pana ostatnie słowo, doktorze Kröger?
– Tak.
Przez chwilę panowało milczące napięcie, po czym zabrzmiało ze złością wypowiedziane słowo:
– Wyprowadzić!
Dopiero podczas wychodzenia usłyszałem przytłumione głosy, którym towarzyszył dźwięk ostróg i szabel odprowadzających mnie żołnierzy.
Na podwórzu długo czekam. Nadszedł drugi konwój, złożony z podoficera i czterech żołnierzy z bagnetami nasadzonymi na karabiny. Idziemy na dworzec przez miasteczko, mijając mały hotel, w którym spędziłem ostatnie godziny przed ucieczką. Za nami biegnie grupa ciekawskich. Wsiadamy do końcowego bydlęcego wagonu, w którym spędzamy trzy pełne dni. Wolno zmierzamy do Petersburga.
Późnym popołudniem wjeżdżamy na Dworzec Fiński. Czekamy do nocy, następnie znanymi ulicami Petersburga przez most na Newie zostaję doprowadzony do Twierdzy Pietropawłowskiej. W dużej bramie otwierają się małe drzwi i po wymianie paru słów drzwi za nami zostają zamknięte na klucz. W ciemnej celi dostaję skromny posiłek, po którym kładę się na drewnianą pryczę i zapadam w kamienny sen.
Ktoś budzi mnie, potrząsając za ramiona. To strażnik o dobrodusznej twarzy, który wsuwa mi do ręki karteczkę.
„Przyznaj się do wszystkiego, nie ma żadnego sensu kłamać! Wszystko stracone! Twój ojciec.”
Z mocno bijącym sercem rozglądam się dookoła – cela jest pusta.
Spoglądam uważnie na mały wizjer w drzwiach… Oko, ledwie widoczne, ledwie zauważalne. Ktoś czatuje…
Z rękami na plecach chodzę po celi tam i z powrotem. Na zewnątrz świeci słońce, znad wody dochodzi do mnie lekki powiew. Chodzę cały czas od ściany do ściany, potem w koło, późnej po przekątnej celi.
Przez wizjer cały czas obserwuje mnie czujne oko, śledzi mój każdy krok. Powoli otwierają się drzwi celi. Wchodzi wysoki, siwiejący, wytworny pan o ostrych, władczych rysach twarzy. W ręku trzyma aktówkę.
Mówi długo, dobitnie, głosem przyjemnym i przekonującym. Używa z lisią chytrością dobrze dobranych, uspokajających argumentów. Po mistrzowsku opisuje głęboko zasmuconego ojca, ciężko chorą matkę, wielkość obciążających mnie materiałów. Mimochodem wtrąca możliwość wyjechania do Niemiec, jeżeli podam mu nazwiska osób, które zdradziły ojczyznę.
Na chwilę milknie, żebym coś powiedział, jakiś drobiazg, po czym przekonuje mnie o ogromie starań i wysiłków, jakie musiał wykonać, żeby przyjść do mnie w jak najlepszej wierze. Jego oczy spoglądają na moją twarz, na postrzępione ubranie i ponownie wracają do twarzy. Następnie z uwagą ogląda swoje wypielęgnowane dłonie, każdy palec z osobna, i gładzi nimi włosy.
Nieruchomo siedzę na pryczy. Obok mnie nieruchomo trwa mój pachnący perfumami gość.
– Widzi pan, doktorze Kröger, między dwoma wrogami zawsze jeden jest wspaniałomyślny, wielkoduszny a drugi podły, nikczemny. Ten pierwszy ma wszelkie zalety i odnosi duchowe zwycięstwo, czy pan nie chce nim zostać?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *