Jako licealistka, a później studentka, z lubością zaczytywałam się w brytyjskich powieściach gotyckich, wśród których moją ulubioną był niewątpliwie Mnich Matthew Gregory Lewisa. Na Testament Eleonory Artura D. Grabowskiego musiałam zatem zwrócić uwagę – mowa tutaj przecież o starym ponurym zamczysku, tajemniczym liście i pradawnej klątwie. Niestety, powieść nieco mnie rozczarowała. Najbardziej bowiem zawsze szkoda mi niewykorzystanego potencjału. A potencjał na świetną książkę był. Ogromny…

Thomas Michel jest młodym dziennikarzem z Gorlitz. Wiedzie ustabilizowane życie, mieszka sam, lubi uprawiać sport i czytać książki. Jest odrobinę nieśmiały, dlatego też wciąż nie związał się jeszcze na stałe z żadną kobietą. A bardzo podoba mu się koleżanka z pracy, urodziwa Marta… Pewnego dnia Thomas otrzymuje wiadomość o śmierci swojej przyjaciółki i mentorki, Eleonory hrabiny von Albertstein, która od wielu lat była mu najbliższą osobą i którą traktował jak członka rodziny. Nie koniec na tym. Thomas zostaje wezwany do Frankfurtu, by odebrać list od hrabiny, zawierający ponoć przełomowe dlań informacje. Tam musi zamieszkać w mrocznym zamczysku Albertsteinów i przez miesiąc czekać na odczytanie testamentu. Eleonora zostawiła ponadto Thomasowi kilka wskazówek, które mają doprowadzić go do ważnych informacji – o niej, o rodowej tajemnicy i o nim samym. Szybko okazuje się, że hrabina von Albertstein nie umarła śmiercią naturalną, a do zamczyska wraz z młodym dziennikarzem wprowadza się również bratanica zamordowanej kobiety – baronowa Angela von Schweinburg und Gotha. Niezwykle piękna i bardzo, bardzo niebezpieczna…

Kiedy skończyłam lekturę Testamentu Eleonory, miałam wielką ochotę dorwać autora i mocno nim potrząsnąć. Pomysł na książkę miał znakomity, jego realizacja jednak wypada dość blado. Można było zrobić z Testamentu prawdziwy majstersztyk, wspaniałą powieść przygodową (o kryminale trudno tutaj mówić – jest wprawdzie morderstwo, ale od początku wiadomo, kto zabił i bynajmniej nie był to bezsensownie podejrzewany przez policję stary lokaj), z akcją osadzoną w cieniu średniowiecznego, mrocznego zamczyska. Do tego pradawna klątwa, przepowiednia sprzed wieków, gotyckie opactwo skryte wśród lasów, sekretne korytarze przyczajone za bibliotecznymi regałami i tajemnicza, eteryczna kobieta z obrazu… Tak, Testament Eleonory miał szansę stać się znakomitą współczesną powieścią grozy, nawiązującą do najlepszych dokonań brytyjskiej prozy gotyckiej. A tymczasem…? Sama nie wiem… O tym, że autor żongluje wielokrotnie używanymi przez pisarzy rekwizytami i podąża utartymi schematami, wiadomo już na starcie. Nie uważam jednak, by był to błąd. W tego typu powieści podobny zabieg jest jak najbardziej na miejscu i jego użycie wychodzi na przeciw czytelniczym oczekiwaniom. Mimo to sądzę, że wątki można było bardziej rozwinąć, akcję powieści wydłużyć, zastosować więcej zwrotów i mocniej tę fabułę zapętlić, bo wszystko tutaj wydaje się nieznośnie przewidywalne.

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego biedny i non stop zagubiony w rzeczywistości Thomas Michel tak się na każdym kroku dziwuje. Przecież treści listu Eleonory można było się domyślić od razu. Zastanówcie się – starsza o trzydzieści lat kobieta przez całe życie opiekuje się młodym chłopakiem, interesuje się jego wychowaniem, finansuje mu studia i otacza swoją opieką i protekcją, a po śmierci zostawia dokument, w którym wyjawia coś, co ma zmienić całe życie bohatera. Do tego dodam jeszcze newsa z pierwszych kart powieści (żaden tam spojler) – młodzieniec dorastał bez matki, której nigdy nie poznał… No? Jaką informację zawarła w swoim liście Eleonora? Właśnie… Prawdopodobnie trafiliście w dziesiątkę. Jest jeszcze przepyszna Angela, blond-włosa femme fatale, której postać również można było rozwinąć i której intencji nie należało odkrywać tak od razu. Myślę sobie, że Angeli szkoda mi właściwie najbardziej, albowiem zawsze lubiłam powieściowe „złe kobiety” – kolorowe i niezwykle interesujące przy mdłych pozytywnych bohaterkach. Bo tutaj „dobra kobieta”, Marta, jest oczywiście szlachetna, delikatna, wrażliwa, opiekuńcza (do entej potęgi), spokojna i do bólu nudna. I jeszcze te – zupełnie niepotrzebne – sceny erotyczne, do granic możliwości egzaltowane i stylistycznie nieporadne. Gdyby nie one, z czystym sumieniem mogłabym powieść Grabowskiego polecić starszym dzieciakom. A tak, mamy tutaj urocze sformułowania w stylu „zjednoczył się z nią, by móc UPRAWIAĆ MIŁOŚĆ” i „oddał się bez reszty seksualnemu transowi”. Nie wierzę, że napisał to facet… I co jest, do diabła, z tą „umięśnioną klatką piersiową”? Dlaczego za każdym razem, kiedy ktoś dotyka klatki piersiowej Thomasa, nie może się obejść bez słowa „umięśniona” i „muskularna”? Wystarczyło napisać to raz. Przecież wiemy, że facet uprawiał sport…

Teraz pójdę na przekór temu wszystkiemu, co napisałam wyżej, i powiem, że Testament Eleonory Artura D. Grabowskiego jednak czytelnikom polecam. Zwłaszcza entuzjastom i entuzjastkom powieści gotyckich, starych zamków, lochów, rodowych tajemnic i zakurzonych bibliotek, gdzie kryją się drzwi do sekretnych korytarzy. Z pewnością znajdą się tacy, którym powieść bardzo przypadnie do gustu i nie będą nad nią zrzędzić równie mocno, jak stara i przeżarta cynizmem autorka niniejszej recenzji. Testament czyta się szybko i lekko, narracja jest płynna, opisy zaś plastyczne – a to niewątpliwe ogromne atuty tej książki.

Autor: Artur Daniel Grabowski
Tytuł: Testament Eleonory
Seria/cykl wydawniczy: Zbrodnia w Bibliotece
Wydawnictwo: Oficynka
Data wydania: 3 sierpnia 2013
ISBN: 9788362465866
Liczba stron: 260

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *