Miłość, prywatne śledztwo i dużo humoru – zapraszamy do lektury fragmentu powieści, która właśnie ukazała się w księgarniach.

O książce:

Zwariowana i absolutnie kobieca powieść, w której humor i pogoda ducha okazują się lekarstwem na wszystko.

Historia lekkomyślnej Zuzanny Roszkowskiej, na co dzień agentki nieruchomości, po godzinach kobiety zdolnej do wszystkiego i żony prawie idealnej, która w niezwykle urokliwy sposób uświadamia nam, iż nasze słabostki to de facto przymioty, gdyż dzięki nim jesteśmy wyjątkowi, unikatowi.

Jest to też opowieść o namiętnej miłości młodego małżeństwa, które tę miłość wystawia na próbę. Problemy finansowe zmuszają parę do chwilowego rozstania. Michał przyjmuje posadę w szpitalu na Wyspach Brytyjskich. Od tego momentu życie słomianej wdowy staje się iście wywrotowe. Nieokrzesana Zu nieustannie wpada w tarapaty, usiłując rozwikłać zagadkę rodziny Kowalów i poznać historię zakładu pogrzebowego Zielony Karawan. Pragnie pomóc sympatycznym staruszkom w anulowaniu opłat z tytułu dziedziczenia kamienicy obciążonej hipoteką. Kluczem do rozwikłania tajemnicy jest stara fotografia z rodzinnego albumu. Uzbrojona w urok osobisty agentka Zu rozpoczyna prywatne śledztwo…

Zu będzie musiała zmierzyć się z pewnym uciekającym trupem, pawianami cierpiącymi na depresję, bułgarską agencją towarzyską, sobowtórem Elvisa Presleya i tajemniczym mężczyzną, który mierzy do niej… z armaty!

Tytuł: Słomiana wdowa, czyli kobieta do zadań specjalnych
Autorka: Iwona Czarkowska
Premiera: 4 marca 2014
ISBN: 978-83-7674-055-3
EAN: 9788376740553
Stron: 388
Wydawnictwo Replika
Kategoria: powieść obyczajowo-kryminalna

 

Słomiana wdowa, czyli kobieta do zadań specjalnych
Iwona Czarkowska
(fragment)

 

ZEGAR CIOCI JADZI, czyli…
DO CZEGO JEST ZDOLNA KOBIETA, KTÓRA CHCE WYJŚĆ ZA MĄŻ
Zuzanna Nowik zamierzała zejść po rynnie z siódmego piętra, trzymając w zębach pantofle, kapelusz i torebkę. Tylko w ten sposób mogła zdążyć na własny ślub, który miał się odbyć za pół godziny w Ratuszu. Zanim przełożyła nogę przez barierkę balkonu, odwróciła się i spojrzała z nienawiścią na drzwi wejściowe. To, że nie mogła przez nie opuścić mieszkania jak normalny człowiek, zawdzięczała dwóm osobom. Pierwszą z nich była jej młodsza siostra Baśka, która wychodząc na dworzec po rodziców, przekręciła klucz w zamku dwa razy. A drugą – narzeczony Zuzanny – Michał – świeżo upieczony lekarz, który miał słabość do domokrążców chodzących  od  mieszkania  do  mieszkania  z  wielkimi  torbami  i sprzedających odkurzacze, kołdry antyalergiczne i pejzaże z jeleniem na rykowisku. Od jednego z nich kupił niezawodny zamek do drzwi, który miał ich zabezpieczyć przed  najbardziej pomysłowymi włamywaczami. Wystarczyło, wychodząc, przekręcić klucz dwa razy, właśnie tak jak zrobiła tego ranka Baśka i włamywacz, który wszedł do mieszkania  przez balkon albo po rynnie, nie mógł już z niego wyjść, bo drzwi nie dało się otworzyć od wewnątrz.
– Taaaaak – stwierdziła Zuza po powrocie do domu, oglądając nowy nabytek przyszłego małżonka. – A nie przyszło ci do głowy, że taki bandzior zamknięty w naszym mieszkaniu z nudów wyżre nam wszystko z lodówki i będzie przez cały dzień dzwonił na  sekstelefony?
– Czepiasz się, Zu. Lodówka i tak jest zazwyczaj pusta a sekstelefony – zablokowane. A mamy przynajmniej gwarancję, że nam szafy nie wyniesie.
– I właśnie szkoda, bo przypominam ci, że chcemy kupić nową i będziemy musieli zapłacić facetom ze sklepu meblowego, żeby wynieśli starą. A tak, byłoby za friko.
– No to co? – zapytał Michał, robiąc zbolałą minę. – Mam odkręcić ten zamek? Tylko nie wiem, czy potrafię. Ten facet, co mi go sprzedał, pokazał, jak zamontować, ale nie zapytałem, jak go zdemontować.
– Nie, kochanie, niech już będzie – odpowiedziała wtedy na odczepne. Dlatego teraz stała na balkonie, i szykowała się do zjazdu po zardzewiałej rynnie.
– Mama dobrze mi mówiła, że łapanie męża to ciężka harówa.
Ale zapomniała powiedzieć, że niebezpieczna dla życia – westchnęła i wlazła na kuchenny stołek, który postawiła obok barierki. W tym samym momencie na sąsiedni balkon wyszła pani Jarzębska, emerytowana motornicza tramwaju.
– Pani Zuzanno, co pani robi? – przeraziła się, widząc młodą sąsiadkę balansującą na taborecie.
– Nie mogę wyjść, pani Joanno. Baśka zamknęła drzwi i teraz tylko z klatki schodowej można otworzyć. A ja muszę być na ślubie za pół godziny! – Spojrzała na zegarek. – Jasny gwint, to już za dwadzieścia minut!
– A co, jest pani świadkiem? – zapytała zaciekawiona pani Jarzębska, opierając się o barierkę.
– Nie. Jestem panną młodą! – odpowiedziała Zuzanna i w tym momencie  poślizgnęła  się  na  taborecie  i  niewiele  brakowało  a przeleciałaby przez barierkę.
– Rany boskie, niech pani wreszcie zejdzie z tego krzesła, bo będzie nieszczęście! – krzyknęła sąsiadka. – I niech mi pani da klucze, to otworzę drzwi.
Po chwili Zu biegła już po schodach, ciągle z butami w ręce, bo zapomniała je włożyć. Wpadła do Urzędu Miasta i Gminy Zabrzeźno boso i w ostatniej chwili, a po trzydziestu minutach wyszła jako szczęśliwa mężatka i już w szpilkach, które wciągnęła na nogi przy dźwiękach „Marsza weselnego” Mendelssohna. Co prawda, okazało się, że pędząc na ślub, zapomniała zamknąć drzwi balkonowe, a ponieważ nad miastem przeszła burza z ulewnym deszczem, goście zaproszeni na skromne przyjęcie brodzili po kostki w wodzie. Nic jednak nie mogło zakłócić podniosłego nastroju tego dnia. Nawet fakt, że Zu dodała do sałatki jarzynowej tarty chrzan zamiast majonezu.
Młodzi małżonkowie zostali wreszcie sami w mieszkaniu. Zuzka  z  ulgą  śmignęła  do  łazienki,  podczas  gdy  Michał  porządkował prezenty, którymi zostali obdarowani na tak zwaną nową drogę życia. Odłożył na bok kolejny czajnik, ciesząc się, że będą mieli teraz zapas, bo Zu puszczała z dymem średnio jeden tygodniowo, gdy w drzwiach do pokoju stanęła ONA.
– Wow! – gwizdnął świeżo upieczony małżonek na widok swojej połowicy odzianej w koszulkę, która więcej odkrywała niż zakrywała. Zuza rozpuściła włosy przefarbowane przed ślubem na kolor o tajemniczo brzmiącej nazwie „Jesienne złoto”, w przypływie dobrego humoru określony przez Michała jako „Jesienne błoto”.
– Tylko sobie nie myśl, że ja w tym będę zawsze sypiać. Tylko jedną noc, a później wracam do mojej zielonej flanelowej piżamy. Ta seksowna koszulka okropnie mnie gryzie!
– To chodź do mnie! Podrapię cię… – zachęcał Zuzę Michał, po czym pociągnął żonę na łóżko.
Ale Zuza, zamiast romantycznie paść w jego ramiona, wyskoczyła z posłania jak z procy, bo tuż nad ich głowami rozległ się potworny dźwięk. Aż dziwne, że ściany nie runęły. Pewnie były solidniejsze niż mury pechowego Jerycha. A ludzie tak narzekają, że w PRL-u kiepsko budowali!
– Co to było? – Zuza opadła na fotel, gniotąc leżący na nim ślubny kapelusz.
– Chciałem ci zrobić niespodziankę… – Michał krztusił się ze śmiechu. – I jak byłaś w łazience powiesiłem na ścianie zegar od cioci Jadzi.
– Misiek, zdejmij to natychmiast! Przecież my nie zaśniemy!
– A kto mówi o spaniu? – Michał wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. – Chodzi mi właśnie o to, żebyś nie spała…
– Kochanie, jako lekarz powinieneś wiedzieć, że człowiek wytrzymuje bez snu najwyżej kilka dni. Jak nie chcesz szybko zostać wdowcem, to wyrzuć ten badziew przez okno.
Ale Michał stwierdził, że pewnie niedługo ciocia Jadzia ich zwizytuje, żeby sprawdzić, czy wyeksponowali odpowiednio prezent od niej.
– Nie można robić staruszce przykrości, nawet jeśli jest trochę szurnięta – tłumaczył.
– Zdrowo szurnięta. Inaczej by sobie w siedemdziesiątej wiośnie życia nie ufarbowała włosów na niebiesko. Jak ją dzisiaj zobaczyłam, to mało nie padłam. Dawaj ten zegar. Zawiniemy go w kołdrę i władujemy do wersalki.
Kłopotliwy prezent został wreszcie unieszkodliwiony.
– Dobrze, że nie mam słabego serca, bo padłabym na zawał.
Jeszcze  teraz  mnie  trzęsie,  jak  sobie  przypomnę  ten  dźwięk.
O cholera! – Dopiero teraz dostrzegła zgnieciony kapelusz na fotelu. Podniosła go i usiłowała bezskutecznie rozprostować. – No zobacz. Kompletnie zniszczony!
– I bardzo dobrze, kochanie! Skąd ty wytrzasnęłaś takie paskudztwo? W sklepie ze starzyzną?
– Nie, kazałam sobie zrobić specjalnie na nasz ślub. Podobny widziałam w albumie, który mi dałeś na gwiazdkę. No, nie pamiętasz? Tym z przedwojennymi pocztówkami.
– Mam nadzieję, że nie zamierzasz ubierać się jak własna prababka? Bardzo by mi się nie podobały wełniane pończochy, barchanowe majtki i flanelowe koszule. A teraz zdejmij wreszcie ten kapelusz, bo nie będzie ci potrzebny…
– I barchanowe majtki też mam zdjąć? – zapytała przekornie Zu.
– Koniecznie, a ja ci w tym pomogę…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *