Komedia romantyczna w sam raz na Światowy Dzień Kota! Powieść wkrótce w księgarniach, tymczasem zapraszamy do przeczytania fragmentu.

O książce:

Dla Hanki, świeżo upieczonej absolwentki dwóch fakultetów, przeprowadzka do odziedziczonego po ciotce mieszkania w Warszawie jest jak „złapanie Pana Boga za nogi”.

Tymczasem szybko okazuje się, że wraz z mieszkaniem w spadku przyjęła Hanka głośne sąsiedztwo agencji towarzyskiej (dyskretnie nazywanej „salonem masażu”), a o pracę w Warszawie wcale nie jest tak łatwo. Pewnego dnia dziewczyna dostaje wreszcie zaproszenie na wymarzoną rozmowę i rozpoczyna pracę w agencji reklamowej jako… wysoce wykwalifikowana sprzątaczka. Wkrótce potem przystojny szef prosi ją o pomoc w pewnej kompletnie zwariowanej sprawie, w wyniku czego Hanka (zupełnie niespodziewanie) trafia na podwarszawskie salony.

Czy w tętniącej życiem stolicy, gdzie wszystko jest na wczoraj, znajdzie wreszcie stabilizację, szczęście i miłość?

I czy któryś ze spotkanych na ścieżce jej oryginalnej kariery mężczyzn okaże się tym jedynym?

Kota, lubi, szanuje jest komedią romantyczną na każdą porę roku. To pełna humoru powieść o miłości oraz dążeniu do szczęścia i samorealizacji, która przypomina, że pozory mylą, i uczy nas, że nie powinniśmy poprzestawać na tym, co zsyła los, ale brać sprawy w swoje ręce.
– Małgorzata Rogala, autorka książki To, co najważniejsze

Kota lubi szanuje to książka, która poprawi humor i zrobi ciepły okład na serce. Zaserwuje, a jakże, opowieść o rodzącej się miłości, oplecie ją zabawnymi zdarzeniami i kocim wątkiem, bez którego ani rusz.

Książka Michaliny Kłosińskiej-Moedy to przepis na dobry humor. Nawet ten poniedziałkowy.
– Joanna Sykat, autorka książek Wszystko dla Ciebie oraz Jesteś tylko mój

Tytuł: Kota lubi szanuje
Autorka: Michalina Kłosińska-Moeda
Wydawca: Replika
Data premiery: 18 lutego 2014
ISBN 978-83-7674-042-3
EAN 9788376740423
Format: 135×200 mm
Liczba stron: 212
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Gatunek: komedia, romans
Redakcja: Karolina Borowiec

Kota lubi szanuje
Michalina Kłosińska-Moeda
(fragmnet)

 

1

– Zaraz! – powiedziała Hanka, gapiąc się w ekran laptopa. Palcami przebierała po klawiaturze, co wyglądało, jakby pająk tańczył kankana. – No, zaraz dam wam coś na ząb. Jeszcze tylko jedno miejsce i już biegnę do lodówki. Chyba rozumiecie…
Nie rozumiały. Kika rozchichotała się jak hiena, a Zyzio wskoczył swojej pani na kolana i ogonem łaskotał ją w nos.
Nie patrząc, co robi, Hanka kliknęła „Wyślij” i zamknęła komputer.
– Ech, koty wy moje, koty – powiedziała. – Bez was byłoby już całkiem źle.
Nie jest za dobrze, myślała, gdy kroiła pasztetówkę na drobne kawałki, aby rozdzielić ją sprawiedliwie do dwóch misek. Wkrótce sama będzie się żywić byle czym. Taki już los kociary. Podobno psom da się zapchać pysk chlebem, ale dla prawdziwych drapieżców właściciel musi zdobyć mięso, choćby spod ziemi. Otrząsnęła się, bo wyobraźnia podsunęła jej wizję nalotu na jedną ze spiżarni Lorda, wyżła rymanowskich sąsiadów, który zakopywał w ogrodzie część swoich posiłków, a potem na grób samego Lorda, spoczywającego w tymże ogrodzie pod jabłonką. Uch!
Koty spojrzały na nią z wyrzutem: „Kupiłabyś w końcu uczciwą saszetkę!” i, okręciwszy się po raz ostatni wokół kostek pani, zaczęły jeść.
Hanka wróciła do stołu, by w notesie pod dzisiejszą datą zapisać „korpo, 12”. Sama nie była już pewna, w ile miejsc wysłała swoje najnowsze CV. Opracowywane godzinami, ze szczególną dbałością o każdy przecinek i zgodnie z zaleceniami piarowskimi, by pisać prawdę, lecz podawać ją w odpowiednim opakowaniu. A zatem magister filozofii i licencjat socjologii dumnie podkreślała fakt, że oba tytuły zdobyła na najstarszym polskim uniwersytecie. Nawet zdjęcie u góry dokumentu ukazywało Annę Lewicką na tle logo UJ. W rubryce „Doświadczenie” uwypuklała nazwy zagranicznych firm, a własne w nich obowiązki szyfrowała pod kreatywnymi ogólnikami: specjalista do spraw komunikacji (czytaj: goniec) lub kierownik działu higieny (czytaj: jedyna pomywaczka). Cóż, radziła sobie, jak mogła. W końcu kiedy miała zdobyć prawdziwe doświadczenie zawodowe, skoro studiowała, i to na dwóch kierunkach? Poza tym, co oznacza „prawdziwe” doświadczenie zawodowe w przypadku filozofa i socjologa? W rubryce „Publikacje” Anna chwaliła się licznymi artykułami w branżowych pismach. Dla zasady i dla pokazania, że ma lekkie pióro, czy też klawiaturę, bo przecież skoro ubiegała się o posadę w korporacji, to nie w głowie jej była kariera naukowa. Pod „Języki” panna Lewicka wpisała sobie biegły angielski, niemiecki i hiszpański, dobry portugalski i rumuński (było się w Porto i Bukareszcie) oraz rosyjski – receptywnie (rozróżniała bukwy, choć za nic nie pojmowała, co to takiego: „twiordyj znak”). No cóż, kombinowała, może właśnie ta jej kreatywność przyciągnie uwagę kluczowego decydenta. Byle ją zaprosili na rozmowę, wtedy wykorzysta swój nieodparty wdzięk dwudziestoczterolatki. Ach, żadne tam kiecki mini czy dekolty po pępek, wprost przeciwnie – Hanka stawiała na skromność, ale i otwartość, z dużą dozą empatii, no i bystry umysł, zwany niekiedy polotem – a wszystko to kształtowane odpowiednio w Rymanowie, gdzie się urodziła i wychowała, w Krakowie, gdzie studiowała, i w Warszawie, gdzie mieszkała od kilku miesięcy.
– Mua – powiedziała Kika i zatrzepotała wyprężonym pionowo ogonem. – Mua!
– Ty egocentryczko – skarciła ją Hanka i roześmiała się z własnego dowcipu. Skoro wiedziała, że moi to po francusku „ja”, a na dodatek znała poprawną wymowę tego słowa, to może w rubryce „Języki” powinna sobie dopisać również francuski?
Z pokoju obok doleciał odgłos tłuczonego szkła. Hanka zerwała się z krzesła, spojrzała nieprzytomnie na Kikę, potem na Zyzia, który spokojnie wylizywał miskę, i… usiadła z powrotem. No tak, sąsiedzi.
Ciotka Cecylia, właściwie ciotka-babka Hanki, najmłodsza siostra jej dziadka, zapisała wnukom brata mieszkanie. O-ho-ho, w Warszawie! Pół Rymanowa zzieleniało z zazdrości, no bo widział kto takie rzeczy? Stara, samotna dziwaczka, która nie chciała utrzymywać żadnych kontaktów z rodziną i umarła sobie potajemnie w domu pomocy, nagle zostawia Hance i Bartkowi mieszkanie? W samej stolicy? Tak zupełnie za nic? Moi państwo, to się przecież nie zdarza, a już na pewno nie na Podkarpaciu i nie w dzisiejszych czasach. Za tym musiało się kryć coś śmierdzącego.
I owszem. Mieszkanie, pokój z kuchnią i mikroskopijną łazienką, położone było na Pradze, w starej kamienicy przy Ząbkowskiej. Samo w sobie nie śmierdziało, chyba że przed burzą, gdy odór kanalizacji roznosił się po całym budynku, natomiast jego stan pozostawiał wiele do życzenia. Z drewnianej podłogi wypadały klepki, oryginalny kolor pożółkłej, miejscami oddartej tapety był tajemnicą, którą ciotka zabrała ze sobą do grobu, spaczone okna zapewniały naturalną wentylację przez okrągły rok, a instalacja elektryczna pozwalała na jednoczesne użytkowanie najwyżej trzech urządzeń na prąd.
Młodzi Lewiccy, przyprowadzeni tam przez pełnomocnika zmarłej Cecylii Knedel, znacząco popatrzyli sobie w oczy.
– No, siostra, jak cię znam, właśnie się zakochałaś – powiedział Bartek.
Znał doskonale swoją bliźniaczkę. Hanka wpadła po uszy. Już po drodze wierciła się podekscytowana na siedzeniu auta, potem z zachwyconą miną pokonywała skrzypiące schody, a gdy wyjrzała przez okno…
– Bazar Różyckiego – wyjaśnił prawnik.
Hanka wykonała gest, jakby chciała objąć te ściany, brata i cały świat.
– Rozumiem, że przyjmują państwo spadek?
Bartosz, twardo stojący na ziemi biznesmen, na najlepszej drodze do uzyskania tytułu MBA, wzruszył ramionami i, przeprosiwszy prawnika, wyszedł z siostrą do kuchni.
– Naprawdę tego chcesz? – zapytał cicho. – Chcesz zamieszkać w Warszawie?
– Przyjrzyj się – odpowiedziała, machając ręką w stronę okna. – Przecież to klimat Kazimierza… No dobrze, teraz już raczej Podgórza. Ale jednak stolica, czyli bez porównania lepsze możliwości. Zawodowe i… w ogóle.
– Nie wiedziałem, że chcesz wyjechać z Krakowa.
– Ja też nie wiedziałam, ale skoro pojawiła się taka okazja… Może to znak? Szansa od losu?
– A gdybyśmy sprzedali to mieszkanie i kupili ci coś w nowym bloku na obrzeżach?
Popatrzyła na niego tak, że z miejsca się wycofał.
– Okej, w porządku, rozumiem. To ty się tu gap na te budki, a ja dopytam gościa o szczegóły.
Pełnomocnik zmarłej ciotki pomógł rodzeństwu załatwić sprawy papierkowe, a po wszystkim nawet zawiózł ich na dworzec, lecz pod jednym względem zachował się jak nieuczciwy agent nieruchomości – ani się zająknął o sąsiadach z tego samego piętra.
Nieświadoma niczego Hanka zaciągnęła u brata dług na spłacenie swojej części podatku, następnie wyjechała na całe lato do Niemiec, gdzie nie dość, że zarobiła tak potrzebne w jej sytuacji euroski, to jeszcze poszerzyła sobie CV o dwie znaczące firmy, no a potem już sprowadziła się na Ząbkowską, zmieściwszy cały dobytek w plecaku i trzech walizkach.
Zyzio skoczył Hance na kolana. Swoim zwyczajem połaskotał ją ogonem w nos, następnie własnym zimnym nosem przejechał jej po brodzie, wydzielając przy tym lekki zapach pasztetówki, a w końcu ułożył się wygodnie na Hanczynym podołku. Pazurem przedniej łapki zahaczył o sweter na piersiach swej pani, dokładnie tam, gdzie powinno znajdować się jej serce, wciąż jeszcze wybite z normalnego rytmu przez hałas zza ściany.
Hanka pogłaskała kocura i zagadała przyjaźnie do kotki, która demonstracyjnie odwróciła się tyłem i odmaszerowała pod stół.
– Jak sobie pani życzy! – rzuciła dziewczyna w ślad za szarym ogonem, ale wyraźnie posmutniała. Mówi się, że przygarnięte zwierzęta do końca życia są wdzięczne swoim wybawicielom za ciepły kąt, miskę strawy i odrobinę uczucia, lecz być może ta ludowa mądrość dotyczy tylko kundli i pospolitych dachowców, a Kika najwyraźniej była nosicielką rasowych genów. Krótkie szare, miejscami ciemnopopielate, a gdzie indziej wręcz srebrne, futerko przywodziło na myśl kota rosyjskiego niebieskiego, niestety równie krótkie łapy i pyzate policzki wykluczały Kikę z grona „rusków”. „Brytyjczykiem” też na pewno nie była, ze względu na oczy nieokreślonego, ale zdecydowanie nie pomarańczowego koloru. Pomimo braku rodowodu, zachowywała się jak udzielna księżna. I pomyśleć, że Hanka znalazła tego szaraka… na śmietniku.
Za to Zyzio rekompensował swojej pani wszystkie nietakty ze strony płochliwej i niedotykalskiej kocicy. Gdyby mógł, chodziłby przyklejony do Hanki, która nawet zastanawiała się, czy nie uszyć mu specjalnej torby, na wzór chust noszonych przez modne eko-matki, lecz na szczęście zarzuciła ten pomysł. Po kastracji kocur nabrał ciała i byłby po prostu za ciężki.
– Oj, biedaku – szepnęła Hanka w ucho Zyzia – dobrze, że masz zapasy tłuszczyku. Będzie co gubić, bo chyba całą naszą trójkę czeka przymusowa głodówka.
Sytuacja nie wyglądała obiecująco. Niemieckie oszczędności powoli się kończyły, Hanka nie miała pracy, a jej CV, wysyłane masowo, najwyraźniej trafiały w niebyt. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Lewicka dostała tylko trzy zaproszenia na rozmowę.
– Dziękujemy, odezwiemy się – słyszała za każdym razem, lecz intuicja od razu podpowiadała jej, że dalszego ciągu nie będzie. No i nie było.
Zza ściany dobiegł tymczasem ciąg soczystych przekleństw. Zyzio zastrzygł uszami, a tętno Hanki znowu skoczyło. Jeszcze i to. Ach tak, jasne, sobota.
Reasumując – Hanka Lewicka, bezrobotna dwudziestoczterolatka, importowana do stolicy z Rymanowa via Kraków, zajmowała, wraz z dwoma żarłocznymi kotami, zrujnowany lokal przy ulicy Ząbkowskiej, w starej kamienicy, w której na tym samym piętrze znajdowała się… agencja towarzyska. I to taka najgorszej kategorii.