Film opowiada historię młodego mężczyzny, który podróżuje po zasypanych śniegiem drogach Kanady. Droga jest żmudna i męcząca, a nasz bohater stara się zachować przytomność umysłu, aplikując sobie sporą dawkę kawy. Gdy spostrzega, że w jego baku niedługo skończy się paliwo, postanawia wjechać do nieznanego miasteczka. Ciche, skąpane w śniegu miasto wydaje się oazą spokoju, aczkolwiek dziwnie wyludnioną. Po chwili mężczyzna zauważa w nim pierwszą osobę – siedzącą na ławce kobietę. Zapatrzony w nią uderza coś, co okazuje się ubranym manekinem. Bohater szybko przekonuje się, że miasto zamieszkane jest wyłącznie przez manekiny, które… się poruszają. Początkowo zdezorientowany mężczyzna szybko wpada w panikę.
Film Knautza w sposób mistrzowski operuje grą pomiędzy rzeczywistością a niesamowitością. Początkowo zapoznajemy się z pierwszą warstwą – zauważamy pokryte śniegiem drogi, towarzyszymy bohaterowi w jego nudnej i męczącej drodze, która zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Widzimy jego czerwone, podkrążone oczy i nieprzytomny wzrok, by za chwilę przenieść uwagę na kolejne zwyczajne wydarzenie, jakim jest brak benzyny. Wszystko to znamy nie tylko z filmów, ale przede wszystkim z życia. Nawet miasto, do którego wjeżdża mężczyzna nie wyprowadza nas z równowagi, a jedynie sprawia, że stajemy się bardziej czujni. Nic nie wskazuje na zachwianie rzeczywistości. Choć jest to tylko kilka minut, widz przyzwyczaja się do tego obrazu i wierzy, że wszystko jest w nim zwyczajne, normalne. Wiedząc jednak, że mamy do czynienia z gatunkiem bazującym na zaskoczeniu widza, podświadomie oczekujemy zmian w tym statycznym krajobrazie wiecznej, kanadyjskiej zimy. Spodziewamy się jednak czegoś, do czego przyzwyczaili nas twórcy: mordercy biegającego z siekierą albo zgrai wiecznie głodnych zombie. Manekiny to coś, czego się nie spodziewamy, coś, co początkowo może wywołać sarkastyczny uśmieszek. Szybko jednak wyższość, z jaką patrzymy na film Knautza zmienia się w żywe zainteresowanie, a także skrajny niepokój. Bo co do cholery robią tam ubrane, ruszające się manekiny?
To, co znaliśmy my a także nasz bohater, zostaje w jednej chwili całkowicie zachwiane. Dzieje się tak ze względu na sprawne złączenie dwóch planów: rzeczywistości i nierealności. Choć cały czas pozostajemy w tych samych dekoracjach, w tym samym sennym miasteczku, jest ono zupełnie pozbawione normalności – brak w nim czynnika ludzkiego. Człowiek został w nim zastąpiony przedmiotem, jedynie kształtem człowieka, manekinem, który nie przeraża nas tylko w chwili, gdy znajduje się w witrynie sklepowej. Knautz nie ożywia ich, nadaje im jedynie jedną cechę żywotności: ruch. Powolny, urywany, zupełnie nienaturalny, a przez to tak bardzo dziwny i niepokojący. Uczucia, które towarzyszą widzowi, są również obecne w filmie, dzięki bytności jedynego człowieka na planie pełnym manekinów. Żywe uczucia malujące się na twarzy bohatera: przerażenie, złość, zaskoczenie – to wszystko staje się pewnym wyznacznikiem człowieczeństwa, prawdziwości.
Pozostaje jedynie puenta, zgrabne zamknięcie historii o mieście nawiedzonym przez manekiny i jedynym człowieku, który nieświadom niczego znalazł się w pułapce. Dzięki formie, która nie pozostawia dużych niedomówień, film Knautza jest nie tylko horrorem potrafiącym niejednokrotnie przyprawić o gęsią skórkę, ale także dziełem, w którym reżyser zawarł pewną życiową prawdę. Jaką? Tego dowiecie się z filmu.
Zapraszamy do obejrzenia:
{youtube}La6T8Bq6CsU{/youtube}
Tytuł: Still Life
Reżyseria: Jon Knautz
Scenariusz: Charles Johnston
Premiera: 10 września 2005
Produkcja: Kanada
Gatunek: horror krótkometrażowy