Czego oczekujemy od przeciętnego horroru? Dreszczyku emocji, czasem brutalności a czasem zawikłanej zagadki, która swoim niekonwencjonalnym rozwiązaniem spowoduje u nas niekontrolowane opadnięcie szczęki. Rzadko jednak oczekujemy od tego gatunku czegoś, co automatycznie przypisujemy tak zwanym filmom poważnym, takim jak dramat czy film psychologiczny. Mowa oczywiście o przekazie – myśli, która skłoni nas, widzów, do refleksji nie tylko na temat obejrzanej produkcji, ale także spraw ogólnoludzkich. Tego nie spodziewamy się po horrorach, utożsamianych z filmami klasy B, bzdurnymi historiami nie mającymi żadnego przełożenia na nasze życie, a tym bardziej poglądy. Jak mamy zatem traktować dzieła, w których reżyser prócz przerażenia i dyskomfortu stara się nam także podsunąć pewną myśl – ogólną, lekko tylko zarysowaną, acz istotną? Między innymi to pytanie nasunęło mi się po obejrzeniu krótkometrażowego filmu Jona Knautza Still Life.

Film opowiada historię młodego mężczyzny, który podróżuje po zasypanych śniegiem drogach Kanady. Droga jest żmudna i męcząca, a nasz bohater stara się zachować przytomność umysłu, aplikując sobie sporą dawkę kawy. Gdy spostrzega, że w jego baku niedługo skończy się paliwo, postanawia wjechać do nieznanego miasteczka. Ciche, skąpane w śniegu miasto wydaje się oazą spokoju, aczkolwiek dziwnie wyludnioną. Po chwili mężczyzna zauważa w nim pierwszą osobę – siedzącą na ławce kobietę. Zapatrzony w nią uderza coś, co okazuje się ubranym manekinem. Bohater szybko przekonuje się, że miasto zamieszkane jest wyłącznie przez manekiny, które… się poruszają. Początkowo zdezorientowany mężczyzna szybko wpada w panikę.

Film Knautza w sposób mistrzowski operuje grą pomiędzy rzeczywistością a niesamowitością. Początkowo zapoznajemy się z pierwszą warstwą – zauważamy pokryte śniegiem drogi, towarzyszymy bohaterowi w jego nudnej i męczącej drodze, która zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Widzimy jego czerwone, podkrążone oczy i nieprzytomny wzrok, by za chwilę przenieść uwagę na kolejne zwyczajne wydarzenie, jakim jest brak benzyny. Wszystko to znamy nie tylko z filmów, ale przede wszystkim z życia. Nawet miasto, do którego wjeżdża mężczyzna nie wyprowadza nas z równowagi, a jedynie sprawia, że stajemy się bardziej czujni. Nic nie wskazuje na zachwianie rzeczywistości. Choć jest to tylko kilka minut, widz przyzwyczaja się do tego obrazu i wierzy, że wszystko jest w nim zwyczajne, normalne. Wiedząc jednak, że mamy do czynienia z gatunkiem bazującym na zaskoczeniu widza, podświadomie oczekujemy zmian w tym statycznym krajobrazie wiecznej, kanadyjskiej zimy. Spodziewamy się jednak czegoś, do czego przyzwyczaili nas twórcy: mordercy biegającego z siekierą albo zgrai wiecznie głodnych zombie. Manekiny to coś, czego się nie spodziewamy, coś, co początkowo może wywołać sarkastyczny uśmieszek. Szybko jednak wyższość, z jaką patrzymy na film Knautza zmienia się w żywe zainteresowanie, a także skrajny niepokój. Bo co do cholery robią tam ubrane, ruszające się manekiny?

To, co znaliśmy my a także nasz bohater, zostaje w jednej chwili całkowicie zachwiane. Dzieje się tak ze względu na sprawne złączenie dwóch planów: rzeczywistości i nierealności. Choć cały czas pozostajemy w tych samych dekoracjach, w tym samym sennym miasteczku, jest ono zupełnie pozbawione normalności – brak w nim czynnika ludzkiego. Człowiek został w nim zastąpiony przedmiotem, jedynie kształtem człowieka, manekinem, który nie przeraża nas tylko w chwili, gdy znajduje się w witrynie sklepowej. Knautz nie ożywia ich, nadaje im jedynie jedną cechę żywotności: ruch. Powolny, urywany, zupełnie nienaturalny, a przez to tak bardzo dziwny i niepokojący. Uczucia, które towarzyszą widzowi, są również obecne w filmie, dzięki bytności jedynego człowieka na planie pełnym manekinów. Żywe uczucia malujące się na twarzy bohatera: przerażenie, złość, zaskoczenie – to wszystko staje się pewnym wyznacznikiem człowieczeństwa, prawdziwości.

Pozostaje jedynie puenta, zgrabne zamknięcie historii o mieście nawiedzonym przez manekiny i jedynym człowieku, który nieświadom niczego znalazł się w pułapce. Dzięki formie, która nie pozostawia dużych niedomówień, film Knautza jest nie tylko horrorem potrafiącym niejednokrotnie przyprawić o gęsią skórkę, ale także dziełem, w którym reżyser zawarł pewną życiową prawdę. Jaką? Tego dowiecie się z filmu.

Zapraszamy do obejrzenia:

{youtube}La6T8Bq6CsU{/youtube}

Tytuł: Still Life
Reżyseria: Jon Knautz
Scenariusz: Charles Johnston
Premiera: 10 września 2005
Produkcja: Kanada
Gatunek: horror krótkometrażowy