Nie spotkałam się dotąd z książką, która łączyłaby wątek postapokaliptyczny z wizją życia po śmierci. Mocno mnie to zaintrygowało, jednak lektura wywołała we mnie mieszane uczucia, przygnębiła i wprawiła w melancholijny nastrój.

Tajemnicze Miasto to miejsce zawieszone między światem żywych i umarłych, przystanek w drodze do wieczności, gdzie trafiają ludzie bezpośrednio po śmierci i przebywają w nim dopóty, dopóki ktoś na ziemi o nich pamięta. Swoim wyglądem i strukturą przypomina typową metropolię, jest enigmatyczne i uniwersalne zarazem – przynajmniej na tyle, by każdy człowiek mógł się w nim czuć swojsko i identyfikować z nim. To lustrzane odbicie już niedostępnej dla zmarłych rzeczywistości.

Zamieszkujący Miasto ludzie wiodą zwyczajną, znajomą egzystencję, trwają w oczekiwaniu na kolejną podróż, której cel – choć znaleźli się przecież w zaświatach – jest dla nich wielką niewiadomą, pod tym względem niczym nie różnią się od żywych. W Mieście splatają się losy kilkorga pozornie ze sobą niezwiązanych bohaterów; jest wśród nich Luka Sims, dziennikarz i wydawca jedynej gazety, wędrowny kaznodzieja Coleman Kinzler, młoda kobieta – Minny Rings oraz Marion i Phillip Ptackowie – małżeństwo z wieloletnim stażem, które po śmierci odnalazło się na nowo. Tymczasem na ziemi ich córka Laura przemierza bezdroża Antarktydy. Tak, tak – Laura jest bowiem pracownicą koncernu Coca-Cola, którą firma wysłała na ten kontynent w celu ustalenia, czy woda z tamtejszych lodowców nadaje się do produkcji znanego napoju. Niestety, od pewnego czasu kobieta ma poważne kłopoty: awaria ogrzewania i sprzętu w stacji badawczej uniemożliwia nawiązanie łączności ze światem i jest przyczyną uwięzienia Laury w lodowej pułapce bez większych szans na przeżycie. Dziewczyna znajduje pamiętnik jednego ze zmarłych pracowników stacji, zaś lektura uświadamia jej okrutną prawdę: wirus, który od dłuższego czasu nękał mieszkańców całej planety, okazał się wyjątkowo zjadliwy i nie dość, że błyskawicznie się rozprzestrzenia, to nie ma na niego antidotum, jest stuprocentowo śmiertelny. Laura domyśla się, że jest ostatnim człowiekiem na ziemi – w dodatku uwięzionym na Antarktydzie, bez najmniejszych szans na ocalenie.

Jakie skutki sytuacja na ziemi ma dla zawieszonego w czasie Miasta? Jego mieszkańcy dostrzegają, że zaczyna się ono nagle i gwałtownie wyludniać, a jego granice – kurczyć w zastraszającym tempie. Zaledwie kilka osób domyśla się, co może być tego przyczyną. Luka, Minny i ślepiec zauważają, że ci, którzy pozostali w Mieście, lepiej lub gorzej znali Laurę, każdego coś z nią łączyło, zaś ostatnie wypadki, jakie zaobserwowali, nie najlepiej wróżą ludzkości. Wszyscy z obawą, rezygnacją, ale i z nadzieją czekają na moment, w którym ich dusze zostaną na zawsze wyrwane z przeszłości.

Krótka historia umarłych to przygnębiająca, posępna opowieść o zagładzie ludzkości, do której dochodzi w wyniku wirusowej pandemii. Wątek postapokaliptyczny nie grzeszy oryginalnością, ale też nie on jest osią fabuły, rozgrywa się raczej na jej peryferiach; zagłada dokonuje się gdzieś na obrzeżach naszej świadomości, docierają do nas jedynie jej echa, bo też ani jej przebieg, ani wiarygodność fabuły nie są najistotniejszymi kwestiami powieści. Dla Brockmeiera koniec świata jest właściwie pretekstem do zaprezentowania oryginalnej koncepcji życia po śmierci, zainspirowanej afrykańskimi wierzeniami. W ich myśl człowiek nie umiera do końca, dopóki trwa w pamięci żyjących. Kiedy umiera ostatni człowiek pamiętający jakiegoś swojego przodka, antenat ostatecznie przenosi się w zaświaty. Przeszczepienie tych pierwotnych wierzeń na grunt zachodniej kultury traci jednak swój urok i sens – w każdym razie w wykonaniu autora. Wyobrażam sobie, że w przypadku kultury plemiennej, niepiśmiennej, taka wizja zaświatów służy podtrzymywaniu jedności wspólnoty i w jakimś sensie wyraża jej tożsamość, ciągłość w czasie. Oderwanie jej od źródła i poddanie modyfikacji na modłę zachodnią pozbawia ją głębszej logiki i sensu; przestrzeń, do której trafia po śmierci ,do złudzenia przypomina ziemską rzeczywistość w najmniej chyba atrakcyjnym wydaniu: wielkiej metropolii i nieodłącznymi jej atrybutami: zaśmieconymi, cuchnącymi ulicami, hałasem, anonimowością w tłumie. To przestrzeń właściwie bezcelowa – nawet nazwa czyściec jest nieadekwatna, bo w religii chrześcijańskiej czemuś on jednak służy. Miasto stanowi poczekalnię, w której trzeba jakoś się urządzić do czasu, aż śmierć ostatniego pamiętającego na ziemi pozwoli człowiekowi wyrwać się ze stanu tymczasowego i pójść dalej. Gdzie, tego autor nie precyzuje.

Życie w Mieście bardzo przypomina ziemską egzystencję, również ludzie wiele się nie zmienili po swojej śmierci. Mają szansę nawiązać zupełnie nowe relacje (Luka, Minny) lub naprawić dawne błędy (Marion i Phillip), ale właściwie – po co? U Brockmeiera wszystko jest przesiąknięte beznadzieją i rezygnacją, nawet uczucia są desperackie, jakby wypływały z przekonania, że wkrótce będą miały swój kres, a ich jedynym zadaniem jest odpędzić dojmującą samotność. Wygląda na to, że mieszkańcy Miasta tylko czekają na to, aż żyjący wybawią ich od udręki tej dziwnej egzystencji, choć przecież nie wiadomo, co stanie się z nimi potem. Jaki więc sens ma taka wizja autora? Moim zdaniem to wypaczenie pierwowzoru, pozbawienie go pierwotnego sensu, bo niby dlaczego trwanie w pamięci żyjących miałoby być dla duszy udręką? Nie mówię tu o permanentnej żałobie na granicy depresji, ale o pamięci wynikającej z pogodzenia się z losem, zwyczajnym zachowaniu kogoś we wspomnieniach.

Trzeba jednak przyznać, że ta posępna i niepokojąca wizja jest zarazem oryginalna i mocno przemawiająca do wyobraźni. Rozczarowuje zarówno wierzących, jak i ateistów, bazuje na największych ludzkich lękach, budzi fundamentalny strach i niepewność co do przyszłości. Sam pomysł istnienia dwóch równoległych światów, których trwanie jest ze sobą ściśle powiązane i zależy od kondycji naszej pamięci, jest piękny, romantyczny nawet. Kevin Brockmeier pokazał nam alternatywną wersję tej koncepcji, gdzie zaświaty, równie niedoskonałe jak ziemska rzeczywistość, są przedłużeniem ludzkiego żywota, a śmierć, wbrew naszym oczekiwaniom, nie przynosi odpowiedzi na filozoficzne i ontologiczne pytania, jedynie uzależnia od pamięci żyjących. Wizja postapo nie ogranicza się do świata realnego, lecz sięga dalej i głębiej, przenosi się w inny wymiar, dotyka mocniej, odbierając istnienie po raz wtóry. Przemawia do wyobraźni samotność ostatniego człowieka na ziemi, zaś powiedzenie nie mam po co żyć nabiera zupełnie innego, przerażająco trafnego znaczenia. Heroiczna wędrówka Laury przez antarktyczną pustynię to – oprócz bicia serca – jedyna rzecz, która odróżnia żyjących od zmarłych; typowo ludzki imperatyw, by nie czekać bezczynnie na śmierć, podjąć jakiekolwiek działanie, choćby bezsensowne i bezcelowe, nawet jeśli oznacza wyjście śmierci naprzeciw.

Krótka historia umarłych to smutna opowieść o godzeniu się z nieubłaganymi wyrokami losu, oswajaniu śmierci stroniącym jednak od optymizmu, nadziei i pociechy. To nostalgiczne przypomnienie o roli, jaką w naszym życiu odgrywa pamięć, która nie zawsze jest błogosławieństwem. Proza Brockmeiera jest niełatwa, refleksyjna i przygnębiająca, przynajmniej dla mnie, ale zwraca uwagę oryginalnym pomysłem i niebanalnym sposobem wykorzystania pierwotnych wierzeń – niebanalnym na tyle, że spokojnie można przymknąć oko na drobne mankamenty fabuły.

Autor: Kevin Brockmeier
Tytuł: Krótka historia umarłych
Tytuł oryginału: The brief history of the dead
Wydawca: Świat Książki
Data wydania: 2009
Przekład: Maciej Świerkocki
Liczba stron: 298
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Kategoria: proza zagraniczna

Autorka recenzji prowadzi bloga pod adresem: http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *