7 lutego ukazała się nakładem Wydawnictwa Erica nowa powieść historyczna znanego autora, Leo Kesslera, poświęcona II wojnie światowej. Zapraszamy do lektury fragmentu i zapoznania się z opisem książki.

 Turcja 1943. Niemiecki desant rozpoczęty…

Kapitulacja Włoch, wrzesień 1943 rok. Brytyjczycy postanawiają opanować wyspy Dodekanezy, leżące niedaleko wybrzeży Turcji. Ten niewielki archipelag wysp greckich pozwalał kontrolować trasy żeglugowe do Turcji. Niemcy nie mogą pozwolić sobie, aby neutralny kraj dostał się pod wpływy aliantów. Dlatego postanawiają przeprowadzić operację „Leopard”. Zdobycie wyspy Leros, górzystej i mocno zalesionej, wymaga użycia wyspecjalizowanych jednostek spadochronowych i górskich. Rolę tej ostatniej znakomicie wypełnił wydzielony elitarny oddział korpusu Strzelców Górskich Edelweiss.

Edelweiss Strzelcy Alpejscy, to nowa seria powieści wojennych Leo Kesslera o specjalnym, niemieckim oddziale szturmowym, który wysyłany na zlecenie Fuhrera wykonuje misje prawie niemożliwe…

Leo Kessler – pisarz i historyk, jako czołgista brał udział w II wojnie światowej. Autor kilkudziesięciu powieści wojennych przetłumaczonych na wiele języków, m.in. bestsellerowej serii ukazującej nieznane oblicza II wojny światowej BATALION SZTURMOWY SS.

Tytuł: Operacja Leopard. Gorzkie zwycięstwo
Autor: Leo Kessler
Wymiary: 140 x 195 mm    
Liczba stron: 264    
Okładka: miękka     
ISBN: 978-83-62329-45-8    
EAN: 9788362329458    
Wydanie: pierwsze    
Data wydania: 7 lutego 2012    
Wydawca: Wydawnictwo ERICA    
Przekład: Joanna Jankowska
Gatunek: powieść historyczna        

Operacja Leopard. Gorzkie zwycięstwo
Leo Kessler
(fragment)

KSIĘGA PIERWSZA

Misja
 
Rozdział 1

– Formować się! – rozkazał Jellicoe, którego wzrok był skierowany na ciemny horyzont, a nie na maleńką flotyllę, przedzierającą się mozolnie naprzód przez Morze Egejskie z prędkością dziesięciu węzłów.
– Tak jest, sir – zawołał brodaty sierżant z mostka sfatygowanego, przerobionego greckiego kaika.
Jellicoe uśmiechnął się. W tych dniach jego ludzie ze Służby Łodzi Specjalnych byli bardziej marynarką niż Marynarką Królewską.
Sierżant szybko zamrugał przesłoną lampy aldisa. Każda z łodzi odpowiedziała po kolei na sygnał i rozpadająca się flota inwazyjna zbiła się w gromadę. Jeśli nie będzie kłopotów, to wkrótce przybije do brzegu. Teraz byli tylko pół godziny żeglowania od wyspy.
Na horyzoncie zaczęły pojawiać się czarne deszczowe chmury. Jeszcze nie było  księżyca. Ale widoczność była odpowiednia dzięki pierwszym bladym gwiazdom, które zupełnie dobrze rozjaśniały ciemnobrązową smugę wyspy i dominującą nad nią górę.
Jellicoe, komandor ze Służby Łodzi Specjalnych, lustrował cichą wyspę lornetką ze szkłami nocnymi i modlił się po cichu, żeby włoscy artylerzyści poszli za przykładem własnego rządu, który już poddał się aliantom. Bo jeśli nie… – komandor pospiesznie odrzucił ten plan. Nie chciał zbyt długo myśleć o działach wroga.
– Daj sygnał dla łodzi torpedowych. Podejść blisko portu od sterburty, sygnalista! – zakomenderował Jellicoe.
– Tak jest, sir! – odpowiedział sierżant, zupełnie jakby był siwowłosym bosmanem z trzydziestoletnim stażem w marynarce wojennej, a nie byłym sprzedawcą damskiej bielizny, który znalazł się na morzu zaledwie przed rokiem.
Szybko zaczął nadawać sygnały. Teraz rozpoczynali końcową fazę maleńkiej inwazji w odległym zakątku Morza Egejskiego.
Młody komandor skrzyżował palce na szczęście, a potem rozejrzał się, chcąc sprawdzić ilu ludzi z załogi zauważyło jego uczniacki gest. Chyba nikt. Uśmiechnął się pod nosem i plunął do morza, aby dla ułagodzenia bogów dokończyć rytuał ze szkoły podstawowej. Teraz nie mógł już więcej nic robić; pozostała tylko nadzieja.

Na łodziach torpedowych marynarze przygotowywali się do akcji. W wieżyczkach artyleryjskich kanonierzy prostowali zdrętwiałe palce. Torpedyści po raz kolejny sprawdzali mechanizmy odpalające, a sygnaliści trzymali w pogotowiu lampy, aby ostrzec bezbronne łodzie rybackie, gdy tylko zdołają dostrzec przeciwnika. Na mostkach młodzi kapitanowie, pobledli od ciągłego kołysania 70-stopowymi łodziami, które z dużą szybkością zmierzały w kierunku ciemnego horyzontu. I każdy z nich wiedział, że gdzieś za nim kryją się niemieckie ścigacze torpedowe.
– Sir! – to odezwał się przedni obserwator z torpedowca o numerze taktycznym 106.
Dwudziestoletni szyper odwrócił się:
– Co jest?
– Statek wchodzi do portu.
Dowódca łodzi z pośpiechem nastawił ostrość w swojej lornetce. W dobrze widocznym, kolistym polu widzenia prześlizgnął się groźny, długi kadłub. A potem kolejny.
– Ścigacze torpedowe! – westchnął.
Jakieś tysiąc metrów od przystani w Portolago, niemieckie łodzie torpedowe zatrzymały się jakby na umówionej randce. I jeszcze załoga żadnej z nich nie dostrzegła floty inwazyjnej, która chyłkiem zbliżała się do wyspy!
– Prosto do portu! Naprzód od sterburty! – krzyknął szyper.
Potężne tysiąckonne silniki, które dusiły się przy prędkości dziesięciu węzłów, z rykiem powróciły do życia. Poniżej pokładu główny mechanik przesunął do przodu lewarek przepustnicy. Cisza została przerwana. Nagle na mostku dało się poczuć gryzący zapach rozgrzanego oleju i zaraz potem zawadiacki dziób łodzi uniósł się nad wodę. Za rufą pojawiły się dwa białe skrzydła spienionej wody. Łódź zdawała się frunąć ponad wodą z prędkością trzydziestu pięciu węzłów, z pochyloną sylwetką w rozpryskiwanej na boki wodzie.
Tysiąc metrów przed nimi gwałtownie zapalało się i gasło niebieskie światełko. To zaskoczone załogi niemieckich ścigaczy dopytywały się o sygnały identyfikacyjne. Kapitan „106” zlekceważył te wezwania.
– Związać walką przeciwnika! – jego jeszcze przed chwilą bladą twarz rozpromieniło podniecenie bojowe.
Kanonierzy na dziobie zareagowali pierwsi. Załadowali pocisk do staroświeckiego działka Lewisa i zielona smuga ognia pomknęła łukiem w kierunku nadal nieruchomych niemieckich ścigaczy. Stojący na ich pokładzie marynarze desperacko rzucili się ku swoim stanowiskom i nim będzie za późno, próbowali zniknąć ze swymi łodziami z linii lotu pocisku. Dowódca „106” pochylił się nad celownikiem torpedowym. Czołowy okręt wroga był tylko siedemset metrów od niego. Podjął szybką decyzję, na wypadek gdyby dowódca nadciągającego ścigacza zdołał wykonać unik. Wycelował torpedę trochę przed dziób łodzi przeciwnika.
W Portolago odezwała się bateria dział morskich, obsługiwana przez Niemców. Pocisk oświetlający eksplodował ponad brytyjskimi łodziami. Gdy światło zaczynało zamierać w błyszczących iskrach, w kierunku atakujących pomknęły koraliki zielonych, czerwonych i białych pocisków świetlnych, które krzyżowały się nad celem jak miriady robaczków świętojańskich. Kapitan łodzi, który z napięciem śledził celownik torpedowy, słyszał groźny trzask pocisków uderzających w drewniany pokład, ale nie odrywał oczu od kresek podziałki dalmierza.
Już słychać było ryk silników czołowych ścigaczy, które były w tym momencie oddalone o sześćset metrów. Morze pieniło się i kłębiło pod wpływem wybuchów pocisków kalibru 20 mm, wystrzeliwanych przez nadbrzeżną baterię. Ale łódź „106” zdawała się kulom nie kłaniać. Kołysząc się z burty na burtę, jej załoga przystępowała do działania.
Gdy odległość zmniejszyła się do 500 jardów, dowódca nacisnął spust wyrzutni. Rozległ się tępy stuk. Potem syk. Łódź zadrżała, gdy torpeda z prawie dwiema tonami ładunku wybuchowego wpadła do wody.
– Trzymać się sterburty! – krzyczał kapitan ponad terkotem karabinów maszynowych.
W tumanach spienionej wody łódź torpedowa obróciła się sterburtą do wroga. W tym samym momencie rozległa się ogłuszająca eksplozja. Młody kapitan spojrzał przez ramię. Tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się najbliższy niemiecki ścigacz, w powietrzu pojawiła się wielka ściana ognia, zabarwiając nisko wiszące chmury groźnym szkarłatem. Młody Anglik uśmiechnął się i nagle zdał sobie sprawę, że prawe ramię pali go jak ogień; potem poczuł, jak gorąca i lepka krew spływa mu po ręce.
Teraz przyszła kolej na następną łódź torpedową – „108”. Działko Lewisa grzmiało z furią, gdy jednostka zygzakiem ruszyła do ataku. Jednak załoga drugiego z niemieckich ścigaczy już otrząsnęła się z zaskoczenia. Gdy jej dowódca starał się rozpaczliwie zejść z kursu przeciwnika, celowniczy dziobowych sprzężonych karabinów maszynowych otworzył ogień w kierunku nadbudówki łodzi Brytyjczyków. Zalewał je strumieniami pocisków, które wylatywały z luf z częstotliwością ośmiuset sztuk na minutę. Szkło pękało z trzaskiem. Drewniane i metalowe odłamki fruwały dosłownie wszędzie. Pociski, które nie trafiły w cel, zniknęły gdzieś w oddali, zaś trafieni marynarze padali na podziurawiony pokład łodzi i rzucali się w agonalnych drgawkach.
Oślepieni, przerażeni i pokrwawieni ludzie, którzy przeżyli tę rzeź, byli zmuszeni kręcić się nadal w stożku, tworzonym przez czerwone i białe pociski świetlne. Skulony skiper brytyjskiej łodzi nie zważał na szaleństwa świata wokół niego i wpatrywał się hipnotycznie w podziałkę celownika.
– Tysiąc jardów… dziewięćset… osiemset…
Szczęki miał zaciśnięte, mięśnie naprężone strachem i nerwami, ale był gotowy do otwarcia ognia.
– Siedemset metrów…
Podskakujący na falach okręcik znalazł się w środku burzy ogniowej. Płonął od rufy po dziób, a młody skiper czuł jak płomienie liżą mu stopy, gdy przykładał dłoń do dźwigni wyrzutni torpedowej.
– Sześćset jardów… pięćset i pięćdziesiąt… – skiper odruchowo otworzył usta, przygotowany na wybuch, który musiał za chwilę nastąpić. – Pięćset jardów. Teraz!
Szarpnął za dźwignię i jednocześnie krzyknął:
– Od razu do portu!
Ciężko ranny sternik zawrócił pokiereszowaną łódź, nim jeszcze upadł na pokład, całkiem lepki od krwi tych, którzy już umarli przed nim.
Nic! Wydawało się, że minął wiek. Skiper po omacku doszedł chwiejnym krokiem do steru, nic nie widząc i nic nie słysząc.
Potem nagle rozległa się przerażająca eksplozja, która uderzyła go jak cios zadany w splot słoneczny. Kolejny podmuch był jak uderzenie otwartą dłonią w policzek. Za jego plecami ścigacz torpedowy rozpadał się na kawałki. Płonące strzępy wraku fruwały i wirowały w powietrzu, rozrzucone we wszystkich kierunkach jakby ręką kapryśnego dziecka. Gdy skiper łodzi „108” opadł na pokład, a jego przerażony wzrok zauważył oderwaną rękę, która leżała na potrzaskanej belce jak porzucona biała rękawiczka, wiedział już, że wykonał zadanie. Droga była wolna.
– W porządku – kapitan łodzi „108” mruknął zgrzytając zębami, próbując przezwyciężyć palący ból w zranionym ramieniu – powiadomcie Jego Lordowską Mość, że możemy zająć jego cholerne skrzynie z wędzonymi śledziami!
Inwazja na wyspę Leros mogła się rozpocząć!

 Rozdział 2

Jak muchy snujące się po kadłubie samolotu, niewielkie czarne punkty przedzierały się przez śnieg w wysokich górach, ponad 2000 metrów nad poziomem morza. Nad nimi górował biało-niebieski szczyt. W ten wrześniowy dzień, cel ich wędrówki zdawał się z nich szydzić. Jakby chciał ich zmusić do ostatniego, łamiącego plecy wysiłku, który pozwoliłby go pokonać.
Na czele kolumny szedł pułkownik Stürmer, dowódca oddziału szturmowego, elitarnej grupy rozpoznawczej Hochalpenkorps*, który miał na wszystko oko. Wspinał się już dwadzieścia lat. Był wszędzie, w Europie, Azji i Południowej Ameryce, a to nauczyło go, że oczy są ważniejsze niż muskuły. Dowódca zawsze musi mieć się na baczności, planując następny ruch, jeszcze przedtem nim oddział wykonywał ten obecny. Jego spiczasta czapka z metalową szarotką na boku – symbolem oddziału – przypiętą nieco zawadiacko i zwykły karabin przewieszony przez szerokie ramiona, nie wskazywały, że jest prawie dwa razy starszy od ludzi, którymi dowodził. Nadal jednak potrafił wspinać się bez wysiłku w wysokich górach.
Za nim, przywiązany do drugiego końca liny asekuracyjnej, szedł major Gottfried Greul, jego zastępca. Wspinał się z brutalnym zapałem, który uczynił z niego idola przedwojennej Hitlerjugend i czarny charakter wśród elity wspinaczy wysokogórskich.
W przeciwieństwie do Stürmera, Greul nie wspinał się po górach tylko „dlatego, że są”. Wspinał się dla zwycięstwa, aby pokazać dekadenckiemu zachodniemu światu siłę i niezłomną potęgę narodowo-socjalistycznych Niemiec. Od tego pamiętnego dnia w 1931 roku, kiedy zdobył w zimie północną ścianę Eiger jako osiemnastoletni członek Hitlerjugend i zaszokował Szwajcarów mocując znienawidzony hitlerowski sztandar na szczycie góry. Gottfried Greul traktował wspinaczkę jako akt polityczny. Zdobycie każdej nowej góry stawało się dla niego symbolem nowego ładu.
Mimo tego, jak mówił sobie Stürmer, major był jednym z najlepszych alpinistów na świecie i do tego odważnym żołnierzem, który służył w grupie szturmowej Edelweiss od samego początku. Od Narwiku w 1940 roku, do przełęczy kaukaskich niespełna rok temu, major Greul znajdował się na czele wszystkich akcji, zdobywając dla siebie Krzyż Rycerski do Krzyża Żelaznego, który teraz zwisał na wstążce zawieszonej na szyi. W tym czasie został ranny nie mniej sześć razy. Był człowiekiem z którym należało się liczyć.
Ale wszyscy ludzie w jego małej kompanii należeli do elity. Każdy z nich był starannie wyselekcjonowany. Byli przedwojennymi zawodowymi wspinaczami, sprawdzonymi w Himalajach i Alpach lub bawarskich i austriackich górach, którzy umieli łazić po górach i jeździć na nartach, nim jeszcze zaczęli porządnie mówić. Oczywiście byli indywidualistami, samotnikami, którzy czuli się szczęśliwi, gdy gubili się wśród samotnych i wspaniałych gór i niechętnie poddawali się dyscyplinie. Ale trzy lata wojny nauczyło ich pewnego rodzaju dyscypliny – nie tej szeroko rozpowszechnionej w bezkształtnej masie żołnierzy Wehrmachtu, ale tej elitarnej . Każdy z nich wiedział, że musi podporządkować się woli całości, jeśli ich oddział miał odnosić sukcesy podczas zuchwałych misji, które generał Dietl, dowódca korpusu alpejskiego im narzucał.
Teraz wspinali się na siodło Jungfraujoch, który przypominał Stürmerowi obraz z Mount Everestu, i że Mallory słynny angielski himalaista, wysłał go tam w 1924 roku, tuż przed śmiercią na tej niezdobytej do tamtej pory górze. Naturalnie Jungfraujoch nie była tak wymagająca jak północne podejście himalajskiego giganta, ale dla ludzi z oddziału Edelweiss, którzy nie przeprowadzili poważniejszych wspinaczek od czasu odwrotu spod Kaukazu wiosną 1943 roku, był to wyczerpujący trening. Z nagłym uśmiechem na brązowej od słońca, przystojnej twarzy, pułkownik Stürmer popatrzył na swoich spoconych, sprężystych podwładnych i pomyślał, że taka wspinaczka pozwoli im się pozbyć resztek bawarskiego piwa, które wlewali w siebie od czasu powrotu do kwater Hochalpenkorps w Kufstein.
Taka sama myśl towarzyszyła „Wołowi-Jo” Meierowi, starszemu podoficerowi z grupy szturmowej, który wdrapywał się na górę, targając na plecach czterdziestokilogramową lufę od moździerza. Jego przepocona bluza mundurowa zdawała się pękać na naprężonych mięśniach ramion. Purpurowy na twarzy z wysiłku, odwrócił głowę z krótko ostrzyżonymi włosami i zawołał do swojego kumpla, kaprala Madada:
– Hej, Jap! Co dodałeś to tego gównianego piwa ostatniej nocy? Chłopski sok z kroku? Czuję jakby drapało mnie w gardło coś zebrane z dna ptasiej klatki.
„Jap” Madad, efekt zażyłych kontaktów córki bawarskiego technika z niemiecko-amerykańskiej wyprawy badawczej na Nanga Parbat w 1920 roku i kochliwego Hunzy, pomocnika przewodnika, zaśmiał się.
– Tak, i nawet tak wyglądasz – odpowiedział czystym bawarskim akcentem, mimo jego egzotycznej, niegermańskiej urody, która dała mu w oddziale przezwisko – „Jap” – Japończyk. – Ale to nie było piwo i ty to wiesz!
– A co w takim razie?
– Pięć do jednego, że to jest to. Za każdym razem, gdy to robisz, tracisz kilka cennych kropel płynu z krzyża, wiesz o tym?
Przez chwilę jedną ręką pokazywał ruch „pała cyk i lata ręka”, i to oznaczało dla niego to „pięć do jednego”!
– Co za świństwo! – człowiek, który poruszał się nim parsknął szyderczo. – Taka zabawa jest dobra dla zwykłych kotów na początku służby. Ale my, starzy podoficerowie mamy lepsze rzeczy do roboty, niż tracić czas na ręczną robotę.
– Czy podoficerowie mogą przestać w tej chwili paplać te obsceniczne głupoty? – to major Greul odezwał się przenikliwym głosem. – Czy wasza wyobraźnia jest ograniczona tylko do tego?
Był wyraźnie zagniewany. Twarz miał skrytą za kłębem pary, wydobywającym się z jego ust.
– Przepraszam, panie majorze – powiedział ugodowo Byk Jo. – To się już nie powtórzy.
Major pociągnął za linę przypiętą w pasie karabińczykiem.
– A teraz chodźcie. Mamy tylko godzinę, aby dotrzeć do szczytu. Potem nie zdążymy zejść na dół przed zmierzchem.
Odwrócił się i zajął dalszą wspinaczką.
– Tak jest, panie majorze – odezwał się służbiście ogromny Bawarczyk, a gdy oficer pokazał mu plecy, stuknął się wskazującym palcem w czoło i pokazał imponująco długi środkowy palec. – Spróbuj czegoś takiego – mruknął pod nosem i puścił oko do Japa.
Dalej wspinali się na odległy szczyt.

Ale oddziałowi alpinistów nie było dane dotrzeć tego wrześniowego dnia na szczyt Jungfraujoch. Gdy zachodzące słońce zaczęło barwić pola firnowe na krwistoczerwony kolor, pułkownik Stürmer drgnął nerwowo, słysząc groźny i osobliwy dźwięk – ostry i przeciągły.
Spojrzał w górę na szczyt, już świadom, skąd on dochodził; to był ten sam odgłos, który oznaczał koniec ekspedycji w 1937 roku, którą prowadził na Aiguilles de Chamonix. Wysoko nad nimi zaczynał kłębić się śnieg. Biała furia wtargnęła w krystalicznie czyste powietrze jak niespodziewana mgła.
– Lawina! – krzyknął ostrzegawczo, szukając gorączkowo w kieszeni noża wspinaczkowego.
– Lawina! – wrzasnął zaraz za nim Greul, który od razu zareagował jak profesjonalista, zrzucając z pleców oporządzenie i chwytając za nóż. Ale było już za późno.
Z ogłuszającym rykiem lawina zmiotła czoło długiej kolumny wspinaczy, topiąc ich w oślepiających wirach śniegu. Byk Jo, ostatni z tej wysuniętej grupy, miał tyle czasu, aby odciąć linę łączącą go ze wspinaczem za jego plecami i potem zanurzył się w lodowej, krztuszącej masie.
Wszystko wokół majora Stürmera zostało przysłonięte przez wirującą śnieżną mgłę. Przez jeden przerażający moment sądził, że za chwilę zmiecie go śmierć. Ale walczył; za wszelką cenę chciał odzyskać kontrolę, podczas gdy lawina spychała go w dół alpejskiego stoku wraz z Greulem i dwoma podoficerami. Jakoś zdołał uchronić się przed zjazdem na plecach lub twarzą do ziemi; to mogło oznaczać tylko śmierć. Otoczony przez śnieg, który i tak ściągał go w dół, starał się wyrwać ze środka wiru, pracując rękami jak wytrawny sportowiec płynący kraulem.
Sapał i charczał, starając się złapać oddech i czuł, sądząc po ciężarze śniegu, który go przygniatał, że lawina się kończy. Zebrał wszystkie siły. Nie mógł pozwolić, aby zbyt głęboko zakopał się w śniegu. Walczył rozpaczliwie. Machając rękami i nogami jak szalona marionetka, chciał zdobyć jak najwięcej miejsca w dławiącym go śniegu.
Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że fala śniegu zamarła, a on mógł swobodnie poruszać kończynami. Zaczął czołgać się ku powierzchni. Po chwili w rozpaloną twarz uderzyło zimne górskie powietrze. Z wdzięcznością wciągnął jego ogromy haust w płuca. Ostatnim rzutem ciała wydostał się z krępującej go masy śniegu. Ten zaszeleścił jak westchnienie porzuconej kochanki i pozwolił mu się wyrwać z jego objęć. Potem przykucnął na nieregularnie pofałdowanej powierzchni śniegu, jak długodystansowiec po wyczerpującym biegu i skupiał się na oddychaniu wielkimi łykami lodowatego powietrza.
– Panie pułkowniku! – z oddali doleciał głos, jakby pozbawiony właściciela.
Oficer z dużym wysiłkiem uniósł głowę. Wysoko ponad nim, na tle tarczy zachodzącego słońca, ukazały się maleńkie figurki. Zaczął sprawdzać wszystko dookoła. Wydawało mu się, że większość kompanii przetrwała katastrofę. Ale gdzie byli Greul, Madad i przede wszystkim wielki bawarski łobuz Jo, serce i kręgosłup całego oddziału?
Szybko poderwał się na nogi i ocenił scenerię, która go otaczała, a reszta kompanii zsuwała się w jego stronę po zaśnieżonym stoku. Stürmer gorączkowo zaczął się modlić, aby zaginieni ludzie przetrwali ten dwustumetrowy upadek.
Nad powierzchnię śniegu przedarła się czyjaś ręka. Była w irchowej rękawiczce. To mógł być tylko Greul, który gustował w tego typu wyrobach i nosił je, wbrew regulaminowi, zamiast standardowego wyposażenia Wehrmachtu, używanego przez resztę kompanii. Pułkownik przez chwilę truchtał niezdarnie w śniegu, chwycił za dłoń i mocno pociągnął.
Ze śniegu wyłoniła się twarz majora. Usta miał szeroko otwarte i gapił się na świat jak umierająca ryba, starając się schwytać w płuca zbawcze powietrze.
Stürmer pochylił się nad nim.
– Wszystko w porządku, majorze? – dopytywał się gorączkowo.
– Tak… tak – dyszał Greul. – A… inni, zobacz… co z innymi.
Greul wisiał na krawędzi dziury, w której jeszcze przed chwilą był zasypany, podczas gdy Stürmer dalej z mozołem przedzierał się śnieg, szukając na jego powierzchni śladów po reszcie swoich ludzi.
Odnalazł Madada w chwili, gdy reszta kompani dotarła na miejsce katastrofy. Chłopak był przytomny, ale drżał straszliwie, a na jego pomarszczonej orientalnej twarzy, pobladłej i ściągniętej z zimna, zaczynały już formować się sople, zwisające z brwi i nozdrzy. Ale mimo to miał jeszcze dość siły, by zapytać:
– A gdzie jest Byk Jo? – a potem uśmiechnął się z wysiłkiem. – Jest mi nadal winien 10 marek z ostatniej wypłaty.
Minęło jeszcze czterdzieści minut nim odnaleźli zaginionego sierżanta. Dostrzegli go dzięki linie, wystającej ze śniegu, którą przeciął, żeby nie pociągnąć za sobą w białą otchłań reszty kompanii ze skraju przełęczy. Bardzo powoli szło im odgarnianie śniegu za pomocą rąk i zwykłych saperek. A mimo tego Jo był nadal świadomy, gdy go w końcu odkopali ze śniegu i znaleźli go zaklinowanego w szczelinie lodowej, dzięki lufie moździerza, przywiązanej do jego pleców. Ani sam upadek, ani podduszenie zdawało się, że nie uczyniły żadnej krzywdy sierżantowi.
– Zetrzeć głupie uśmieszki z tych waszych pysków i wyciągnijcie mnie stąd. Czy może potrzebujecie rozkazu na piśmie?
Pułkownik Stürmer zaśmiał się z ulgą. Starszy sierżant Meier będzie żył, aby walczyć przez następne dni.

I tak wiadomość radiowa dotarła do pułkownika Stürmera na stoku Jungfraujoch, gdzie został rozbity obóz na noc przez wyczerpanych strzelców górskich. Trzymając cieniutki skrawek papieru, który wręczył mu przed chwilą radiotelegrafista, pochylił się z nim do wątłego płomienia kuchenki spirytusowej i zaczął czytać głośno miękkim głosem, a wiatr porywał jego słowa, aby je zagłuszyć.
– Pułkownik Stürmer i major Greul mają zameldować się w kwaterze głównej generała Dietla… godzina zero osiem zero zero jutro rano… Mundury galowe… następnie wyjazd do Obersalzbergu… zero dziewięć zero zero… Dietl.
Potem wręczył kawałek papieru Greulowi, którego oczy błyszczały z podniecenia jak ogniki maleńkiej kuchenki. Ten chwycił ochoczo bibułkę i przeczytał zapisany na niej tekst, podczas gdy Stürmer patrzył zadumany w aksamitną ciemność nocy, otaczającą ich namiot.
– Obersalzberg, pułkowniku – zdawał się krzyczeć major – wie pan, co to znaczy?
Stürmer pokiwał głową, ale nic nie mówił, teraz wpatrując się w odległe srebro zimnych i nieczułych gwiazd.
– Mamy spotkać się z Führerem!
– Tak, Greul. Wódz musiał już powrócić ze wschodu.
– Ale co to oznacza? – Spytał niecierpliwie major. – To znaczy, że będzie nam towarzyszył generał Dietl.
Stürmer nie od razu odpowiedział. Rozejrzał się po niewielkim kręgu, jakie tworzyły rozstawione namioty. Jego ludzie byli teraz tylko ciemnymi sylwetkami w złotawym świetle kuchenek spirytusowych. Potem spojrzał dalej, na czyste i wzniosłe góry. Westchnął i powiedział znużonym po czterech latach wojny głosem.
– To znaczy, majorze, że Führer ma dla grupy szturmowej Edelweiss nowe zadanie…

*Dokładnie nazwa taka była nadawana tej części niemieckiej dywizji górskiej, która mogła działać na znacznych wysokościach nad poziomem morza.