Dziewiętnastoletnia Yeine Darr, córka arystokratki i władcy barbarzyńskiego plemienia z północy, z powodu swojego pochodzenia nigdy nie miała łatwego życia. Kiedy jej matka umiera w tajemniczych okolicznościach, dziewczyna zostaje wezwana do królewskiego miasta Sky, gdzie ku swojemu niebotycznemu zdumieniu zostaje ogłoszona pretendentką do tronu Stu Tysięcy Królestw. Zmuszona do walki o władzę z dwojgiem kuzynów, zostaje uwikłana skomplikowaną sieć pałacowych intryg i spisków. W świecie, w którym upadli bogowie służą ludziom za broń, Yeine musi odkryć, kto jest jej sojusznikiem, a kto wrogiem.

Sto tysięcy królestw, pierwszy tom Trylogii Dziedzictwa, to debiutancka książka N. K. Jemisin nominowana do wielu prestiżowych nagród (m. in. do Hugo, Nebuli i World Fantasy Award) w kategorii najlepszy debiut i najlepsza powieść roku. Nie będę ukrywać, że to właśnie informacja o tych wyróżnieniach skłoniła mnie do lektury, a zarazem sprawiła, iż miałam co do pierwszego tomu Trylogii Dziedzictwa duże oczekiwania. Niestety, powieść nie do końca im sprostała.  

Zacznijmy od mocnych stron książki, do których z pewnością należy zaliczyć sposób prowadzenia narracji. Sto tysięcy królestw formą ma przypominać opowieść głównej bohaterki o swoim życiu. Muszę przyznać, że to ciekawy zabieg – komentarze odnoszące się do opowiadanej historii, uprzedzanie biegu wydarzeń oraz wracanie do faktów, o których narratorka zapomniała wcześniej wspomnieć, bardzo urozmaiciły powieść. Książka N. K. Jemisin zachwyca interesującym, spójnie wykreowanym, wielokulturowym światem; porusza również temat pisania historii przez zwycięzcę i wykorzystywania religii w celach politycznych. Niezwykle spodobał mi się także pomysł wprowadzenia Enefadeth, upadłych bogów, zmuszonych do służenia rodowi Arameri rządzącemu Stoma Tysiącami Królestw.

Moje pierwsze wrażenia były jak najbardziej pozytywne. Mamy tu bohaterkę wrzuconą nagle w nieznany jej dworski świat, obietnicę licznych intryg i –  jakby tego było mało – zagadkową śmierć matki, której tajemnicę stara się odgadnąć Yeine. Jednak im dalej w las, tym więcej drzew, pojawia się bowiem niezwykle przewidywalny wątek miłosny. W efekcie pałacowych spisków dostajemy jak na lekarstwo, a o władzę nikt tak naprawdę nie walczy. Książka skupia się głównie na relacjach pomiędzy postaciami, na motywach i problemach poszczególnych bohaterów. Wprawdzie pod koniec powieści akcja przyspiesza i wzrasta dramatyzm wydarzeń, ale wszystko to prowadzi do bardzo przewidywalnego i nieciekawego finału.  

Mam także mieszane uczucia, jeśli chodzi o wykreowane postacie. Najwięcej dowiadujemy się oczywiście o głównej bohaterce, Yeine. Z jednej strony jest to twarda, inteligentna dziewczyna, która nie poddaje się przeciwnościom losu i mimo że trafia do nieprzyjaznego, obcego sobie miejsca, cały czas próbuje realizować wyznaczony wcześniej cel. Z drugiej strony nagle potrafi zaskoczyć niezwykle głupim i nieodpowiedzialnym zachowaniem przystającym bardziej rozkapryszonej nastolatce niż młodej przywódczyni plemienia i spadkobierczyni tronu. Jej emocjonalnie rozchwianie chwilami doprowadzało mnie do szału. Oprócz niej, na pierwszy plan wysuwa się dwóch bohaterów, bogowie: Nahadoth i Sieh. Pierwszy z nich to bardzo niejednoznaczna postać – nie jest istotą ani dobrą, ani złą, jednocześnie fascynuje swoją zmienną naturą i odstrasza nieludzkim okrucieństwem. Jednak najbardziej polubiłam Sieha, bóstwo w ciele wiecznego dziecka, bohatera niezwykle nieprzewidywalnego i uroczego.  

Pozostałe postacie to garstka osób z królewskiego dworu oraz dwa kolejne uwięzione w ciele sług bóstwa, które – choć mają dość duży wpływ na przebieg wydarzeń – nie wypadają zbyt interesująco. Warto jednak zauważyć, że autorka starała się stworzyć wielowymiarowe i nieszablonowe osobowości, przez co bohaterowie nie są ani jednoznacznie pozytywni, ani negatywni: każdy z nich ma jakieś własne, egoistyczne pobudki i stara się realizować sobie tylko znane cele. Nawet Yeine nie pretenduje do tytułu „tej dobrej” – w końcu wszystko, co robi, czyni z zemsty za śmierć matki. Pomysł na taką kreację postaci był dobry, ale wykonanie wypada raczej średnio i zachowanie bohaterów chwilami bywa sprzeczne z ich charakterem.   

Nie zachwyca również  polskie wydanie Stu tysięcy królestw. Okładkę zdobi grafika przedstawiająca budynek złożony z elementów słynnych budowli z całego świata, jednak umieszczony w tle fragment kobiecej twarzy sprawia, że całość wypada kiczowato. Nie podobają mi się także udziwnienia przy numeracji rozdziałów – ogromne cyfry zapisane inną czcionką niż tytuł danej części książki wyglądają po prostu dziwacznie. Dobrze za to spisała się tłumaczka książki, Kinga Składanowska, choć w paru miejscach pojawiają się drobne niezgrabności stylistyczne oraz irytująca kalka „okazał się być”. Przyjemność czytania psuły mi także błędy interpunkcyjne, od których w książce aż się roi.  

Sto tysięcy królestw N.K. Jemisin nie jest złą powieścią – ot, nawet wciągające czytadło na długie zimowe wieczory. Jako debiut wypada wcale nieźle; autorka ma duży potencjał i ciekawi mnie, jak rozwinie swój pomysł w kolejnych tomach. Jednak jak na książkę nominowaną do tylu nagród Sto tysięcy królestw mocno rozczarowuje. Kto wie, może w następnych częściach trylogii będzie lepiej?  

Tytuł: Sto tysięcy królestw
Tytuł  oryginału: The Hundred Thousand Kingdoms
Autor: N.K. Jemisin
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Tłumaczenie: Kinga Składanowska
Projekt okładki: Krzysztof Krawiec
Data wydania: 2011
Wydanie: I
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-61386-11-7
Liczba stron: 458
Cena: 37,90 zł

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *