Dziś przedstawiamy trzecią, ostatnią część opowiadania autorstwa Marcina Wełnickiego (Śmiertelny bóg, Testament Demoklesa) pt. Auré. Ilustracje wykonał Konrad Guliński.

I: Służby Bezpieczeństwa (przeczytaj TUTAJ)

II: Enwiromentaliści (przeczytaj TUTAJ)

III: Auré

Rozpoznaję  ją po głosie.

– Co tylko zechcesz, Annes. – Odwracam się do niej przodem. Wymierzony we mnie pistolet nie jest żadnym zaskoczeniem. – Mam bardzo zły nawyk.

– Niestety masz rację.

Żal, że moje umiejętności samokrytyki nie idą w parze z umiejętnością samodoskonalenia się.

– Jak mnie znalazłaś? – Głupie pytanie.

– Poszłam do twojego natychbudu. Nie było cię tam, za to była dziura w ścianie. Dodałam dwa do dwóch.

Okazuje się, że jestem podwójnie stratny.

– Zdaję sobie sprawę, że moja sytuacja nie jest w tej chwili najlepsza, ale czy mogę tylko zapytać, moja ciekawość nie daje mi spokoju. Po co ta mistyfikacja?

– Nie. I proszę, nie stawiaj się.

Coś  czuję, że już razem nie polecimy.

– Nie będę. Nic ci z mojej strony nie grozi. Brzydzę się przemocą.

– Tak?

– Przemoc jest dla tych, którym skończyły się argumenty.

– A jesteś pewien, że ci jakieś zostały?

– No cóż. Wnioskuję, że mnie nie zabijesz. Nadal mnie potrzebujecie.

Annes uśmiecha się szeroko.

– To prawda.

– A co, jeśli nie będę kooperował?

– Zeznanie byłoby lepsze, ale jeśli wszystko zawiedzie, pozostanie nam twoja holowiadomość. Wiesz, ta, którą nagrasz pod wpływem perswazji.

– Będziecie mnie torturować?

– Jeśli będzie trzeba.  

– Wyglądałaś tak niewinnie.

– Pozory mogą mylić. Nie masz pojęcia, do czego jestem zdolna, Nim.

Och, Annes, teraz już mam.

Delikatnie wciskam włącznik mojego komunikatora nadgarstkowego. Otwieram kanał  w eter. Włączam tryb cichy. A wszystko to jednym muśnięciem o dotykową klawiaturę.

– W takim razie chyba będę współpracował.

– Decyzja, niestety, nie należy do ciebie.

– Wiesz, mógłbym spróbować połączyć się z SB.

Ponownie się uśmiecha. Myśli, że mnie przejrzała. Spotkała dziesiątki takich jak ja i wszystkich pożarła. Teraz widzę pogardę  ukrywającą się za wesołymi ognikami w oczach. To rzeczywiście jest dla niej gra. Biedny Brzydki myślał, że jedna z Pięknych może się nim zainteresować.

– Jesteś na to zbyt rozsądny. Wiesz, że SB nie okazałoby ci nawet krztyny wdzięczności. Ani, jeśli już o to idzie, litości. Niemniej jednak, oddaj mi ten swój komunikator nadgarstkowy.

– Przezorny…?

– Po prostu mi go oddaj, Nim.

– I żadnych gwałtownych ruchów – dodaję, ostrożnie usuwając komunikator. Podaję go Annes, a ona, nie spuszczając ze mnie wzroku, chowa go za pas. – Nie wyrzucisz go?

– Och, Nim. A jak mielibyśmy się później skontaktować z twoim statkiem?

– Myślałem – zaczynam. O ja głupi. Oczywiście, że mają laser kierunkowy o odpowiedniej mocy. A teraz mogą też namierzyć „Anaksagorasa”. – Nieważne. Mój aioid…

Annes strzela, robocik rozpada się na wirujące kawałeczki.

– Nie będzie stanowił problemu. A teraz idź przodem i nie próbuj nic głupiego.

Ruszam – bo cóż innego mogę zrobić?

„Neolityczną wioskę” zostawiamy za plecami. Annes narzuca szybkie tempo. Jestem ciekaw, jakie myśli przemykają teraz przez jej głowę. Zerkam na nią ukradkiem. Na jej twarzy maluje się wyraz powściąganego samozadowolenia. Rzuca mi pełne politowania spojrzenie. Będzie się targował, myśli, czy błagał? Całkowicie się rozklei czy będzie udawał twardziela?

Nic z tych rzeczy.

To, co było kilkuminutowym lotem, zamienia się w półgodzinny spacerek. Na Auré nie ma ścieżek, oprócz tych, które przetarła zwierzyna. Przedzieramy się przez chaszcze, gałęzie smagają nas po twarzach.

Nie rozmawiamy.

Annes, przyzwyczajona do komfortowego życia Annes, traci cierpliwość. Odbija na zachód, gdzie zalesienie jest rzadsze, a liczne zwierzęta wydeptały trawę, tworząc ścieżki do wodopoju. Cóż znaczy piętnaście minut w obliczu nieskończoności czasu?

Hm. Moją wolność.

Słyszę szum rzeki. Domyślam się, gdzie jesteśmy, a chwilę później, kiedy roślinność po naszej lewej ustępuje przepaści, domysły zamieniają się w przeświadczenie. Ryzykuję spojrzenie w dół. Kilkumetrowy spadek, a poniżej spienione, prawie białe wody.

W oddali rozlega się grzmot, potem zaczynają się krzyki. Widzę, jak pewność odpływa z twarzy Annes i zastępuje ją  coś innego. Strach – nieznanego. Annes nie ma pojęcia co się dzieje. Ja – wręcz przeciwnie. Mój nadgarstkowy komunikator stale nadaje sygnał, sygnał, który stacje nasłuchowe SB potrafią namierzyć. Oczami wyobraźni widzę zadowoloną gębę komendanta wykonawczego, „mamy cię!” cisnące się na jego usta i krótkie komendy wywrzaskiwane pełnym napięcia głosem. Wszystkie oddziały patrolowe (przynajmniej jeden musiał być bardzo blisko) kierują się w stronę źródła sygnału, czyli na północ. Ale pomiędzy nimi, a moim komunikatorem, znajduje się smaczniejszy kąsek. Obóz „enwiromentalistów”.

– Co zrobiłeś? – pyta zszokowana Annes.

– Ja? Byłem tu z tobą. Ja nic nie zrobiłem. Może, tak jak obawiała się Proyas, SB w końcu wytropiło wasz obóz?   

– Kłamiesz!

– Co miałbym zyskać, kłamiąc? – To pytanie zawsze uspokaja ludzi. Myślą, że jeśli korzyść nie jest oczywista, to z pewnością wcale jej nie ma. – Musimy uciekać.

– Nie! Moja matka…

– Może już jest martwa? Może ostatkiem sił broni się w swoim baraku? – Zaszczepiam w niej tę myśl. Ludzie zawsze czepiają się nadziei, chociażby była żelazną kulą rzuconą do rzeki. – Ale to nie potrwa długo.

– Muszę jej pomóc – mamrocze Annes.

– Będę cię tylko spowalniał.

Prawda moich słów do niej dociera. Annes unosi wyżej pistolet. Celuje mi w głowę – cóż za miłosierdzie.

– Ale nadal jestem użyteczny. Beze mnie nie wydostaniecie się z tej planety.

Widzę  w jej oczach odbicie konfliktu, który rozgrywa się za nimi.

– Nie musisz decydować między niemożliwymi opcjami. Zawsze jest trzecia droga. Twoja broń posiada ustawienie „ogłuszania”, prawda?

Kiedy osuwam się nieprzytomny pod jednym z drzew, kilka metrów od urwiska, myślę o Annes i jej matce. Wiem, że już się nie spotkamy. Upewniłem się, że tak właśnie będzie. Czy to morderstwo czy jeszcze samoobrona? Do snu układają mnie odgłosy rzeki.

Budzę  się z potwornym bólem głowy. Jest już grubo po zmroku. Wstaję, otrząsam się z ziemi i nasłuchuję. Nic. Ale ta cisza nie potrwa długo. Służby Bezpieczeństwa szybko rozszerzą strefę poszukiwań. Muszę się stąd oddalić. Prędko.

Podchodzę  nad skraj urwiska i spoglądam w czarne wody rzeki. Jestem przerażony, ale wiem, że to jedyny sposób. Odnajduję żyłkę bezpieczeństwa mojego uniformu. Pociągam za nią i, nie czekając na efekt, rzucam się w odmęty. Czuję ogarniające mnie przejmujące zimno. Nie jestem dobrym pływakiem, prąd ściąga mnie w dół i w głąb. Woda mnie przykrywa.

Wstrzymuję  oddech.

Zamykam oczy.

Sekundy zamieniają się w godziny, a te wloką się nieubłaganie. Strach staje się namacalny, pogrążone w czarnej topieli instynkty szaleją. Chcę wrzeszczeć, ale wiem, że to oznaczałoby moją zgubę.

nim w odmetach

Wreszcie czuję, jak zwiększa się moja objętość. Mój uniform pęcznieje, jego wewnętrzne warstwy wypełniają się sprężonym gazem. Siła wyporu wypycha mnie na powierzchnię.

Przestaje mi grozić utonięcie (pozostają tylko hipotermia i skały). Dryfuję wraz z prądem w dół rzeki i próbuję nie stracić przytomności. Ponownie tracę rachubę czasu. Z umysłowego odrętwienia wyrywa mnie zmiana warunków. Rzeka zauważalnie zwalnia, a jej bieg znacznie się rozszerza. Trafiłem do jakiegoś zbiornika wodnego, jeziora. Wypatruję linii brzegowej, a później powoli płynę w jej stronę.

Kiedy wydostaję się na brzeg, ledwo żyję. Padam ze zmęczenia. Trzęsę się z zimna. Przewracam się na plecy i zaczynam energicznie pocierać klatkę piersiową. Moje ruchy stają  się coraz bardziej ospałe. W końcu zasypiam.

Budzi mnie piekące słońce, jego promienie liżą mi brązem twarz już od jakiegoś czasu. Jest mi ciepło i zimno naraz. Mam gorączkę. Mogłem się przeziębić. Jestem co prawda zaszczepiony na wszystkie znane ludzkości choroby, ale to niestety nie znaczy wiele na nieznanym ludzkości świecie. Zmuszam się do powstania. Na sztywnych nogach kuśtykam do krawędzi lasu. Szukam jagód i innych owoców, tych, po których wcześniej czułem się lepiej, niż po innych.

Wieczorem tego samego dnia ruszam w drogę. Nie wiem jak, ale muszę odnaleźć drugi obóz „enwiromentalistów”. Mają laser kierunkowy, za pomocą którego skontaktuję się z „Anaksagorasem”. Muszę ich tylko do tego przekonać. Czy wiedzą, kim jestem? Z pewnością. Proyas miała wystarczająco dużo czasu, aby ich o tym powiadomić. Czy wiedzą, że przejrzałem ich kłamstwo? Wątpliwe. Ta wiedza przepadła wraz z Annes. Wszystko, co będę musiał zrobić, to grać swoją rolę. I odkryć, o co tu tak naprawdę chodzi.

Wracam myślami do „neolitycznej wioski”. Korporacyjni zadali sobie wiele trudu. Jestem w stanie prześledzić tok wydarzeń od chwili pojawienia się ich statku w przestrzeni nad Auré. Placówkowiec AMC ląduje na planecie. Korporacyjni zakładają swoją bazę, budują atrapę ruin. Przypominam sobie to pierwsze miejsce: miłorzęby, jesiony, sekwoje. Tam nie odkryłbym mistyfikacji. Pojawiają się Służby Bezpieczeństwa. Korporacyjni muszą uciekać. Budują drugą atrapę, ale ta iluzja nie jest już perfekcyjna. Wioska miała stać gdzie indziej, gdzieś, gdzie jesionowe belki byłyby na miejscu. Korporacyjni zostali zmuszeni do zmiany planów i to okazało się ich zgubą.

Ale po co? Po co w ogóle udawali enwiromentalistów?

Odpowiedź  mi umyka.

Po gęstniejącym zaroście na twarzy poznaję, że minęło już  kilka dni. Zdaję sobie sprawę, że na własną rękę nie odnajdę drugiego obozu. Będę się kręcił bez celu po lasach, dopóki nie opadnę z sił lub nie natknę się na patrol SB albo jakiegoś drapieżnika. Równie dobrze mogę tu zamieszkać i stać się jednym z oszołomów komendanta wykonawczego.

Mijają  kolejne dni. Wciąż podróżuję, ale już bez pośpiechu. Dużo śpię. Gorączka nie ustępuje. Czasem zdaje mi się, że w gęstwinie poruszają się jakieś postacie. Słyszę urywki rozmów. Wszystko to majaki. Takie jak ten:

– Nie wyglądasz za dobrze – mówi zjawa wyłaniająca się zza olbrzymiego kamforowca.

– I kto to mówi?

Zjawa okazuje się kobietą o krótkich jasnych włosach i zielonych oczach. Jej ubranie migoce na zielono i brązowo, jakby było uszyte z samej ziemi i krzewów. Wygląda znajomo, może to duch jakiejś mojej antenatki?

03 lana waed

– Majaczysz.

– Z pewnością. Mam gorączkę, jestem niedożywiony i przeziębiony. To logiczny wniosek.

– Coś na to poradzimy – mówi kobieta-zjawa i podchodzi bliżej.    

Tracę  przytomność.

Budzi mnie jakiś przyjemny zapach. Podnoszę się i zauważam, że ktoś przykrył mnie grubym pledem.

– Jak się czujesz?

Jeszcze odrobinę otępiały, przecieram oczy. Kobieta-zjawa nie zniknęła. Przeciwnie, jej obraz się wyostrzył. Teraz widzę, że jej strój to obcisły kombinezon wyposażony w system holo-kamo. Jego wzory zmieniają się na moich oczach przy każdym ruchu kobiety.

– Kim jesteś?

– Ja? Ja jestem nikim. Ty zaś, panie inspektorze Nimie Aman, jesteś wszystkim.   

Kobieta siedzi pod kamforowcem. Obok niej leży plecak i mały zestaw kuchenny. To właśnie z niego wydobywa się ten przyjemny zapach.

– Skąd?

– Skąd wiem jak się nazywasz? Obserwowałam cię.

– Czemu?

– Bo,  jak powiedziałam, jesteś wszystkim. Możesz rozwiązać tajemnicę Auré i przedstawić ją światu.  

– Którą?

Kobieta uśmiecha się. Ma ładny, naturalny uśmiech. Nawet stąd widzę,  że jej siekacze są odrobinę za duże. Ta kobieta, podobnie jak ja, jest Brzydką.

– Tę prawdziwą. Dla której AMC stworzyło swoją mistyfikację.

– Przepraszam, nie usłyszałem twojego imienia.

– Bo go nie podałam – śmieje się kobieta. – Ale widzę, że cię to trapi. Jestem Lana Waed. Byłam członkinią ekspedycji AMC.

– Ale?

– Ale nie spodobał mi się kierunek, jaki obrał doktor Idin. Opuściłam ich podczas zamieszania wywołanego atakiem Służb Bezpieczeństwa.

Pamiętam nazwisko Idin. Waed zresztą też. Ale bez aioida mogę się  opierać jedynie na własnej, zawodnej pamięci. Nie potrafię ich przypisać twarzom.

– I od tego czasu czekałaś na kogoś takiego jak ja, jak mniemam? Kim jest doktor Idin?

– Idin zawiaduje ekspedycją AMC.

– Myślałem, że to była rola niejakiej Proyas.

– Nie. Proyas tylko grała swoją rolę.

– Lidera enwiromentalistów. Po co?

– Żeby uwiarygodnić zniknięcie części załogi. Żeby wskazać kozła ofiarnego. Żeby nikt nie przeszkadzał Idinowi w jego badaniach.

– Badaniach? – Ta historia zagęszczała się szybciej niż natychcement. – Co takiego robił doktor Idin?

– Pytałeś, czemu ich opuściłam. Być może o tym nie wiesz, ale mieliśmy w załodze prawdziwych enwiromentalistów. Kilku resocjalizowanych przestępców.

– Wiem o tym. Za co byli resocjalizowani?

– Nic wielkiego. Drobne sabotaże i akty ekouświadamiania. AMC dało im drugą szansę. Dopiero znacznie później okazało się, że oni też mieli swoją rolę do odegrania w tej wielkiej farsie.

Widzę, jak jej rysy tężeją.

– Ich obecność uwiarygodniała historyjkę o przejęciu placówki przez ekoterrorystów.

– Część ekspedycji, w tym Idin, mogła zniknąć. „Zabici przez enwiromentalistów”. Rozumiesz? Żeby nikt nie patrzył im na ręce i mogli prowadzić swoje badania. Ci resocjalizowani przestępcy z chwilą przybycia na planetę stali się zbędni. Więcej, stali się ciężarem. Idin rozkazał ich usunąć. Nie na to się pisałam, więc uciekłam.

Wstaję  z ziemi, żeby rozprostować kości. Moje spojrzenie przykuwa leżący obok Lany karabin. Wygląda, jakby został wykonany z gliny. Kobieta podąża za moim wzrokiem i uśmiecha się.

– To telefazer. Promiennik. Słusznie sądzisz, że to ja cię uratowałam. Byłeś okazją, której nie mogłam przepuścić.

– Ludzie pokładają we mnie zbyt wiele nadziei. Czemu mnie nie dogoniłaś? Pozwoliłaś, żebym dotarł do obozu Proyas.

– Uwierz mi, próbowałam – ale uciekałeś tak zawzięcie, że w końcu i ja straciłam ślad. Zanim go podchwyciłam, pojawiła się Annes.

– Przepraszam, jeśli to zabrzmi wrogo, ale trudno mi uwierzyć, że przeżyłaś tak długo na własną rękę. Promiennik i holo-kamo? To standardowe wyposażenie korporacyjnych?

– Jestem zwiadowcą, Nimie Aman, to nie jest moja pierwsza wycieczka. Co zaś się tyczy promiennika, należał do Idina. Nie masz pojęcia, ile technicznych nowinek korporacyjna śmietanka ukrywa przed ogółem.

– Mam mgliste pojęcie. Ukradłaś mu go?

– Nie, pożyczyłam.

Zaczynam lubić tę kobietę, tę Lanę Waed, zwiadowcę  AMC.

– Wspomniałaś coś o sekretach Auré.

– Muszę ci coś pokazać.

Znowu to samo.

– Pokazać? A nie możesz mi po prostu powiedzieć?

– To musisz zobaczyć na własne oczy.

Marszczę  brwi, wzdycham, przewracam oczami, słowem – cały arsenał dezaprobaty.

– Nikt nie docenia mojej wyobraźni. Ruszamy?

– Powinieneś odpocząć. Kiedy cię znalazłam, byłeś wycieńczony. Dostałeś trzy tabletki ogl. Zjedz coś.

– Ogl? Co gotujesz?

– Ogólnego leczenia. I gulasz z królika. Przykro mi, pakiety żywnościowe już dawno mi się skończyły. – Kiedy widzi moją twarz, dodaje: – Nie bój się, dodałam antyseptyków.

Jestem głodny, więc jest mi wszystko jedno, a gulasz okazuje się zaskakująco smaczny. Co jakiś czas zerkam na moją wybawczynię (na tej planecie jestem zdany na łaskę kobiet). Siedzi spokojnie, wsłuchuje się w otaczającą nas głuszę. Na jej ustach błądzi nieśmiały uśmiech, ale nie jest przeznaczony dla mnie. Jej oczy spoglądają w dal, jakby przemierzały galaktyki.

Nie wiem, o co jeszcze mógłbym zapytać, więc jem w ciszy. Po posiłku szybko zasypiam.

Budzi mnie delikatny dotyk na policzku, coś jak aksamit pocierający o papier ścierny.

– Wstawaj, Nimie Aman, daleka droga przed nami.

– Wystarczy Nim.

Kobieta uśmiecha się w jakiś dziwny sposób.

– Nie, nie wystarczy. Nasze imiona skrywają prawdy o nas – mówi, jakby zdradzała mi jakąś tajemnicę.   

– Nasze imiona są tylko tym czym są, Lano. Desygnatami. Gdybym nazywał się, na przykład, Finen Tay – nie wiem czemu akurat to imię przyszło mi na myśl – nie byłbym mniej sobą, niż jestem teraz.

– Gdybyś nazywał się Finen Tay, nie byłbyś inspektorem Inspektoratu Ekspansji.

– Czemu? Byłbym nim, jako Finen Tay.

– Bo inspektorem jest Nim Aman. Nawet jeśli naprawdę nazywa się Finen Tay.

Nie rozumiem.

– Jesteś zwiadowcą czy filozofem? – śmieję się. – Dość już tych rozważań. Chciałaś mi coś pokazać, a ja co prawda nieszczególnie chcę to oglądać, ale czuję, że muszę.

Lana kiwa potakująco głową i sięga do swojego plecaka. Wyciąga krystaliczny prostopadłościan rozmiarów mniej więcej ludzkiego ramienia. Wciska na nim jakiś przycisk i pudło zaczyna się rozkładać. Po chwili przypomina coś na kształt antygrawitacyjnego skutera. Albo lodowej rzeźby.

– Stylowy – mruczę pod nosem. Nigdy takiego nie widziałem. Jest prawie przezroczysty. W środku są jakieś kable i urządzenia, ale nie mogę się w nich połapać.

Kobieta pakuje swoje rzeczy, przewiesza karabin przez ramię i wskazuje na pojazd.

– Ledwo nas uniesie, ale to o niebo lepsze od marszu.

Kiwam głową na znak zgody.

Lecimy w nieznanym mi kierunku. Poświęcam chwilę na zrewidowanie mojej osobistej polisy zaufania. Im dłużej przebywam na tej planecie, tym moje zachowanie jest dychotomicznie bardziej rozchwiane. Z jednej strony coraz chętniej się zaprzyjaźniam, z drugiej coraz szybciej zaczynam mieć podejrzenia, co do moich nowych znajomych. Nie inaczej jest w przypadku Lany Waed.

Przyciskam się mocniej do jej pleców, mimo że nieprzyjemnie ciepła lufa telefazera wbija mi się w policzek. Robi mi się gorąco. Zbyt długo przebywałem w tej dziczy.

– Samotny? – pyta Lana, jakby odgadując moje myśli albo – być może – czując ucisk na plecach.

– Nawet nie wiesz, jak – żartuję, ale jednocześnie purpurowieję. Dobrze, że ten skuter nie ma wstecznego lusterka.

– Ja też – odpowiada Lana, a ja nie wiem czy to żart, szczere wyznanie czy może coś innego. Czemu ten skuter nie ma wstecznego lusterka?

Wieczorem zatrzymujemy się na postój i tak każdego kolejnego dnia przez następne trzy dni. Krajobraz wokół zmienia się nie do poznania. Drzewa stają się rzadsze, jest za to więcej trawiastych równin. Słońce praży mocniej. Czwartego dnia ruszamy na piechotę, wyczerpała się bowiem bateria skutera antygrawitacyjnego.

– To już niedaleko – zapewnia mnie nieustannie. – Dotrzemy tam jutro w okolicy południa.

Żywimy się tym, co Lana upoluje. Nie wiem, gdzie nauczyła się to robić, ale jestem pod wrażeniem.

Dużo rozmawiamy. Lana unika tematu Auré, jakby to miała być jakaś wielka niespodzianka (cóż może przebić historyjkę o kosmicznych ziarnach?), ale na wszystkie inne jest bardziej niż skłonna podyskutować. Historia Korporacji, polityka, ekologia, praca w AMC, Inspektorat. I lżejsze, o gustach, odczuciach, opiniach i emocjach. Kiedy jej pozwalam, zapuszcza się na filozoficzny grunt i prowadzi dyskurs równie treściwy, co wcześniejsza rozmowa o znaczeniu imion, ale teraz już mi to nie przeszkadza.

W braku technologii i innych ludzi jesteśmy skazani na siebie. Na światach Korporacji szum informacyjny jest tak duży, a ogrom spraw do załatwienia tak przytłaczający, że nie sposób kogoś poznać. Ludzie są sobie tylko elementami misternej konstrukcji, jaką jest samo życie, a nie partnerami. Stąd wynika moja samotność i, być może, również jej. Nie pytam.

– Wybacz, Nimie Aman, ale muszę się odświeżyć – mówi do mnie któregoś wieczora.

– A masz tu gdzieś kabinę z prysznicem ciśnieniowym? Bo również bym skorzystał.

– Nie. Mam jezioro.

Grzecznie dziękuję, bo mimo mojej przygody z rzeką, nie przezwyciężyłem jeszcze do końca moich fobii. Tyle zarazków i drobnoustrojów…

Lana odchodzi, zostaję sam.

Moja niecierpliwość szybko przechodzi w podejrzliwość, ta zamienia się  w pewność, a pewność w konieczność, od myśli przechodzę  do czynów i już skradam się w dół zbocza, ku brzegom jeziora. Po drodze zastanawiam się jak bardzo to rozumowanie zostało skalane instynktownymi żądzami.

Nagle się zatrzymuję. Widzę ją. Stoi na piaszczystej plaży, rozpina kombinezon. Materiał zsuwa się, jakby był drugą, zrzucaną sezonowo skórą. Po chwili leży na ziemi, a Lana wodzi stopą po mokrym piasku. Moja podejrzliwość została ugaszona, więc czemu nadal tu stoję? Czemu skradam się do pobliskiego drzewa, a potem, skulony, obserwuję dalej? Czy obawiam się, że w niewielkich, ale jędrnych piersiach ukryła nadajniki? Że nienagannie gładkie, umięśnione plecy skrywają jakiś straszny sekret? Że krągłe pośladki knują? Że wzgórek spiskuje?

Uff, Lana zanurza się w błękicie jeziora i znika mi z oczu. Jak psowaty z podwiniętym ogonem wracam do naszego obozowiska i układam się do snu, chociaż jeszcze długo nie mogę zasnąć.

– Dobrze się wczoraj bawiłeś? – pyta mnie niezobowiązująco Lana przy porannym posiłku.

Nie wiem, co powiedzieć, więc milczę.

Zaraz potem ruszamy. Stosunkowo szybko opuszczamy równinę i zaczynamy się wspinać na zalesiony, stromy stok. Uświadamiam sobie, że to prawdopodobnie stożek piargowy i że kiedyś, zanim nie dobrała się do niego erozja, musiał być jeszcze bardziej spadzisty. Lana jest tego dnia wyjątkowo cicha, być może moje zachowanie ją uraziło, chociaż trudno mi to sobie wyobrazić. Dochodzę do wniosku, że to musi być swego rodzaju fobia albo mania intymności (kiedyś coś o tym czytałem). Jeśli o to chodziło, to trochę jej współczułem – życie musiało być dla niej bardzo stresujące w koedukacyjnym, pozbawionym tabu świecie Korporacji.

Kiedy wreszcie docieramy na grzbiet wzniesienia, słońce jest już wysoko na niebie. Szczyt jest płaski i wąski, a za nim teren znów opada, tworząc niewielką kotlinę. Stoimy na krawędzi zalesionego krateru. Nie jestem geologiem, nie wiem więc, czy zagłębienie powstało w wyniku działalności wulkanicznej czy też uderzenia meteorytu, czy może czegoś zupełnie innego, ale jestem pewien, że miało to miejsce dawno temu.

– Tutaj, przed tysiącleciami, coś spadło – tłumaczy mi Lana. Widzę, że humor jej się poprawił.

– Coś? Nie meteoryt?

Lana uśmiecha się.

– Nie. Tędy, tam jest łagodniejsze zejście.

– Nie zauważą nas?

– Będą obserwować wyłom w zachodniej ścianie i niebo. Nie rób takiej zdziwionej miny. AMC mogło zabrać tylko dwieście dwanaście osób, w tym załogę placówkowca. Większość ludzi, którzy przebywają w obozie poniżej, to naukowcy. Upozorowali własną śmierć z rąk „enwiromentalistów”.  Planeta jest pusta. Nie spodziewali się gości. Przed kim mieliby strzec obozu?

Racja.

– Co badają?

– To, co tu spadło. Wytrzymaj jeszcze troszkę.

Zatrzymuję  się w pół kroku.

– Statek? Statek kosmiczny?

– No i po co psujesz niespodziankę?

– Statek? Sprzed tysięcy lat?

Lana kręci głową, jakby chciała powiedzieć: „nie umiesz się bawić”, a potem wznawia marsz. Ruszam za nią.

– Jeśli tak, – kontynuuję swój wywód – to nie jest nasz. Czyli obcej cywilizacji, wyprzedzającej nas technologicznie o milenia.

– Nimie Aman…

– Rozumiem. AMC go odkryło i postanowiło zgłębić jego sekrety. Ale prędzej czy później musiałoby powiadomić o tym Zarząd. Po to ta mistyfikacja, żeby opóźnić przekształcenie Auré. Żeby ukryć badania nad wrakiem. Gdyby plan się udał, minęłyby miesiące, zanim pojawiłyby się tutaj statki adaptacyjne Korporacji.

– …jesteś niemożliwy. I tak, masz we wszystkim rację. Sprawa trafiłaby pod rozwagę Rady Nadzorczej, trzeba by powołać niezawisłe komisje i tak dalej. Zanim prawda wyszłaby na jaw, AMC ogołociłoby wrak z technologii. Niestety, pojawiło się SB.

– A oni kupili historyjkę o ludziach pierwotnych i przeraziła ich do żywego. Nie mogli pozwolić, żeby ktoś poznał „prawdę”, koszt materialny i w opinii publicznej byłby zbyt duży. Jednego tylko nie rozumiem: istnienie wraku i tak prędzej czy później wyszłoby na jaw, a wszystkie zdobycze AMC zostałyby odebrane. Usunięto by ich z rynku.

– Nie, jeśli wszystko poszłoby z dymem.

– Zamierzali go wysadzić?

– Mhm.

Przypominam sobie manifest ładunku placówkowca. Trzy tony przemysłowego materiału wybuchowego. To miało sens.

Lana się zatrzymuje i nakazuje mi zrobić to samo.

– Tam, widzisz go?

– Tak… jest ogromny.

Wrak ciągnie się od brzegu do brzegu krateru. Jest wyjątkowo dobrze zachowany. Jego podłużny, obły kształt nie zdradza, gdzie znajduje się rufa, a gdzie dziób.

– Jak… on latał?

– Tego właśnie chcą się dowiedzieć.

Poszycie statku wciąż gdzieniegdzie lśni… nie, to materiał izolacyjny, którym pokryto wrak, aby go zamaskować. W pobliżu stoją raz, dwa… dwa mikroreaktory.

– Razem cztery – liczę na głos i porównuję w myślach z manifestem ładunku. Zgadza się.

– Co?

– Nic. Nie widzę żadnych ludzi.

– Większość jest stale w środku. W ten sposób nie musieli wznosić tu kolejnych budowli. Spójrz przez lornetkę, górny pokład po lewej, tam, gdzie jest to szerokie rozdarcie w kadłubie.

– Widzę. Odkryli już coś?

– Mają pewne koncepcje, ale z tego co wiem, to nic konkretnego. Może to już się zmieniło. Nie jestem na bieżąco – mówi, uśmiechając się.

– Odkryli szczątki jakichś istot? – Nie mogę się powstrzymać przed zadaniem tego pytania.      

– Nie… nie wiadomo nawet, czy to rasa humanoidalna.

– O?

– Konstrukcja tego statku jest dziwna, niezrozumiała.

– Będą potrzebowali czasu na swoje badania.

– Czasu, który próbowali kupić. Gdybyś zobaczył wnętrze…

– Ale nie zobaczę, bo jeśli tam zejdę, to z miejsca mnie zastrzelą, prawda?

– Można przyjąć takie założenie. Ale ty pewno chcesz zajrzeć do środka, co? Moglibyśmy spróbować.

W odpowiedzi tylko się uśmiecham.

Po zmroku schodzimy niżej. Tak jak zapewniła mnie Lana, wraku broni szkieletowa załoga, w większości obsadzająca zachodni wyłom. Przechodzimy płytki strumień, przy którym stoją dwa uzdatniacze, mijamy mikroreaktory i zbliżamy się do kadłuba. Statek jest gargantualny!

– Tędy, Nimie Aman. Pracownicy AMC wchodzą od tamtej strony, dlatego my wślizgniemy się przez tę szparę.

– Prowadź.

Zakradamy się do środka przez niewielką dziurę w poszyciu. Korytarze statku są klaustrofobicznie małe i – jeśli nie liczyć rozwieszonych tu i ówdzie kabli jarzeniowych –  nieoświetlone. Trudno się połapać, gdzie jest góra a gdzie dół. Śluzy otwierane są za pomocą skomplikowanego mechanizmu, którego obsługa wymaga najwyraźniej co najmniej trzech ramion. Mijamy pomieszczenia pełne dziwnej, zniszczonej aparatury, której przeznaczenia nie mogę się nawet domyślać. Ściany zdobią napisy w nieznanym języku. W zamieszkałej części statku naukowcy pracują niestrudzenie nawet po zmroku. Nieświadomi faktu, że są obserwowani, debatują nad zastosowaniem zagadkowych mechanizmów, kłócą się, teoretyzują. Lana robi holozdjęcia i wirtualne szkice.

– Widziałem już dość. Wyprowadź mnie na zewnątrz.

Gdy wschodzi słońce, jesteśmy już poza obrębem krateru, bezpiecznie daleko od wraku. Siadam na powalonym, pokrytym mchem pniu sosny. Lana siada obok mnie.

– Wiesz, ilu ludzi przez to zginęło? – pytam.

– Żaden – odpowiada. – Czy wiesz, ilu ludzi zginęło przez chciwość?

Nie potrafię znaleźć błyskotliwej riposty. Wzdycham i zaczynam jeszcze raz:

– Nie wiem, co mam z tym zrobić.

– Musisz powiadomić Radę Nadzorczą. To jedyny rozsądny głos Korporacji.

– Być może. Ale obawiam się, że nawet Rada Nadzorcza nie zdecyduje się na upublicznienie czegoś takiego. Nie ze względu na straty finansowe, ale na panikę, którą takie wiadomości mogłyby wywołać.

– Nimie Aman, nie troszczę się o to. Chcę tylko, aby AMC zapłaciło za to, co zrobiono tym ludziom. Czego uczyniło mnie częścią. I aby odkryta technologia przypadła w udziale całej ludzkości. Nie tylko AMC, nie tylko Zarządowi.

– Ludzkość nic na tym nie zyska, odczuje tylko reperkusje. Kiedy Rada Nadzorcza i Zarząd się o tym dowiedzą, podbój planet i tak zostanie tymczasowo zatrzymany, a Auré przeczesana wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu innych pozostałości obcych. Tylko organy Korporacji i korporacje-podwykonawcy na tym skorzystają.

– Chcesz powiedzieć, że nie zamierzasz nic zrobić.

– Nie. Zrobię, jeśli będę mógł, bo jest to mój obowiązek. Co sprowadza mnie do właściwego problemu: Jak mamy powiadomić kogokolwiek o tym odkryciu?

– Twój statek wciąż znajduje się na orbicie, czyż nie?

– Może. Nic nam po nim. SB blokuje wszystkie pasma.

– Mam pewien pomysł. Mamy tu laser kierunkowy…

– Oczywiście! – Annes zdradziła mi jego istnienie.

– Mógłbyś wysłać wiadomość na swój statek.

– Nie. Straciłem komunikator. Samym laserem to będzie jak tropienie igły na, hm, niebie pełnym gwiazd. Ale. Możemy przesłać wiadomość na mój lądownik. A on uda się z nią na orbitę, do eksploratora.

– Sam?

Uśmiecham się przebiegle.

– Skąd mieliście tu laser kierunkowy? – zbywam jej pytanie własnym. – W manifeście ładunku nie było o nim mowy.

Lana odwzajemnia niewinny uśmiech.

– Zależy, w jakim manifeście. Jeśli pamiętasz, na Auré wylądowały w sumie dwa statki AMC.

– Misja zwiadowcza. Mieli ze sobą laser kierunkowy?

– Tak. To standardowe wyposażenie automatycznych sond AMC. Sonda została uszkodzona podczas lądowania i straciła zdolność ruchu, wobec czego pozostawiono ją tu w charakterze stacji przekaźnikowej.

– A ty wiesz gdzie znajduje się ta stacja.

– Owszem.

– Jesteś pełna niespodzianek, Lano.

Kobieta tylko się uśmiecha.

– To niedaleko. Będziemy tam w półtorej dnia piechotą.

Ruszamy. Bez zbędnej zwłoki – jak na urzędnika przystało. Idziemy na wschód, najpierw przez wąski pas równin, a później pofałdowane wzgórza wypłowiałej zieleni. Nie ma tu wielu drzew, ale za to rośnie wysoka, sztywna trawa. Lana wodzi po jej czubkach palcami. Wygląda, jakby czerpała z tego jakąś dozę przyjemności. Wydaje się pogodna, pogodniejsza niż dotychczas. Szkoda, że nie dzielę jej lekkości ducha. Wciąż nie mogę uwierzyć w tajemnicę Auré. Spiski wewnątrz spisków, a pośród tej sieci – statek obcych. Przypomina mi się sonda KOBOP-u i wiszące w powietrzu pytanie: co byśmy zrobili, gdybyśmy napotkali wyższą cywilizacyjnie rasę?

– Nie wyglądasz na zadowolonego, Nimie Aman.

– Jest takie stare powiedzenie, Lano. Inteligentny człowiek jest zawsze strapiony.

– Wysokie masz mniemanie o sobie.

– …a mądry zawsze szczęśliwy.

Lana rzuca mi rozbawione spojrzenie.

– A myślałam, że nie lubisz filozofii.

– To nie filozofia, to humor samodeprecjonujący. Mieliście niebywałe szczęście. – Zmieniam temat.

– Jak to?

– Wasza sonda rozbiła się bardzo blisko wraku. Jakie te sondy mają zasięg skanowania?

– Hm. Jakieś sześćset kilometrów. Rzeczywiście, AMC się poszczęściło. Chociaż to było szczęście w nieszczęściu, bo prawie ją straciliśmy.

– Czy zbadaliście w ogóle resztę planety?

– Tylko pobieżnie, z pokładu placówkowca. To nie wydawało się takie ważne.

– Nie?

– Myślisz, że znaleźlibyśmy coś ciekawszego niż to?     

– Wątpię. – Ale nie jestem pewien.

Wieczorem rozbijamy obóz. Leżę na wznak, wpatruję się w gwiazdy.

– Nimie Aman?

– Tak?

– Z którego świata-roju pochodzisz?

Zaskakuje mnie to pytanie. Spoglądam na Lanę, ale jej oblicze nie wyraża niczego.

– A czy to ma znaczenie?

– A nie ma?

– Wszystkie są homogeniczne. Jednakie, jak pasta z glonów, którą żywi się większość bazy konsumenckiej.

Odpowiedź  przychodzi po dłuższej chwili.

– Lubię cię, Nimie Aman.

Chrząkam i przewracam się na drugi bok.

– Dobranoc, Lano.

Późnym rankiem następnego dnia docieramy do podnóży większego wzniesienia. Nie jest tak strome, jak ściany tamtego krateru,  ale niewiele mu brakuje. Nie pokrywa go żadna roślinność, tylko sterty skał i żwiru.

– W górę. Sonda wylądowała na szczycie.

– Nie możemy tego obejść?

– Możemy, ale to nam zabierze kolejne pół dnia. Chyba nie boisz się wspinaczki?

– Wiesz, jak zmotywować mężczyznę, Lano. Idź przodem.

Nie muszę jej tego powtarzać. Wspina się jak kozica. Ja poruszam się powoli, ostrożnie stawiam każdy krok. To nie wyścigi, powtarzam sobie w duchu. Kiedy wdrapuję się na szczyt, jest mi duszno, ledwo zipię. Lana siedzi po turecku przy krawędzi i śmieje się ze mnie.

Za jej plecami z ziemi wystaje duża, przekrzywiona, metalowa konstrukcja. Pokryto ją siatką maskującą i warstwą izolacyjną, ale takie maskowanie zmyli tylko kogoś, kto będzie obserwował ją z góry.

–  Żadnych strażników? – pytam pomiędzy głębokimi oddechami.

– A po co? Zrzuć plandekę, a ja uruchomię przekaźnik.  

Nie lubię pracy fizycznej, nawet jeśli jest lekka. Nie umiem wiązać węzłów, co w konsekwencji oznacza, że rozwiązywanie tych bardziej skomplikowanych sprawia mi trudność. Szamoczę się trochę z płachtami materiału, plączę się w linki. Muszę wyglądać komicznie, ale Lana na szczęście tego nie widzi. Uruchamia zasilanie po drugiej stronie sondy, a potem przeprowadza jakąś diagnostykę. Słyszę tylko szybkie stukanie o klawiaturę.

– Nie lubisz interfejsów? – pytam, ściągając ostatni kawałek materiału izolacyjnego.

– Głosowy jest wolniejszy od klawiatury. – Lana kończy pisać. – Odnalazłam twój lądownik. Był ledwo na krawędzi strefy objętej sensorami sondy. Mam współrzędne. Wczytałam holozdjęcia i plany, paczka danych gotowa. Dopisz, jaką chcesz, wiadomość i możemy zaczynać.

Schodzę  ze ściany sondy z naręczem materiału. Plandeka ląduje na ziemi, a ja obchodzę automat i staję obok Lany.

– Już? – Coś mi przychodzi do głowy. – Wiesz co? Mogę tu po prostu wezwać mój statek. To SAI.

– SB kogoś za nim wyśle. Nie ryzykuj. Zrób i to, i to. Niech najpierw przekaże dane, a potem wróci po nas. Jeśli nam miałoby się coś stać, przynajmniej…

Kiwam głową i wpisuję moją wiadomość. Jest krótka i treściwa, jak notatka urzędowa. Nadal nie wstukałem kodów dostępu do lądownika.

– Zapomniałeś ich? – pyta ze śmiechem Lana.

– Nie – odpowiadam po chwili. – Kim jesteś, Lano Waed?

– Słucham?

– Kim jesteś?

Lana wydaje się zdziwiona, ale nic ponadto.

– Już ci to mówiłam, Nimie Aman.

– Wiesz o wszystkim, co tu się dzieje. Wiedziałaś, gdzie mieścił się obóz Proyas, wiedziałaś, gdzie rozbił się wrak i jak się do niego dostać. Wiedziałaś, gdzie spadła sonda. Masz rozeznanie w terenie, sprawnie poruszasz się przez dzicz. Jakbyś była tu dłużej. Powiesz mi, że to wszystko to zasługa wyszkolenia?

– Och, Nimie Aman. To nieporozumienie. Wszystko to wiem, bo byłam tu już wcześniej.

– Co?

– Nie rób takich wielkich oczu, to żadna zagadka. Chodzi mi o to, że byłam również członkiem misji zwiadowczej. Jestem zwiadowcą pierwszego kontaktu. Myślałam, że ci to powiedziałam?

Czasem, kiedy zbliża się do mnie rewolucyjna myśl, niemal słyszę  zapadki i przekładnie mózgu, które ustawiają się na właściwe miejsca. Zwiadowcą pierwszego kontaktu. Widzę oczy Lany, zielone jak szmaragdy. Gdyby miała dłuższe włosy… Wiedziałem, że ją gdzieś widziałem!

– Kłamiesz.

Lana Waed nie mówi nic.

– Widziałem twoje akta, Lano Waed, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę z dość istotnego faktu. Ty nie żyjesz. Widziałem twoje ciało.

Lana zagryza dolną wargę. Wzdycha i spogląda mi w oczy. Dobywa pistolu, który wygląda jak odłamek kwarcytu.

– Wyślesz tę paczkę?

– I skąd wzięłabyś taką technologię? – pytam się, w sumie retorycznie.

– Wyślesz?

– Jeśli powiesz mi prawdę.

– Wtedy możesz zmienić zdanie.

– Teraz na pewno jej nie wyślę. Musisz zaryzykować.

Lana przygląda mi się jeszcze długo, jakby oceniała mój charakter.

– Nie nazywam się Lana Waed – mówi wreszcie. – A wrak obcych jest mistyfikacją niewiele różniącą się od neolitycznych wiosek. Chcieliśmy, aby ekspansja Korporacji zatrzymała się na tej planecie.

– Jacy my? Czemu?

– Pozwól, że zacznę od, no cóż, początku. Nowe planety odkrywają korporacje-podwykonawcy, a dla nich liczą się tylko trzy rzeczy: władza, zyski i technologia. Stworzyliśmy więc taką historię, która odwoływałaby się do wszystkich trzech żądz. Statek obcych. Teraz ktoś musiał go odnaleźć. Dołączyłam do AMC jako pracownik na zlecenie, ale szybko wspięłam się wyżej w hierarchii – przełożeni docenili mój talent, kiedy „odkryłam” koordynaty do systemu Sol-34, Auré. Oczywiście, ten wyczyn udał mi się tylko dlatego, że posiadałam je już wcześniej. AMC powierzyło mi obowiązek zbadania tego nowego świata – obowiązek, który z przyjemnością przyjęłam. To ja rozbiłam sondę zwiadowczą i doprowadziłam pracowników AMC do wraku. Zgodnie z planem korporacyjni mieli powiadomić Zarząd o odkryciu. W konsekwencji, do czasu dokładnego zbadania Auré, zawiesilibyście ekspansję.

– Ale coś poszło nie tak.

– Tak. Nie przewidzieliśmy ogromu chciwości AMC. Korporacyjni książęta zapragnęli ukryć wrak przed Zarządem. Marzyła się im prominencja i bogactwa. Uknuli własny plan, obudowali nasze oszustwo własnym. Przysłano placówkowiec. Wiedziałam, że AMC sprzeniewierzyło się polisom i nie zawiadomiło Zarządu ani Rady Nadzorczej. Minęło kilka tygodni. Korporacyjni zbudowali wioskę i wysłali wiadomość do Zarządu, opisując znalezisko i prosząc o przysłanie inspektorów.

– Zarząd przysłał pacyfikatora.

– Bali się implikacji. Strat finansowych. Ruchów społecznych. Służby Bezpieczeństwa miały rozkaz zmieść wszystkie ślady cywilizacji z powierzchni Auré. Korporacyjni próbowali odesłać placówkowiec, powiadomić kogoś o tym, co tu się działo.

Przypominam sobie poskręcany wrak, który szynowiec przywlókł ze sobą do systemu Aldiss.

– Wiem, jak się to skończyło.

– Potem pojawiłeś się ty, a ja dostrzegłam ostatnią szansę na powodzenie naszego planu. Uratowałam cię, kiedy uciekałeś od SB, a ty trafiłeś do korporacyjnych. Miałam nadzieję, że poinformujesz Korporację o „neolitycznych wioskach”, bo rozpowszechnienie tej historii również posłużyłoby naszym celom. Ale ty musiałeś węszyć i odkryć kłamstwo.

– Dlatego uratowałaś mnie ponownie, tym razem od gorączki.

– Wróciłam do oryginalnego planu. Pokazałam ci wrak statku obcych. A teraz stoimy tutaj, a ja opowiadam ci tę historię.

– Po co to wszystko? Co takiego jest na Auré? Dla kogo pracujesz? Kim jesteś?

Kobieta, która podawała się za Lanę Waed, uśmiecha się.

– Tak dużo pytań. Pozwól, że zacznę od końca. Nazywam się… Auré. Jestem szpiegiem Ludzkiej Federacji.

– Czego?

– Nimie Aman. Czy nigdy nie zastanawiałeś się, czemu wszystkie światy, na które trafia Korporacja, są do siebie podobne? Incydentalnie mistyfikacja AMC otarła się o prawdę. Nie podróżujemy przez gwiazdy. Odwiedzamy wciąż i wciąż ten sam Układ Słoneczny. Stoimy na równoległej Ziemi, Nimie Aman.

– Równoległej?

– Do tej pory trafialiście, przypadkiem lub według czyjegoś planu, na dziewicze światy, światy, na których nie rozwinęła się ludzkość. Ale nie wszystkie światy są puste. Pochodzę z planety, która jest częścią imperium ludzkiego znacznie większego od twojej Korporacji. My poszliśmy inną drogą rozwoju. Wyrzekliśmy się przemocy, wojen i konfliktów. Ubóstwo i przeludnienie to problemy przeszłości. Żyjemy niemal wiecznie i nie ingerujemy w naturalny rozwój planet. Tam, gdzie wy przekształcilibyście świat na swój obraz, my się do niego dostosowujemy. Nasza technologia jest naturalna i nieinwazyjna. Jesteśmy częścią tkanki multiwersum. Wy natomiast jesteście wiecznie wojującą, wiecznie głodną, zachłanną rasą, która pozostawia po sobie spaloną ziemię, wysysa światy do szpiku, a później wyrzuca jak obgryzione kości. Rozmnażacie się jak króliki, ale nie macie żadnego poszanowania dla życia. I właśnie dotarliście do świata, który jest naszym przedsionkiem. Ktoś musi was powstrzymać. Pokojowo. Od wewnątrz. Za pomocą inżynierii społecznej i psychohistorii. Ale na to potrzeba czasu. I dlatego musieliśmy zahamować waszą ekspansję tu. Na Auré.

Stoję  sztywno i trawię to, co usłyszałem. Przyswajam wizję nieskończonych, bliźniaczych Ziemi i światów pełnych harmonii z naturalnym cyklem życia. Ludzi, którzy wyrzekli się przemocy i strachu. Beztroską Auré wodzącą palcami po trawie i kąpiącą się w jeziorze o zmroku.

Widzę  też własną, swarliwą, zdegenerowaną cywilizację, gdzie pieniądz i status są wszystkim i nic nie jest zakazane. Gdzie na życzenie Zarządu kłamstwo staje się prawdą, a jednostki nie mają żadnych praw poza prawem do konsumpcji. Przypominam sobie nalaną twarz komendanta wykonawczego, z jego pogardą dla enwiromentalistów i nieustępliwością, z jaką wykonywał bestialskie rozkazy mające na celu zachowanie status quo. Annes i Proyas, upiększone bioinżynieryjnie laleczki, którym zależało tylko na zyskach, i które nie cofnęłyby się przed niczym, jakkolwiek nieludzkie by się to nie okazało. Wyobrażam sobie doktora Idina ceniącego technologię ponad ludzkie życie.    

Odwracam się do klawiatury, z której wcześniej korzystała Auré, i wstukuję kody dostępu. Wysyłam wiadomość. Powracam wzrokiem do kobiety, tylko po to, aby zobaczyć, że wciąż mierzy do mnie z pistoletu.

– Zastrzelisz mnie?

– Muszę być pewna.

– Powiedziałaś, że wyrzekliście się przemocy.

– Nawet nie wiesz, ile sprawia mi to bólu. Ale to dla dobra mojego świata i ludności twojej Korporacji. Pokój nie ma ceny.

– To nie musi się tak kończyć. Auré.

– A jak może się skończyć, Nimie Aman?  

– Mogłabyś mnie zabrać ze sobą.

– Czemu miałbyś się na to godzić?

– Nie domyśliłaś się? – pytam ze smutnym uśmiechem. – Jestem enwiromentalistą.

Auré patrzy na mnie jeszcze przez chwilę, a potem opuszcza broń, odwraca się i rusza w dół stoku, w kierunku linii drzew.

Idę  za nią.          

Marcin Wełnicki, 2009

aure4

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *