Jestem świeżo po lekturze Dumy i uprzedzenia i zombich – autorstwa niecodziennego duetu pisarskiego Setha Grahame’a-Smitha i Jane Austen (tej drugiej niejako zza grobu) i na myśl nasuwa mi się szereg refleksji, z czego tylko część dotyczy samej książki. Ta była w porządku. Ani to wielkie dzieło, ani wielkie świętokradztwo (z pewnością nie większe niż przeciętny skecz Monty Pythona albo wiadomości Onion News), ot – chwilami zabawna przeróbka klasyki. Nikogo nie porwie, ale zapewni kilka godzin rozrywki (tym większej, im lepiej znało się pierwowzór).

Bardziej interesujące okazały się kontrowersje wokół powieści. Internet roi się od dyskusji o Dumie… (tej nowej) i puszce Pandory, którą Seth Grahame-Smith najwyraźniej otworzył. Jego zwolennicy chwalą nowatorstwo i pomysłowość, przeciwnicy wytykają fatalny styl i skandują: „profanacja!”. Jedno jest pewne: komercyjny sukces Dumy… otworzył drogę dla kolejnych, podobnych utworów: Sense and Sensibility and Sea Monsters (Rozważna i romantyczna i morskie potwory; 2009), Abraham Lincoln: Vampire Hunter (Abraham Lincoln: Łowca Wampirów, 2010), Android Karenina (2010), Robinson Crusoe, The Eerie Adventures of the Lycanthrope (Robinson Cruzoe: Przedziwne przypadki wilkołaka, 2010) i wiele innych. Trend nie ominął Polski – w zeszłym roku nakładem Agencji Wydawniczej Runa ukazało się Przedwiośnie żywych trupów Kamila Śmiałkowskiego i… Stefana Żeromskiego. Doszło do tego, że dla wszystkich tych książek wyodrębniono nowy gatunek: mashup (zbitka).

okladka-200I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie wątpliwość. Czy to rzeczywiście nowy gatunek? Potocznie mashupem określa się literackie dzieło, które łączy już istniejący tekst (często klasykę) z treściami obecnie popularnego nurtu, na przykład historiami o wampirach albo zombich (jestem leniwy, powyższą definicję przetłumaczyłem wprost z angielskiej Wikipedii). W każdym razie literaci terminu mashup nie wymyślili – został zapożyczony ze świata komputerów i muzyki, gdzie łączenie programów albo remiksowanie piosenek jest czymś, co odbywa się na porządku dziennym. Ba, często pomija się fakt, że nowożytna sztuka interesowała się taką formą już znacznie wcześniej. Ot, choćby dadaiści i surrealiści bawili się Moną Lisą od końca XIX wieku, a co w XX wieku wyprawiali postmoderniści, śniło się z pewnością niewielu filozofom.

Naprawdę nie chcę was zanudzać teorią literatury (czy, jeśli już o tym mowa, teorią sztuki), ale im bardziej skomplikowany świat kultury weźmiemy na warsztat, tym jego, hm, owoce, będą ze sobą silniej powiązane, będą na siebie wzajemnie oddziaływać. Znajdą się zresztą pewnie tacy, którzy będą argumentować, że obie cechy towarzyszyły nam od „zarania człowieka”, od wielokrotnie powielanych świątynnych wzorów starożytnego Babilonu, albo, kto wie, może i naskalnych malowideł z Lascaux.

Oglądałem swego czasu film dokumentalny RIP: A Remix Manifesto. Podczas lektury Dumy… wielokrotnie miałem wrażenie, że jeden z jej autorów (podpowiedź: ten żywy) też go oglądał i postanowił odtworzyć jego tezy w literaturze. O co chodzi? Ano, łatwość i masowość produkcji oraz technologia powielania wraz z natłokiem przekazów sprawiły, że mamy dziś do czynienia z kulturą remiksu. Mieszamy wszystko: muzykę klasyczną z beatem techno, stare kreskówki z nową ścieżką dialogową, słone orzeszki z czekoladą. I jak można się do tego ustosunkować? Można to zjawisko postrzegać jako bankructwo myśli twórczej, jako nowoczesny hołd dla klasyki albo po prostu jako nowe zjawisko artystyczne, niekoniecznie plagiatujące albo gloryfikujące inne dzieła. Tak czy owak, fakt, że remiksowane powieści pojawiły się dopiero w 2009 roku, świadczy niezbicie tylko o jednym: że książka jest medium bardzo konserwatywnym.

familiarPrzynajmniej takie jest instynktowne myślenie. I znów: czy rzeczywiście tak jest? Do mashupowego objawienia podchodzę sceptycznie i nieco cynicznie (świetny mashup), widzę tu raczej hasło reklamowe, rozkręcanie mody i marketing, a nie jakąś rewolucję. Rewolucyjne może być jedynie to, że masowa publika o mashupach usłyszała. Bo przecież takie utwory nie powstają od dziś. Trawestacje, czyli przeróbki znanych dzieł literackich, zachowujące podstawowe elementy kompozycyjne i temat, ale konfrontujące je z odmiennymi językiem – czasem wulgarnym – i formą – często prześmiewczą, pojawiają się od kilku wieków. Na naszym podwórku tym stylem posługiwali się Krasicki, Boy-Żeleński, Tuwim. Znane nazwiska, co? Czy trawestacje to dokładnie to samo, co dzisiejsze mashupy? No nie. Czy to coś zupełnie innego? Też nie. Czas i tradycja wszystkiemu nadaje odpowiednich połysku i powabu. Moglibyśmy zestawić Monachomachię z Przedwiośniem żywych trupów i z miną znawcy oznajmić, że jedno to dzieło głębokiej krytyki i refleksji, a drugie to płytka rozrywka, żerująca na klasyku. Moglibyśmy, ale nie polecam, bo wartościowanie to bardzo grząski grunt. Kiedy Monachomachia się ukazała, Krasicki spotkał się z ostrą krytyką – za temat i za język.

OK, trawestacje trawestacjami, sam przyznałem, że „to nie do końca to”, więc kopałem dalej (albo może bliżej, bo w czasach nie tak odległych). Przejrzałem jeszcze trochę materiałów i ze zdziwieniem odnalazłem mashupa z 1966 roku. Rosencrantz i Guildenstern nie żyją (najpierw sztuka, potem film). Oto mamy opowieść o dwóch pobocznych bohaterach Hamleta, poprzetykaną oryginalnymi fragmentami szekspirowskiej sztuki. Mashup, wypisz, wymaluj. Zremiksuj.

Już słyszę podnoszący się szmer niezadowolenia mashupowych apologetów. Podobno mashup tym różni się od parodii i powieści równoległych (tak również klasyfikuje się Rosencrantza…), że oprócz satyrycznego wydźwięku lub alternatywnego przedstawienia wydarzeń, wprowadza do książki toposy (walka o przeżycie w świecie nawiedzonym przez plagę zombich, istnienie przedwiecznych bóstw, takie tam) i elementy zupełnie innego gatunku (horror gore, cyberpunk w powieści obyczajowej).

lhooqMoże i byłby to jakiś argument, gdyby do mashupowego nurtu nie zaliczano powieści takich jak wspomniany wcześniej Abraham Lincoln: Vampire Hunter, który nie został przecież oparty na żadnej istniejącej książce – a jeśli wyznacznikiem mashupu miałoby być po prostu umieszczenie postaci należącej do jednego świata (powiedzmy, Ani z Ani z Zielonego Wzgórza) w konwencji innego (na przykład, w brytyjskiej kosmicznej kolonii, którą właśnie zaatakował Obcy z Obcego), to szlak został już przetarty dawno temu, chociażby przez Alana Moore’a i jego powieści graficzne (Liga Niezwykłych Dżentelmenów, Lost Girls). Czytałem kiedyś taką powieść, Anno Dracula, której akcja toczyła się w wiktoriańskiej Anglii władanej przez tytułowego krwiopijcę. Na kartach książki przewinęła się plejada postaci – z dzieł epoki lub transplantowanych na żywca z historii. I co? Czy to już był mashup? Anno Dracula opublikowano w 1992 roku.

I to są moje trzy grosze na temat mashupów. Z której strony bym nie patrzył, nie są ani nowe, ani nowatorskie. Nie sądzę też, by były „gwałtem na klasyce” – no, chyba, że ktoś wciąż utrzymuje, że rockabilly demoralizowało młodzież, rock jest muzyką szatana itd. „Czasy się zmieniają” – śpiewa Bob Dylan. Mashupy są nową formą artystyczną, właściwą dla kultury remiksu. Mogą być płytkie i toporne, mogą dostarczać tylko rozrywki, ale mogą też być interesującym spojrzeniem na znane dzieło, mogą rozwijać elementy i nastroje tylko w oryginale zarysowane, mogą rozbudzić ciekawość klasyki albo wzbudzić dlań nowe uznanie. Mogą poruszać współczesne problemy, a mieszany utwór może dostarczyć świeżej perspektywy. Wszystko zależy od wykonania. Czyli – nihil novi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *