UczeńMam już dość Nicolasa Cage’a!

Każde dziecko wie, że największym magiem w dziejach był Merlin. Jego antagonistką była zaś okrutna wiedźma Morgana. Filmowcy z Hollywood postanowili jednak rozwinąć starą jak świat legendę. W ich wersji wielki czarodziej miał troje uczniów: Balthazara, Veronikę i Horvatha. Ten ostatni, rozgoryczony faktem, że piękna Veronika wybrała jego przyjaciela, przeszedł na „ciemną stronę mocy”, pomagając Morganie zamordować Merlina. Balthazar i Veronika zdołali jednak uwięzić czarnych magów w greenholdzie, czyli lalce-matrioszce, której kolejne warstwy odpowiadają spętanym czarodziejom. Nie byli jednak w stanie zabić wiedźmy – tego dokonać może jedynie pierwszy Merlińczyk, czyli potomek wielkiego maga. Zadaniem Balthazara jest więc strzeżenie greenholda i znalezienie Wybrańca.


Wieki mijają, a kolejni chłopcy nie przechodzą testu, jakim jest dotknięcie małego metalowego smoka – gdy zrobi to Merlińczyk, ozdoba przekształci się w magiczny pierścień. Aż wreszcie, pod koniec dwudziestego wieku cierpliwość maga zostaje wynagrodzona. Ma nowego ucznia.

Z tym, że młody mag niespecjalnie pali się do nauki, bardziej interesuje go pewna ponętna blondynka. I właśnie miłosne perypetie Dave’a są osią „Ucznia czarnoksiężnika”. Opisana wyżej historia jest drugorzędna względem klasycznej bajki z cyklu „od zera do bohatera”. Jest więc nerd, jest i ślicznotka. On kocha ją na zabój, ona zaczyna dostrzegać jego zalety. Gdzieś tam w tle przemyka Nicolas Cage, z okropną fryzurą i tragicznym kapeluszem, silący się na bycie zabawnym.

„Uczeń czarnoksiężnika” to obraz nędzy i rozpaczy. Nie jest ani efektowny, ani śmieszny, nie ma absolutnie żadnej głębi, nie oferuje widzowi ani jednego oryginalnego elementu. Nawet jeżeli któraś scena jest zabawna, filmowcy starają się tak mocno, że przekombinowują (aluzja do droidów z „Gwiezdnych wojen”), psując cały efekt.

No i oczywiście Nicolas Cage, którego znakiem firmowym stało się fatalne granie w fatalnych produkcjach. Balthazar Blake w jego wykonaniu jest bezbarwny i, nie licząc imienia i ciuchów, nie do odróżnienia od wcześniejszych kreacji hollywoodzkiego gwiazdora. Reszta obsady zgodnie dotrzymuje mu kroku, aktorski paraliż udziela się nawet Alfredowi Molinie.

I chyba nie można już niczego więcej o tym filmie powiedzieć. Po prostu jeden z gorszych obrazów ostatnich lat, infantylnością przebijający nawet „Zmierzch” i świeżutki „Jestem numerem cztery”. Najwidoczniej niewymagające kino rozrywkowe niektórych po prostu przerasta. Z całego serca odradzam!

{youtube}GZcyXpw65OU{/youtube}