WiedźmikołajByła wigilia Nocy Strzeżenia Wiedźm. Cały dom spowijała cisza, nie śmiała pisnąć nawet myszka. A dwójka dzieciaków zastanawiała się nad sensem wierzenia w Świętego Miko… Aj, przepraszam! W Wiedźmikołaja, naturalnie. Guwernantka Susan nader chętnie wyjaśniła, że w Wiedźmikołaja należy wierzyć, bo inaczej nie będzie prezentów. A Susan wie, co mówi. Świetna z niej guwernantka. Opowiada mądre bajki na dobranoc, a gdy dzieciaki boją się potwora z piwnicy, Susan bierze pogrzebacz i potwora ubija. Prawda, że fajna?

A skoro już o ubijaniu mowa. Wiedzieliście, że w Ankh-Morpok działa Gildia Skrytobójców? Audytorzy wiedzą. Owi tajemniczy Audytorzy chcą się kogoś pozbyć. Tym kimś jest nie kto inny, jak… Wiedźmikołaj! Ale jak to? zapytacie. Wiedźmikołaja? Dlaczego? Co z prezentami? Czy to już koniec? Czy nie ma kogoś, kto może uratować Święta?!


To trudne pytania, a odpowiedzią na nie będzie Śmierć. Tak, tak, dobrze widzicie. Sam Śmierć wmiesza się w sprawę Wiedźmikołaja. I nie będzie sam! Pomoże mu jego wnuczka, o wdzięcznym imieniu Susan. Nadążacie? Tak, ta sama Susan, która się na potwory z pogrzebaczem rzuca. Bo widzicie, sprawa nie będzie łatwa. Po drodze pojawi się pan Herbatka, Wróżka Zębuszka, profesorowie z Niewidocznego Uniwersytetu i jeszcze kilku innych łotrów.

Tutaj muszę się do czegoś przyznać. Nie czytałam pierwowzoru tego filmu. Tak, wiem, wstyd i hańba, żałuję i obiecuję się poprawić. Trochę mi to co prawda zajmie, bo książki Pratchetta postanowiłam czytać w takiej kolejności, w jakiej były wydawane, więc do „Wiedźmikołaja” jeszcze mi daleko… Ale! Tym, co przeczytałam, jestem zachwycona.

Z racji powyższego nie będę się wypowiadać w sprawie zgodności adaptacji z oryginałem. Ale z chęcią pozachwycam się samym filmem. Specyficzny humor Pratchetta widać już od pierwszych scen, między innymi za sprawą narratora. Po krótkim słowie wstępnym zaczynamy poznawać bohaterów. A potem zaczyna się właściwa akcja. Mamy więc z jednej strony pana Herbatkę i jego łotrów, którzy chcą się pozbyć Wiedźmikołaja, a z drugiej Śmierć, który ma zamiar temu zapobiec. Jest więc i wesoło, i dziwacznie, i trochę strasznie.

O fabułę zadbał Pratchett, film natomiast dodaje do niej aktorów. Ciarki niepokoju na plecach wywołuje postać pana Herbatki, którego gra Marc Warren. Mogliście go wcześniej spotkać w serialach „Doctor Who”, „Life on Mars” czy w filmie „Wanted: Ścigani”. W „Wiedźmikołaju” gra dość psychopatycznego osobnika, który bez mrugnięcia szalonym oczkiem będzie chciał wykończyć tytułowego staruszka. Jego przeciwnikiem będzie sam Śmierć, który tym razem przemawia głosem Iana Richardsona. Podobnie jak w recenzowanym przeze mnie wcześniej „Kolorze Magii”, także i tutaj pojawia się David Jason. Ten Brytyjczyk jest u nas mało znany, za to bardzo ceniony w swojej ojczyźnie, głównie za role w serialach: komediowym „Only Fools and Horses…” i kryminalnym „A Touch of Frost”.

„Wiedźmikołaj” to pierwsza ekranizacja prozy Pratchetta. Film broni się zarówno jako zgrabna, choć długa (3 godziny) całość, a także jako parada wybornych, dopracowanych szczegółów (uwielbiam momenty, w których Śmierć próbuje rubasznym tonem wymówić wiedźmikołajowe „ho ho ho”). Polecam ten film nie tylko na zimowe wieczory. Każdy wieczór jest dobry do tego, by się zdrowo pośmiać.

{youtube}cATYdXVj8wo{/youtube}

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *