StatekSkandynawskie klimaty są ciężkie bardzo, a to dlatego, że nie ma słońca. Niemniej nie jest to ciężar w postaci niestrawnej guli gliny, raczej chodzi o gęstość fabuły. Jeśli miałabym do czegoś porównać „Statek”, to do prozy Kinga ubranej w klaustrofobię „Szpitala Królestwo” (oryginału) i „Miasteczka Twin Peaks”… i „Morderstwa w Orient Ekspresie”. O dziwo, mieszanka ta nie przyprawia o utratę zmysłów, tylko zachwyca misternością wykonania.
Po pierwszych 40 stronach wiedziałam, że mam do czynienia z czymś wyjątkowym – pozornie luźne wątki splatają się nieoczekiwanie, zostawiając czytelnika z otwartą buzią. Autor stosuje rzadki zabieg stylistyczny: opisuje tę samą sytuację widzianą oczami różnych osób, łączy ich los czasem na krótki, ale bardzo znamienny moment. Jest to fascynujące w złowieszczy sposób: nigdy nie wiesz, co robi osoba po drugiej stronie słuchawki…

Poznajemy powoli zwyczajnych ludzi, ich problemy i marzenia. Każdy ma coś do ukrycia, każdy boryka się z czymś, co normalnie nie wywołałoby aż takiego stresu, ale wybucha ze zdwojoną siłą w ciasnych, dusznych pomieszczeniach statku. Na doczepkę pojawia się też Diabeł we własnej postaci – jest to pseudonim wyjątkowo zadufanego w sobie króla przestępczego półświatka, który na zmianę irytuje i bawi swoim nagim egoizmem.

Diabeł bierze to, co mu się akurat podoba i nie dopuszcza do siebie myśli, że coś może mu się nie udać, ktoś mu może czegoś zabronić. Jest prawdziwym psychopatą… i równocześnie jest postacią niejako pozytywną. Przynajmniej w porównaniu do reszty załogi. Najgorszym złem jest to, którego się nie spodziewamy.

Osobiście najbardziej żal mi było kapitana, który jest postacią na wskroś tragiczną. Do końca wierzy w swoją załogę, w swoją żonę, w dobre jutro. Jest odwrotnością Ahaba – zamiast pogrążać się w szaleństwie bezsilnie obserwuje narastający obłęd swojej załogi. Porównanie do „Moby Dicka” nie jest przypadkowe. Styl powieści, z jej prostymi, sugestywnymi zdaniami, ów specyficzny morski klimat, bardzo przypominają mi opowieść o wielorybnikach. Poddałam się rytmowi fal, zacinającemu deszczowi, ciemności i zagubieniu. Drżałam w obliczu szalejącego orkanu i równocześnie stawiałam mu dzielnie czoła.

Nie jest to miła powieść. Nie ma heroizmu jak w „Gniewie oceanu”, ani charyzmy „Pana i władcy na krańcu świata”, lekkości „Karmazynowego pirata”. Jeśli już, to jest to… wymyta porządnie wersja „Piratów” Polańskiego. Ale przede wszystkim jest to opowieść o ludziach stopniowo tracących zmysły, z tajemnicą w tle. Islandzcy bogowie zwracają swe surowe oblicza w stronę okrętu, łupiny na wzburzonych falach, a rzeczywistość miesza się z urojeniami. A może to wcale nie są urojenia?

Wielkie brawa dla autora, za prostotę narracji, kunszt zawiązywania intryg i przejmujące wnikanie w głąb ludzkiej psychiki. Jedyną wadą jest to, że bohaterowie podobnie się nazywają i często mylił mi się jeden Jon z drugim, a obaj z Jonnasem i tak dalej, niemniej wzięłam to za kolejny przykład specyfiki islandzkiej. Na szczęście autor stworzył postacie dość wyraziste pod względem fizycznym i często dodawał przydomki, dlatego po pewnym czasie przyzwyczaiłam się do bohaterów i odróżniałam ich bez trudu.

Książka jest idealna na taką pogodę, kiedy za oknem szybko robi się ciemno, świat jest czarno-śnieżnobiały, a mróz wciska się w każdą możliwą szparę. Nic to, że po lekturze konieczne jest zaaplikowanie sobie gorącej kąpieli z masą bąbelków i ciepły, dobry człowiek do przytulenia – warto przeczytać, bo takie wyraziste, mocne książki zdarzają się bardzo rzadko.

Autorką recenzji jest
Joanna „Szyszka” Pastuszka.

Autor: Stefán Máni
Wydawnictwo: WAB , Październik 2010
ISBN: 978-83-7414-828-3
Wymiary: 135 x 205 mm
Tłumaczenie: Jacek Godek