Wyższe sferySięgnęłam po tę książkę pod wpływem wrażeń, jakie pozostały we mnie po lekturze wcześniejszej powieści Petera Hedgesa  – „Co gryzie Gilberta Grape’a?”. Samej książki już tak dokładnie nie pamiętam, ale nie zapomniałam uczucia zachwytu, jakie mi po niej zostało.  Pomyślałam  zatem, że skoro tamta książka tak bardzo mi się podobała, to pewnie ta też będzie niezła.
Postanowiłam nie nastawiać się zbyt entuzjastycznie, ale też nie chciałam już przed lekturą myśleć, że zaraz przyłapię autora na błędach, że zaraz zobaczę, co też takiego napisał ten wychwalany Hedges.  Zaczęłam czytać z otwartym umysłem.

Od pierwszych stron zwróciłam uwagę na charakterystyczny klimat tej książki – zamknięty świat akademicki, to samo grono dobrze sobie znanych ludzi, ploteczki, wzajemne gierki, wspólne rozrywki i wspólna praca. Jednak, czytając dalej, nie znalazłam nigdzie potwierdzenia dla moich pierwszych odczuć. Tim jest nauczycielem w szkole średniej, ale sąsiedzi i znajomi  wcale nie pracują w tym samym środowisku. Nie wiem zatem, dlaczego odniosłam takie wrażenie.

Może spowodował to fakt, że rzeczywiście Katy, zanim poszła do pracy, spędzała dnie z synami według utartego schematu – śniadanie, spacer, spotkanie z innymi mamusiami w kawiarni, plac zabaw, kinder bale, imprezy dla dzieci. A mężowie w pracy.  To wcale nie było zamknięte hermetycznie środowisko – niektóre panie pracowały, inne wynajmowały nianie.

Gdy Kate otrzymała propozycję pracy, Tim z ochotą wziął urlop, by zająć się dziećmi.  Mniej więcej w tym samym czasie w okolicy został sprzedany okazały dom. Rodzina, która się tam wprowadziła, reprezentowała tak zwane wyższe sfery – znany i ceniony biznesmen, jego piękna, niepracująca żona i ich córka z problemami natury emocjonalnej. Rodzice dbali o nią, troszczyli się, ale ja odnosiłam nieodparte wrażenie, że dziecko było po prostu samotne i rozpuszczone. Gdy Anna poznała małżeństwo Tima i Kate, zachwyciła się nim. Według niej to była idealna rodzina. Nie mieli dużo pieniędzy, ale szczerze się kochali, wspierali się nawzajem, itd. A ja, czytając książkę od tego miejsca, czułam podskórnie, że stanie się coś złego. Czasami czytelnik ma takie przeczucie, którego nic nie tłumaczy. Niby wszystko było pięknie, ale może zbyt pięknie? Zbyt idealnie? Wiemy, że ideałów nie ma, coś musiało zburzyć tę sielankę. No i zburzyło. W tym miejscu przerwę opisy fabuły, bo nie chcę psuć lektury tym, którzy książki jeszcze nie czytali, ale ja byłam bardzo zadowolona po zamknięciu książki. Miałam do czynienia ze studium szczęśliwego małżeństwa. Owszem, jest tu nieco schematyczny obraz bogaczy, ale czyż w życiu tak właśnie nie jest? Przeczytajcie i przekonajcie się sami.

Do czytania zachęcę jeszcze jedną rzeczą – spojrzeniem z kilku perspektyw, co ja osobiście uwielbiam. Jak różnie widzą świat mężczyzna i kobieta. Patrzą na tę samą rzecz, a odbierają coś innego. To jest fascynujące. Głównie w tym właśnie zawiera się artyzm prozy Hedgesa. No i oczywiście w trafnych obserwacjach. Z jednej strony wszyscy zachwycają się Anną, że taka piękna, że spontaniczna, nieobliczalna. Jednak wydaje mi się, że to tylko słowa. Obserwując ją widziałam smutną, samotną kobietę, szukającą towarzystwa i zaczynającą żyć życiem Tima i Kate. Potem okazało się coś zupełnie innego, ale nie uprzedzajmy faktów.

Książka ta jest o poszukiwaniu tego, co najważniejsze i stawia pytanie – ile można zaryzykować, czy warto igrać z losem i po co w ogóle ludzie robią to, co robią, mając świadomość konsekwencji. Te pytania, dość rzadkie, są ważne. Zazwyczaj słyszy się rady – żyj chwilą, carpe diem, kto nie ryzykuje, ten nic nie zyskuje. Ale czy tak jest naprawdę?

Tym optymistycznym akcentem kończę, wyjątkowo zadowolona z lektury „Wyższych sfer”.

Autor: Peter Hedges
Wydawnictwo: Bukowy Las , Październik 2010
ISBN: 978-83-62478-13-2
Liczba stron: 344
Wymiary: 130×205 mm