Srebny niedźwiedźSrebrny Niedźwiedzia
ROZDZIAŁ PIERWSZY (fragment)

Był ostatni dzień najgorszego miesiąca roku i oczywiście padał deszcz. Nie wiosenny deszcz życia i odrodzenia, w każdym razie nie dla mnie. Był to raczej deszcz śmierci. W moim życiu zawsze chodzi o śmierć.
.Jestem młody; gdybyście zobaczyli mnie na ulicy moglibyście pomyśleć: „Jaki miły, dobrze ostrzyżony, młody człowiek. Założę się, że pracuje w reklamie albo może w jakiejś niedużej firmie doradczej. Założę się, że jest żonaty i właśnie urodziło mu się dziecko. Założę się, że jego rodzice dobrze go wychowali.” Ale bylibyście w błędzie. Jestem stary na tysiąc sposobów. Widziałem i robiłem rzeczy sprawiające, że instynktownie pobieglibyście do sypialni waszych dzieci, przycisnęlibyście je mocno do piersi, oddychając szybko i nierówno jak dławiący się silnik, powtarzalibyście w kółko „Wszystko w porządku, skarbie. Już w porządku. Wszystko w porządku.”

 

Jestem złym człowiekiem. Nie mam żadnych przyjaciół. Nie rozmawiam z kobietami ani z dziećmi dłużej, niż to absolutnie konieczne. Nauczyłem się wtapiać w otoczenie, jak kameleon ciemniejący na pniu dębu. Mam krótkie włosy, oczy chowam za ciemnymi okularami, moje ubranie powoduje ziewanie u każdego, kto na mnie spojrzy. W żaden sposób nie przyciągam uwagi.
Żyję w taki sposób odkąd pamiętam, choć tak naprawdę to tylko dziesięć lat. Wcześniejsze wydarzenia całkowicie wymazałem z pamięci, pamiętam jednak ból. Przyjemność i ból tworzą w pamięci nieblednące odciski, raczej przebłyski wrażeń, niż obrazy pojawiające się mimowolnie i bez ostrzeżenia. Z tego pierwszego nie mam prawie nic, drugie zaś tworzy moje życie. Tydzień temu czytałem o wynikach sondażu, z którego wynikało, że dziewięćdziesiąt procent ludzi w wieku powyżej sześćdziesięciu lat chciałoby znów być nastolatkami, gdyby to było możliwe. Gdyby ci sami ludzie przeżyli jeden dzień z okresu, gdy sam byłem nastolatkiem, nie pisałby się na to nikt.
Przeszłość mnie nie interesuje, chociaż jest tam zawsze, tuż pod powierzchnią, jak niewyraźnie plamy i kształty, które wyczuwa człowiek pływający w głębokim oceanie. Lubię teraźniejszość. Rządzę teraźniejszością. Jestem władcą mojego własnego przeznaczenia. Jeśli zechcę, mogę kogoś dotknąć, lub pozwolić, aby ktoś dotknął mnie, ale tylko w teraźniejszości. Wolna wola to dar teraźniejszości; jedynego czasu, w jakim mogę przechytrzyć Boga. Do niego należy przyszłość i los. Jeśli próbujesz go wykiwać i samemu je zaplanować, mocno się zawiedziesz. On jest władcą przyszłości i uwielbia zaskakujące zakończenia.
Teraźniejszość jest pełna deszczu i wichru. Spieszę się, aby zamknąć za sobą drzwi do niechlujnego magazynu przy Charles River. Mamy zimny kwiecień, który podobno zapowiada długie, gorące lato, ale ja nie przywiązuję do tego wagi. Magazyn jest wilgotny, wyczuwam zapach pleśni, świeżych trocin i strachu.
Ludzie nie lubią się ze mną spotykać. Nawet ci, którzy powszechnie uważani są za niebezpiecznych, czują się w moim towarzystwie niepewnie. Słyszeli opowieści o Singapurze, Providence i Brooklynie. O Waszyngtonie, Baltimore i Miami. O Londynie, Bonn i Dallas. Boją się powiedzieć coś, co mogłoby mnie zirytować albo rozgniewać, więc starannie dobierają słowa. Strach jest obcy ludziom tego pokroju – nie lubią sposobu, w jaki osadza im się w brzuchu. Wpuszczają mnie i wypuszczają tak szybko, jak to tylko możliwe, prawie bez negocjacji.
Obecnie mam się spotkać z czarnym mężczyzną o nazwisku Archibald Grant. Tak naprawdę nazywa się Cotton Grant, ale uważał, że „Cotton” brzmi jak imię czarnucha z Georgii, więc przeprowadził się do Bostonu i został Archibaldem. Uznał, że Archibald brzmi  arystokratycznie, jakby pochodził z wyższych warstw społecznych, no i podobał mu się sposób, w jaki miękkim falsetem wymawiały to imię dziwki: „Archibald, chodź tutaj”. Nie wie, że ja wiem o imieniu Cotton. Z mojego doświadczenia wynika, że bardzo dobrze jest znać najdrobniejsze szczegóły o ludziach, z którymi się spotykasz. Pojedyncza wzmianka o zaskakującym drobiazgu, o części życia, o której rozmówca sądził, że została pogrzebana bardzo głęboko i nikt nigdy jej nie odnajdzie, potrafi spowodować, że coś się zmienia. Czegoś takiego właśnie potrzebuję.
Przechodzę przez hol, przed dużymi drzwiami zatrzymują mnie dwa zwaliste, czarne behemoty, z karkami o obwodzie równym mojej talii. Patrzą na mnie taksująco. Po tym wszystkim, co im powiedziano, wyraźnie spodziewali się czegoś innego. Jestem przyzwyczajony do wyrazu rozczarowania w oczach ludzi, którzy sobie myślą „dajcie mi go na dziesięć minut, a posra się w gacie.” Ale ja nie posiadam ego i unikam konfrontacji.
– Pan…? – mówi ten po prawej stronie, garbiąc się na tyle, aby pod koszulką odznaczyła się kolba pistoletu.
– Powiedz Archibaldowi, że przyszedł Kolumb.
Kiwa głową, przechodzi przez drzwi, podczas gdy ten drugi wpatruje się we mnie pozbawionym inteligencji wzrokiem. Kaszle.
– Kolumb to ty? – pyta jakby z niedowierzaniem.
Można to uznać za wyzwanie.
Ignoruję go, nie zmieniam wyrazu twarzy, pozycji ciała, postawy. Jestem w teraźniejszości. To mój czas i należy do mnie.
Nie wie, co z tym zrobić i nie jest przyzwyczajony do tego, że się go ignoruje. Przez całe jego życie nikt go nie ignorował, nie kogoś tak dużego jak on. Ale jakiś głosik mówi mu, że może historie, które słyszał są prawdziwe, może to o tym całym Kolumbie Archibald mówił wczoraj,  może lepiej nie podejmować wyzwania i pozwolić, żeby się rozeszło, zanikło jak sygnał radiowy w miarę jak jedziesz autostradą, dalej i dalej.
Odczuwa ulgę, kiedy drzwi się otwierają i wchodzę do pokoju.
Archibald siedzi za drewnianym biurkiem; pojedyncza żarówka na drucie porusza się nad jego głową jak wahadło. Nie jest zbyt dużym człowiekiem, co stanowi ostry kontrast ze  wszystkimi otaczającymi go mięśniakami. Niski, dobrze ubrany, w jego oczach odbija się żar  z czubka cygara, które trzyma w kąciku ust. Jest przyzwyczajony, że dostaje to, czego chce.
Wstaje i podajemy sobie ręce z lekkim uściskiem, jakby żaden z nas nie chciał się angażować. Wskazuje mi jedyne krzesło i siadamy dokładnie w tym samym momencie.
– Jestem pośrednikiem – mówi gwałtownie, abym wiedział to od samego początku. Kiedy mówi, cygaro unosi się i opada jak metronom.
– Rozumiem.
– To pojedyncze zlecenie.
– Gdzie?
– Poza LA. W każdym razie przez większość czasu.
Archibald odchyla się na swoim krześle i zaplata ręce na brzuchu. Jest biznesmenem, mówi o interesach. Lubi tę rolę. Sprawia, że myśli o biznesmenach siedzących w biurach w Atlancie, do których niegdyś chodził opróżniać kosze na śmieci. Teraz pakuje ich w nowe, czarne opakowania z plastiku.

Kiwam głową, bardzo lekko. Archibald uznaje to za sygnał, okręca się na krześle i otwiera szafkę na dokumenty. Z jej głębin wydobywa aktówkę i obaj wiemy, co jest w środku. Przesuwa ją po blacie w moim kierunku i czeka.
– W środku jest wszystko, czego pan żądał. Może pan sprawdzić – proponuje.
– Wiem, gdzie pana znaleźć, gdyby było inaczej.
Takie oświadczenia mogą wpędzić ludzi w kłopoty, ponieważ można je interpretować na różne sposoby. Może to nieszkodliwa deklaracja, może żart, a może trochę jedno i drugie. Jednak w tym biznesie znacznie częściej jest to groźba, a nikt nie lubi, jak mu się grozi.
Wpatruje się w moją twarz, jego mina wyraża coś pośredniego między uśmieszkiem  a grymasem niesmaku, ale czegokolwiek szuka, nie znajduje tego. Nie ma wielkiego wyboru, może jedynie zatuszować to śmiechem, żeby jego mięśniaki pojęły, że nie wziął tego do siebie.
– Ha, ha. – pozwala sobie tylko na zduszony śmiech. – Tak. To dobre. Cóż, wszystko  jest tam, w środku.
Pomagam mu zabierając teczkę z biurka, a on jest szczęśliwy widząc, że się podnoszę. Tym razem nie podaje mi ręki.
Oddalam się od biurka, zmierzam w stronę drzwi z teczką w ręce, ale jego głos mnie zatrzymuje. Nie może się powstrzymać, ciekawość wygrywa z ostrożnością; nie ma pewności, czy kiedykolwiek mnie jeszcze zobaczy i musi to wiedzieć.
– Naprawdę załatwił pan Corlazziego na tej łodzi?
Bylibyście zdziwieni, ile razy słyszałem to pytanie. Corlazzi był luminarzem podziemnego światka Chicago odpowiedzialnym za większość rzezi w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, człowiekiem, który na nowo zdefiniował rolę mafii, kiedy narkotyki zaczęły zastępować alkohol, dotąd ulubioną używkę Amerykanów. Jako pierwszy dostrzegł perspektywy na przyszłość i szybko osiągnął wysoką pozycję. Budził nienawiść i strach. Miał paranoję, która zaburzała jego zdrowy rozsądek. Aby zapewnić sobie dostatnie i bezpieczne życie na starość, przeniósł się na gigantyczną łódź mieszkalną zacumowaną pośrodku Jeziora Michigan. Była ciężko uzbrojona, a jedynym połączeniem z lądem był ślizgacz sterowany przez jego syna Nicolasa. Sześć lat temu Nicolasa znaleziono martwego, z pojedynczym pociskiem w aorcie, chociaż nikt nie słyszał strzału, a sam Corlazzi znajdował się za zaryglowanymi drzwiami obstawionymi przez grupę ochroniarzy.
Cóż, nie muszę odpowiadać na to pytanie. Mogę wyjść i zostawić Archibalda i jego obstawę zastanawiających się, w jaki sposób facet taki jak ja mógłby robić rzeczy łączone z imieniem Kolumba. Tę taktykę stosowałem w przeszłości, w odpowiedzi na takie właśnie pytania. Jednak dziś, ostatniego dnia najgorszego miesiąca roku, myślę inaczej. Taksuje mnie sześcioro oczu, a ja wiem, że reputacja człowieka może żyć przez długie lata dzięki świadectwu trzech czarnych facetów w jakimś magazynie na peryferiach Bostonu.
Skręcam ciało ruchem, który jest czymś pośrednim między podmuchem tornada a tanecznym pas i zanim wdech przeszedł w wydech, trzymam w ręce pistolet. W tej samej chwili naciskam spust, a cygaro wyskakuje z ust Archibalda i wiruje w powietrzu jak buława. Pocisk uderza w ceglaną ścianę za biurkiem, a grawitacja ściąga cygaro na cementową podłogę. Kiedy sześcioro oczu się unosi, mnie już tam nie ma.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy wchodzę do swojego budynku, wiatr smaga mi twarz. Niebawem znów usłyszę tę historię, a scena w magazynie Archibalda nabierze wagi na miarę czynów Herkulesa. Zamiast trzech, będzie tam dziesięciu ochroniarzy, wszyscy z bronią wycelowaną we mnie. Archibald obrazi mnie tekstem „Masz swoją teczkę, skurwielu” albo czymś równie uroczym. Okaże się, że tańczyłem pośród kul, powaliłem siedmiu facetów i przeszedłem po wodzie zanim cygaro wypadło z ust Archibalda. Siła reklamy nic nie znaczy w porównaniu z siłą poczty pantoflowej.
Moje mieszkanie nie odzwierciedla stanu mojego konta bankowego. Ma osiemdziesiąt stóp kwadratowych i jest skąpo urządzone, mam tylko tyle mebli i sprzętów, aby wytrzymać w nim przez tydzień, bo zazwyczaj spędzam tam najwyżej tyle czasu. Nie mam sprzątaczki, nie prenumeruję gazet, nie mam skrytki pocztowej. Właściciel domu nigdy mnie nie widział, ale raz w roku dostaje podwójną zapłatę w gotówce. W zamian nie zadaje żadnych pytań.
Na moim jedynym stole ostrożnie otwieram teczkę i rozkładam jej zawartość na schludne stosiki. Po sto dwudziestodolarówek w paczce, pięćset paczek w teczce. To jest zaliczka, trzy razy tyle dostanę po wykonaniu zadania. Na spodzie znajduję dużą kopertę. Pieniądze nie mają dla mnie żadnego uroku. Jestem tak uodporniony na ich syreni śpiew, jakbym się zaszczepił. To koperta jest moim uzależnieniem.
Wsuwam palec w załamanie i ostrożnie ją otwieram, wyciągając jej zawartość, jakby te kartki były bezcenne – łamliwe, kruche, podatne na uszkodzenia. To właśnie sprawia, że brakuje mi tchu, że serce mi przyspiesza, a żołądek się skręca. To właśnie sprawia, że czekam na następne zlecenie, i na następne, i następne – nieważne, jaki koszt ponosi moje sumienie. Właśnie to… pierwsze spojrzenie na osobę, którą zabiję.
Dwadzieścia kartek, dwa skoroszyty z fotografiami, plan zajęć, plan podróży i kopia prawa jazdy wydanego w Waszyngtonie, D.C.1 Rozkoszuję się pierwszym rzutem oka na te przedmioty tak, jak głodny człowiek rozkoszuje się zapachem steku. Będzie mnie to zajmować przez następnych osiem tygodni i chociaż on jeszcze o tym nie wie, to są pierwsze linie zapisane na jego świadectwie zgonu. Koperta znajduje się przede mną, jej zawartość leży na stole tuż obok pieniędzy, koniec jego życia jest teraz tak pewny, jak wschód słońca.
Pospiesznie unoszę pierwszą kartkę do sączącego się przez okno światła, mój wzrok pada na największą czcionkę, na nazwisko widniejące na szczycie strony.
A potem sapnięcie, jakby powietrze zostało przecięte przez niewidzialną pięść, która wypchnęła mi oddech z płuc.
Czy to możliwe? Czy ktoś może wiedzieć, czy ktoś w jakiś sposób odkrył moje pochodzenie i robi sobie żarty? Ale… to nie do pomyślenia. Nikt nic nie wie o mojej tożsamości; żadnych odcisków palców, rozmów telefonicznych, żadnego śladu istnienia pozostawionego beztrosko na miejscu zbrodni. Nie przetrwało nic, co mogłoby połączyć Kolumba z tym niewinnym dzieckiem wyrwanym niegdyś z ramion matki przez „władze” i przekazanym pod opiekę państwa.
ABE MANN. Nazwisko na szczycie kartki. Czy to może być zwykły przypadek? Wątpliwe. Z mojego doświadczenia wynika, że coś takiego jak przypadek nie istnieje, w prawdziwym świecie nie ma właściwie racji bytu. Otwieram skoroszyt i moje oczy przesuwają się ze zdjęcia na zdjęcie. To nie pomyłka: to ten sam Abe Mann, który przemawia w Izbie Reprezentantów Stanów Zjednoczonych Ameryki, ten sam Abe Mann, który reprezentuje dystrykt siódmy stanu Nowy Jork, ten sam Abe Mann, który wkrótce będzie świętować fakt, że jego partia wysunęła go jako kandydata do wyborów prezydenckich. Jednak żaden z tych powodów nie sprawia, że nie mogę złapać tchu. Zabijałem potężnych ludzi i rozkoszowałem się możliwością zrobienia tego ponownie. Niczego nie można dodać do historii Abe Manna.
Dwadzieścia dziewięć lat temu Abe Mann był początkującym kongresmenem z odpowiednią żoną, odpowiednim domem i odpowiednią reputacją. Uczestniczył w większej ilości posiedzeń Kongresu niż jakikolwiek inny kongresmen, zasiadał w trzech komisjach i zaproszono go do kolejnych trzech, był przedstawiany jako wschodząca gwiazda swojej partii, cieszył się z czasu antenowego w programach o polityce nadawanych w niedzielne poranki. Miewał ponadto liczne kontakty z dziwkami.
Abe był dużym mężczyzną. Sześć stóp i cztery cale pozwoliły mu zostać koszykarską gwiazdą collegu w Syracuse. Poślubił córkę księgowego, której zimne wychowanie przeniosło się do małżeńskiego łoża. Przestał ją kochać zanim skończył się ich miesiąc miodowy i w poniedziałek po powrocie z podróży poślubnej na Bermudy po raz pierwszy zaliczył prostytutkę. Czas od poniedziałku do piątku spędzał w stolicy jako reprezentant dystryktu; weekendy spędzał wszędzie, byle nie w domu. Przez pięć lat rzadko sypiał we własnym łóżku, a jego żona trzymała usta zamknięte na kłódkę w obawie, że intymne szczegóły dotyczące ich związku mogłyby zakończyć życie toczące się od wiadomości ze świata po pogodę na weekend w popołudniowym programie telewizyjnym.
Kiedy został wybrany, aby służyć narodowi w stolicy, Abe odkrył całkiem nowy poziom prostytucji. Zapewniam was, że w Nowym Jorku pełno jest dziwek wysokiej klasy, ale nawet one bledną w porównaniu z kobietami, które obsługują przywódców tego kraju. Najlepsze było to, że nie musiał nawet zadawać grzecznych pytań. Został osaczony przez rozpustę zanim go nawet zaprzysiężono, otoczony pierwszej nocy, podczas pierwszej wyprawy do Waszyngtonu po elekcji. Senator, człowiek, którego dotychczas widywał tylko w telewizji i którego nigdy nie spotkał osobiście, zadzwonił bezpośrednio do jego pokoju hotelowego i zapytał, czy miałby ochotę dołączyć do niego na przyjęciu. Cóż za niesamowite chwile przeżył tamtej nocy. Przy świetnych drinkach, kobietach tak młodych, tak pięknych i tak chętnych doświadczył nowych przeżyć, ekstazy, która zaciemniała mu umysł, gdy o tym myślał.
Tego samego roku, kiedy już nieco okrzepł, zagustował w umięśnionej, czarnoskórej prostytutce o imieniu Amanda B. Chociaż protestowała, zmusił ją, żeby pieprzyła się z nim bez prezerwatywy i zaspokajała jego rosnące zapotrzebowanie na coraz to większe i większe podniety. Przez sześć miesięcy robił to z nią w coraz bardziej publicznych miejscach, coraz bardziej niebezpiecznych pozycjach, z coraz bardziej zwierzęcą brutalnością. Każdy pomysł rodził następny i potrzebował coraz silniejszych dawek, aby zaspokoić swój apetyt.
Kiedy zaszła w ciążę, jego świat się zawalił. Przyczołgał się do niej zalany łzami, błagając o przebaczenie. Dopóki nie zobaczyła tej zmiany, nie bała się go. Zmiana oznaczała bowiem, że jest bardziej niebezpieczny, niż sądziła. Wiedziała, co się zdarzy potem: po łzach, po samobiczowaniu, po „dlaczego ja?” i odrazie do samego siebie, zmieni się. Jego wewnętrzna skrucha w końcu zwróci się na zewnątrz; będzie zmuszony zmierzyć się z własnymi słabościami i nie spodoba mu się to, co zobaczy. Aż wreszcie zniszczy to, co sprawia, że czuje się bezsilny. Nawet w odmiennym stanie, nawet z mózgiem w oparach kokainy, Amanda B. niczego nie była tak pewna.
Jednak podobało jej się uczucie związane z moszczącym się w niej dzieckiem. Podobało się jej to, jak rosło, jak uciskało na jej żołądek, poruszało się w niej. W niej! Amanda B., niegdyś LaWanda Dickerson z East Providence na Rhode Island, niegdyś pensjonariuszka nr 43254 Slawson Home for Girls, była zachwycona. W niej! Amandzie B.! Ona mogła stworzyć życie jak każda z tych zadzierających nosa żon kongresmenów, jak każda paniusia z wielkim domem na wielkiej parceli, nad wielkim jeziorem. Ona! Równie dobra, jak każda z nich.
Postanowiła więc ukryć się. Wiedziała, że po nią przyjdzie, a kiedy to zrobi, będzie po niej. Miała przyjaciela, pewnego frajera, który oświadczył jej się, kiedy miała czternaście lat. Nadal dzwonił i z nikim się nie związał. Przyjmie ją, ukryje przed kongresmenem, kiedy zacznie jej szukać. Gdyby tylko zdołała się do niego dostać…
Nie wróciła jednak na Rhode Island. Zamiast tego skończyła w szpitalu z rozbitym nosem, pękającymi płucami, podziurawionym sercem. Była w siódmym miesiącu ciąży, kiedy policja znalazła ją w piwnicy opuszczonej kamienicy podczas rutynowego nalotu na meliny narkotykowe. Na ramieniu miała zaciągniętą stazę, z żyły sterczała igła. Przyjęto ją do szpitala jako NN nr 13. Następnego dnia wylądowała na porodówce i urodziła czterofuntowego chłopca. Opieka Społeczna zabrała go minutę później.
Kongresmen Mann widział ją po raz ostatni dwa miesiące później. Dostrzegłszy błędy w swoim postępowaniu, poświęciwszy w końcu życie ojczyźnie, żonie i Bogu, siłą wyciągnął ją ze swojego ogródka, gdzie krzyczała głośniej i bardziej gwałtownie niż kiedykolwiek w życiu. Dziesięć dni po spisaniu raportu policyjnego z tego zdarzenia znaleziono ją martwą w alejce za stacją benzynową Sohio. Z jej gardła, pod dziwnym katem sterczał nóż. Policjant, który zabezpieczał ślady, sześćdziesięcioletni weteran William Handley spekulował, że sama zadała sobie tę ranę, jakkolwiek koroner uważał, że okoliczności zgonu są niejasne.
Poskładanie tego wszystkiego zabrało mi dwa i pół roku. Nie zadawałem pytań dopóki nie osiągnąłem dorosłości, bo nie wierzyłem, że przetrwam na tyle długo, aby się tym przejmować. Potem, kiedy zabiłem swój ósmy cel w ciągu trzech lat, osiągając poziom profesjonalizmu dostępny nielicznym, zacząłem się zastanawiać, kim jestem. Skąd pochodzę? Kto mógł mnie spłodzić? Przeszłość, do której nie miałem szacunku wyciągnęła swoją wielką, czarną łapę i uderzyła mnie prosto w twarz.
Więc wściekałem się i ćwiczyłem cierpliwość i opanowanie, powoli składałem elementy układanki, zaczynając od brzegów i przesuwając się w stronę środka. Notka w gazecie połączona z kartą szpitalną w zestawieniu z raportem policyjnym nabrała kształtu i zobaczyłem pełny obraz. Kiedy zakończyłem tę układankę, zdecydowałem się odrzucić przeszłość raz na zawsze. Moją domeną będzie teraźniejszość, wyłącznie teraźniejszość. Za każdym razem, gdy próbowałem oswoić przeszłość, ona nie miała dla mnie litości. W takim razie nigdy więcej. Pochowam moją matkę, Amandę B. tak głęboko, że już nigdy się na nią nie natknę. I tak samo postąpię z moim ojcem, kongresmenem Abe Mannem z Nowego Jorku.
A teraz to nazwisko na szczycie kartki. Siedem czarnych liter wypisanych staranną ręką, silnych w swoim porządku, potężnych w swojej zwięzłości. ABE MANN. Mój ojciec. Następna osoba, którą mam zabić w Los Angeles, za osiem tygodni od dziś.
Czy to może być zbieg okoliczności, czy też ktoś odkrył moją przeszłość i poskładał elementy łamigłówki tak jak ja to zrobiłem? W mojej pracy mogę nie mieć szansy na uzyskanie odpowiedzi. Muszę reagować szybko, tracąc tak mało czasu, jak tylko się da, bo jeśli się okaże, że to tylko kolejne zlecenie, będę musiał nadrobić każdą straconą minutę.

________________________________

Waszyngton, D.C., formalnie Dystrykt Kolumbii (ang. Washington, D.C., District of Columbia), potocznie nazywany Waszyngtonem, Dystryktem lub po prostu D.C. – założona 16 lipca 1790 stolica Stanów Zjednoczonych. Miasto Waszyngton stanowiło pierwotnie odrębną jednostkę samorządową znajdującą się na obszarze Terytorium Kolumbii, dopiero uchwała Kongresu z 1871 zespoliła je z Terytorium, powołując do istnienia całość nazwaną Dystryktem Kolumbii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *