HancockNa fali popularności wszelkiego rodzaju komiksów (w szczególności amerykańskich), kino swojego czasu przeżywało prawdziwy wysyp ich ekranizacji. I tak doczekaliśmy się trzech filmów o przygodach Spider-Mana, dziewięć ekranizacji Batmana, trzy produkcje z drużyną X-Manów, w roli głównej i wiele innych, na których wymienienie zabrakłoby tu miejsca.  Marvel wymyślił grubo ponad 200 superbohaterów. Przykre, że w tym gąszczu odtwórczości, w jaki weszło amerykańskie kino, dopiero w 2008 roku pojawił się ktoś, kto wpadł na to, że przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by wymyślić własnego bohatera.

Co by było gdyby Superman miał dzieci?


Tak narodził się Hancock (Will Smith), facet, którego pierwsze wspomnienie pochodzi sprzed osiemdziesięciu lat. Wygląda na to, że bohater się nie starzeje, bo kiedy ponad pół wieku temu trafił do szpitala, wyglądał na około trzydzieści lat. Jego siła, szybkość, zdolność latania i niezniszczalne ciało wskazują na to, że Superman nie był taki „super” i zdradzał gdzieś na boku swoją Lois. I chyba nie tylko on pokusił się o skok w bok, bo wydaje się, że charakter Hancock odziedziczył po Wolverinie. Jest gburowaty, małomówny, cechuje go absolutny brak poczucia humoru, bywa sarkastyczny, nie lubi, kiedy nazywa się go dupkiem, ale przede wszystkim nie chce być superbohaterem. Zniszczenia, jakie powoduje, ratując ludzi oraz postawa, którą sobą reprezentuje sprawiają, że większość społeczeństwa Los Angeles (w którym mieszka) uważa, że Hancock jest… dupkiem. W mniejszości znajduje się Ray Embrey (Jason Bateman), specjalista od public relations, któremu Hancock przypadkiem ratuje życie.


Szukanie duszy tam, gdzie jej nigdy nie było

Nie oszukujmy się. Komiksowe ekranizacje są w najlepszym wypadku średnie. Mówię to jako fan amerykańskich komiksów i jestem przygotowany na głosy sprzeciwu typu: „X-Men Origins: Wolverine był świetny!” „Spider-man Sama Raimiego to klasyk!” „Co Ty gadasz?! Batman: Dark Knight to najlepsza adaptacja komiksu w historii! Co takiego może reprezentować sobą Hancock, którego znam od dwóch godzin? W czym jest lepszy od Spider-mana, którego czytałem kilka lat?” Uwierzcie mi, mówię to z bólem serca, ale John Hancock ma znacznie więcej do zaoferowania. Czy w rzeczywistości istnieje ktoś taki jak Peter Parker? Facet błyszczący jak kryształ, tak dobry, że muchy by nie skrzywdził? Tak cnotliwy, że nawet Mary Jane zamiast być obiektem pożądania seksualnego, jest dla niego księżniczką z bajki, którą najchętniej oprawiłby w ramkę i powiesił sobie nad łóżkiem (jakkolwiek sadystycznie to brzmi)? Macie w swoim otoczeniu jakiś odpowiednik Bruce’a Wayne’a, który z powodu śmierci rodziny zapałał obsesyjną nienawiścią do każdego kryminalisty, jaki zrodzi się w mrocznych alejkach Gotham? Nienawiścią obsesyjną do tego stopnia, że żadnemu nie odpuści. Czy uznacie za prawdziwe to, że zupełnie nie przesadza mu fakt, biegania  po nocach za bandziorami w majtkach naciągniętych na spodnie? Albo to, że (o zgrozo!) nikomu to nie wadzi,  a mieszkańcy Gotham wręcz sami takie majciochy naciągają? Nie sądzę.
I tu właśnie John Hancock bije ich wszystkich na głowę. Jest prawdziwy. Bo idę o zakład i dam sobie wszystkie członki obciąć, że żaden z Was nie będzie miał najmniejszego problemu z wyobrażeniem sobie kogoś, kto nie pasuje do reszty. Nie pasuje nie dlatego, że nosi lateksowe majty i nie dlatego, że użarł go radioaktywny szkodnik (aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Parkera ukąsił radioaktywny żuczek-gnojarek). Nie pasuje, bo urodził się inny i nie ma na to wpływu.  Nie lubi ludzi, bo nigdy nie spotkało go z ich strony nic dobrego, sam ma całe mnóstwo wad i jest uparty, co nie pozwala mu znaleźć sposobu na zmianę swojego położenia. Jego niechęć do ludzi wywołuje naturalne następstwo — robienie czegoś na przekór. U normalnych obywateli niechęć do innych objawia się wpuszczeniem psa na trawnik sąsiada w celu dodania tam kilku nowych „ekspozycji”, albo zalaniem kawą  (niby to przypadkiem)  ulubionego obrusu teściowej. Podobnie jest u Hancocka, z tym, że on „niby to przypadkiem” niszczy mosty, pociągi, ulice i budynki, co kosztuje miasto grube miliony. A robi to z prostej przyczyny — jest strasznie samotny. Zapewne każdy z Was zna lub chociaż słyszał o takim człowieku.
Są dwie rzeczy, przy pomocy których Hancock deklasuje wszystkich lateksowych, skórzanych lub odzianych w siatkę rywali. Pierwsza z nich to realizm bijący od tej postaci, natomiast druga…

Niby nie dla wszystkich, ale nikt nie powinien przepuścić…


HancockCzytając drugi akapit tekstu możecie stwierdzić, że opowieść przedstawiona w filmie jest płaska i pasuje bardziej do komedii, niż do filmu o superbohaterze.  Nic bardziej mylnego. Historia jest przemyślana, spójna, świetnie pokazana i zapada w pamięć. Wyjaśnienie, jak główny bohater nabył swoje moce jest chyba najlepszym, z jakim mieliśmy do czynienia. Nie doszukamy się tu patosu w stylu „Nie chcem, ale muszem” i jaki jestem z tego powodu biedny, jak to miało miejsce w Spider-manie. Nie uświadczymy też w Hancocku superłotrów, tak nieodłącznego elementu każdej opowieści o superbohaterze. John będzie walczył głównie z samym sobą. Ze swoimi uprzedzeniami i przekleństwem, jakie nałożył na niego ten, który dał mu moc burzenia budynków kichnięciem.  Jeżeli uważacie, że Spider-man pokazuje, jak ciężko jest być superbohaterem, koniecznie obejrzyjcie Hancocka. Peter Berg (reżyser) zrobił to, co nie udało się ani Samowi Raimiemu ani Christopherowi Nolanowi. Sprawił, że ten film przypadnie do gustu nie tylko fanom produkcji o ludziach z super-mocami. Historia wzruszy waszą dziewczynę i rozczuli chłopaka, a jest to rzadko spotykana rzecz w filmach tego typu.

Widać, słychać i czuć

Kolejną rzadko spotykaną rzeczą cechującą opowieści o obrońcach ludzkości, jest połączenie świetnej fabuły i efektów specjalnych na wysokim poziomie. Tutaj udało się uzyskać to połączenie w świetnym stylu. Hancock lata, rzuca samochodami, burzy budynki, niszczy autostrady (gdyby żył naprawdę, amerykanie odesłaliby go do Polski. Tu chociaż nie ma czego niszczyć), miażdży pociągi i zmaga się z trąbami powietrznymi. Wszystko to wygląda bardzo realistycznie i okraszone jest świetnymi efektami dźwiękowymi. Jeśli kiedyś staraliście się sobie wyobrazić, jaki odgłos wydaje facet zmiażdżony przez cysternę, Hancock doskonale Wam to zobrazuje. I zrobi coś jeszcze. Nie pozwoli się nudzić. Bo tutaj fabuła przeplata się z akcją tak umiejętnie, że jeszcze nie zdążymy dobrze ochłonąć po tym, jak połowa miasta obróciła się w ruinę, a już jesteśmy zaskakiwani kolejnym kataklizmem. Mieszanką wybuchową jest włożenie między to wszystko elementów dramatu, co w poprzednich tego typu produkcjach robiono na siłę. Zazwyczaj miało to wywołać u widza współczucie dla głównego bohatera. Niestety, przeważnie było tak, że faktycznie współczuliśmy, ale raczej z powodu tej durnej pidżamy, jaką facet zakładał do latania w nocy po mieście (Daredevil). W Hancocku zabieg ten działa jak należy i nie ośmiesza tytułu.

Twarz bohatera mówi wszystko.


HancockWisienką na torcie jest Will Smith. Swój kunszt pokazał już w Jestem Legendą, który (tak samo jak i Hancock z resztą) bez niego nie byłby nawet w połowie tak dobry. Niezwykłe wręcz umiejętności aktorskie, jakimi dysponuje Smith (szczególnie jeśli chodzi o odgrywanie smutnych postaci) są w stanie podnieść film przynajmniej o klasę wyżej. Kiedy John jest smutny, widzowi naprawdę robi się go szkoda. Na szczęście nie tylko on w filmie błyszczy. Charlize Theron (Mary Embrey) jest bardzo przekonująca w roli wybuchowej, zmęczonej życiem kobiety, która pragnie tylko chwili spokoju i zasłużonego szczęścia. Podobnie wspomniany już Jason Bateman świetnie zagrał nieco naiwnego, dobrodusznego idealistę, który marzy o tym, żeby zmienić świat. Amerykańskie produkcje mają to do siebie, że są w większości teatrem jednego aktora, więc kiedy wyróżnia się ktoś więcej, niewątpliwie trzeba ten fakt odnotować i docenić.

Polecam każdemu kto:
— ceni sobie dobrą fabułę;
— lubuje się w destrukcji i po cichu marzy o tym żeby zobaczyć jak wygląda z bliska burzenie budynków (najlepiej ZUSu albo jakiegoś innego — nikomu niepotrzebnego — urzędu);
— nie wierzy w umiejętności aktorskie Willa Smitha;
— szuka chwil wzruszenia;
— czeka na taki film o superbohaterze, który nie jest schematyczny i przewidywalny.

Nie polecam nikomu kto:
— ma w domu ołtarzyk Spider-mana, nie widzi nic poza nim i codziennie modli się, by ten zesłał mu możliwość strzelania pajęczyną z jakiejś części ciała.

Hancock to film ze wszech miar godny polecenia, wnoszący spory powiew świeżości do zdominowanego przez szablony gatunku. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że hollywoodzcy filmowcy  podejmą arcytrudne wyzwanie, jakim jest nakręcenie bardziej przekonującego filmu o facecie ratującym świat.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *