Mody się zmieniają, ale jest jedna, która pozostaje niezmienna. To moda na detektywa! Jaki by nie był – milusi wzorem panny Marple, pompatyczny jak Herkules Poirot, dekadencki niczym Philip Marlowe czy zgryźliwy jak Alec Hardy – każdy ma wielką szansę, by zdobyć serca czytelników i widzów jak świat długi i szeroki. O Sherlocku Holmesie to nawet nie wypada mi wspominać, niemniej jednak nie można zapomnieć, że nie jest on wcale pierwszym literackim detektywem. Tytuł ten należy się Augustowi Dupinowi, który pojawia się w trzech opowiadaniach Edgara Alana Poego i to w tym właśnie przypadku można użyć tak górnolotnego określenia jak narodziny idei.

Za detektywami ciągnie się cały szereg intrygujących rzeczy. I nie mam tu wcale na myśli trupa w dosłownym tego słowa znaczeniu, raczej to, co wraz z trupem dostajemy w pakiecie. Zagadki, tajemnice, pozornie niemożliwe do rozwikłania łamigłówki – wszystko to ma dużo większe znaczenie od martwego ciała (mówię to z pełnym szacunkiem i uznaniem dla wszystkich ciał, które kiedykolwiek pojawiły się w pobliżu jakiegokolwiek fikcyjnego detektywa!). Do tego skradzione klejnoty koronne, zaginione testamenty, podrobione dzieła sztuki, itp., itd. I nurzające się w tym wszystkim wybitne umysły genialnych kryminologów. Paluszki lizać!

Na naszym rodzimym podwórku kiedyś był Pan Samochodzik i Joe Alex, dzisiaj mamy Szackich i Załuskie – nazwiska, z których możemy być dumni. Osobiście jestem o wiele większą wielbicielką detektywów, którzy ze współczesnością nie mają nic wspólnego, rozwiązujących zagadki sprzed lat i przeżywających przygody na tle historii dawno minionej – takich jak wspaniały i niepowtarzalny Erast Fandorin, postać wykreowana przez rosyjskiego pisarza Borisa Akunina. Niestety, polska literatura nie miała pod tym względem wiele do zaoferowania. Do czasu…

Katarzyna Kwiatkowska została właśnie okrzyknięta pierwszą damą polskiego kryminału retro, stworzyła bowiem szereg świetnych powieści spojonych w całość postacią detektywa-amatora Jana Morawskiego. Niektórzy używają wobec niej określenia „polska Agatha Christie”, co jest – moim skromnym zdaniem – nieporozumieniem. Książeczki angielskiej pisarki są znakomite, nie przeczę, pochłania się je kilogramami z wypiekami na twarzy, nie widząc i nie słysząc świata przemykającego obok. Jednak ich twórczyni zawsze skupiała się na zagmatwaniu wątku kryminalnego, na zagadce, podporządkowując fabułę zamgleniu rozwiązania i niedopuszczeniu, by czytelnik odkrył je zbyt wcześnie. I chociaż całość za każdym razem jest okraszona świetnymi postaciami, niezwykle symptomatycznymi dla brytyjskiego społeczeństwa, książki Christie są tylko czytadełkami na jeden wieczór, brakuje im tła. Nie ma w nich interesujących opisów miejsca akcji, nie ma zaplecza historycznego, a charaktery postaci poznajemy jedynie dzięki dialogom prowadzonym na łamach danej powieści. Świat przedstawiony książek Katarzyny Kwiatkowskiej jest o wiele głębszy, zachwycająco pełen detali, odmalowany przed naszymi oczyma z pietyzmem, a przede wszystkim – co niezwykle rzuca się w oczy – z miłością.

Zbrodnia w błękicie – debiut pisarki nominowany w 2012 roku do Nagrody Wielkiego Kalibru – to przesympatyczna przygoda, pierwsze spotkanie z Janem, młodym, przystojnym i bogatym skandalistą, który rozbija się po Europie, tropiąc przy okazji przestępców. Mimo drobnych niedociągnięć – minimalnego braku spójności oraz większego elementu zaskoczenia – książkę czytało się doskonale.

Każda kolejna powieść (Abel i Kain, Zobaczyć Sorrento i umrzeć) jest precyzyjniej osadzona w realiach początku XX wieku, styl autorki nabiera z czasem coraz większej lekkości i płynności, a tajemnice i zagadki są konstruowane bardziej spójnie i harmonijnie. W księgarniach pojawił się niedawno najnowszy kryminał Kwiatkowskiej – dopracowana w najdrobniejszym szczególe Zbrodnia w szkarłacie.

Ledwo przejdziemy przez próg dworu w Jeziorach, a już czujemy się tam jak u siebie. Pani domu, o chmurnym, „listopadowym” wyglądzie, ale o gołębim sercu oraz jej pucołowaty, okrąglutki, z lekka nieprzytomny mąż wystarczą, by nas oczarować. Deserkiem z wisienką na szczycie jest para detektywów – przystojny Jan i jego nieodłączny lokaj Mateusz, o wiele bardziej sympatyczny, a przede wszystkim rozgarnięty, od wszystkich Arthurów Hastingsów i Johnów Watsonów razem wziętych. Gdzie nie spojrzymy, tam widzimy wspaniałych, wyrazistych i wzbudzających emocje bohaterów – zabawnych, żałosnych, tajemniczych, irytujących lub niezwykle podejrzanych.

Żebyście jednak nie mieli pretensji, że Was nie ostrzegałam – każda postać, którą na jakimś etapie czytania polubicie, może za chwilę zostać posądzoną o bycie charakterem najczarniejszym z czarnych. Nie znaczy to wcale, że za moment znów nie zaświeci nad jej głową aureola – Katarzyna Kwiatkowska tak miesza nam w głowach, że choćbyście nie wiem ile razy odgadli tożsamość mordercy, to na nic się zda Wasza przenikliwość.

Od pierwszych stron zaczyna człowiek gromadzić informacje i podążać tropami, które wydają mu się oczywiste – a to poradnik hodowcy pereł, a to sąsiad, już w dzieciństwie wymachujący szabelką… Wszystko jest podejrzane! Ale najwspanialszym, najbardziej romantycznym i uroczym śladem, którego trzymałam się bardzo długo i którego niemal do końca nie dałam sobie odebrać, był chory na nieznaną chorobę zegar. Takie wyszukiwanie sygnałów, stających się w nieufnym umyśle czytelnika ważnymi wskazówkami, czyni z lektury wspaniałą, aktywną zabawę.

Jan Morawski jest postacią, która teoretycznie powinna być niesympatyczna i odstręczająca, bo to w końcu szwendający się od dworu do dworu dandys i łakomczuch (chłopina na co drugiej stronie wcina jakieś ciacho i jeszcze oblizuje paluszki). A przecież nie sposób go nie uwielbiać – … (tutaj miałam zacząć wymieniać wszystkie zalety detektywa-amatora, ale w ostatniej chwili powstrzymałam swoją szczeniacką fascynację tym pięknym i szarmanckim erudytą). I to jest właśnie ów ideał retro-detektywa, którego tak bardzo brakowało mi w polskiej literaturze!

Na świat przedstawiony patrzymy tylko i wyłącznie oczyma Jana, prowadzącego czytelnika tam, gdzie według niego warto pójść. To za jego tokiem myślenia podąża narracja. Dzięki temu można spokojnie oddać się miłemu samozadowoleniu i prychać co chwila z lekceważeniem – taki niby wielki detektyw, a nie zauważył, jak bardzo podejrzany jest zegar!! 

Pierwszorzędnie skonstruowana fabuła, wątki pozornie poplątane, a w rzeczywistości mocno trzymane przez autorkę na uwięzi, wyśmienicie odmalowane tło społeczne, historyczne i obyczajowe oraz urocze, wykreowane na przedwojenną modłę, postaci – to wszystko zostało konsekwentnie scalone w nieszablonową całość. Zbrodnia w szkarłacie jest najlepszą, jak dotąd, powieścią Katarzyny Kwiatkowskiej.

Autorka: Katarzyna Kwiatkowska
Tytuł: Zbrodnia w szkarłacie
Data wydania: 2015
ISBN: 9788324034918
Liczba stron: 300
Oprawa: miękka
Wydawca: Znak
Kategoria: literatura detektywistyczna, kryminał retro

Autorka recenzji prowadzi bloga poświęconego kulturze i literaturze: http://zielonowglowie.blogspot.com