Król bóluFragmenty jednego z opowiadań z najnowszej książki Jacka Dukaja – Król bólu.
Zapraszamy do lektury trzech fragmentów z opowiadania Oko potwora.

Fragment 1

Trzy dni po opuszczeniu orbity Marsa CSS “Behemot V” otrzymał Morse’em ostrzeżenie o nadchodzącej burzy słonecznej. Nawigator obliczył nową trajektorię, pozwalającą zejść w porę w pas asteroidów i osłonić statek masą skalną; mieliśmy potem dopędzić Jupitera na tej samej elipsie, po dodatkowych akceleracjach. Stos atomowy, stary model lunarny, sprawował się dobrze, “Behemot” dysponował zresztą zapasem paliwa na cztery akceleracje do kursowej. Już po kursu zmianie Nawigator odkrył, że w obliczeniach był błąd. Rozmontowawszy z Elektronikiem i Inżynierem kalkulator pokładowy, znalazł na świeżo lutowanych układach popalone kłębki włosów, kulki kurzu bądź wełny. Była to oczywiście wina Elektronika, który się upił na wychodnym w bazie na Dajmosie i dręczony kacem

nieważkościowym, nie dopilnował techników przysłanych dla okresowych reperacji ze stoczni marsjańskiej. Trzeba było na gwałt nowe obliczenia wykonać, już dla z góry tak nieszczęśliwie ustalonego wektora. Kapitan, Nawigator i Pierwszy Pilot ślęczeli nad nimi całą nocną wachtę. Wyczyszczony kalkulator dla odmiany się przegrzał; Elektronik własnymi rękoma okładał rozpalone lampy próżniowe maszynowego mózgu szmatami z suchym lodem, parząc się przy tym dotkliwie. Przyszedł do mnie z tymi poparzeniami. Dałem mu maść i obandażowałem dłonie. Teraz już będzie zupełnie do niczego nieprzydatnym.

Nazajutrz przyśpieszaliśmy kwadrans z 1 g i kilkakrotnie na mocniejszym ciągu w krótszych zrywach. Zostałem w łóżku, czytając prasę fachową podjętą z Dajmosa, dopóki mi ramię nie omdlało. Pod wieczór byliśmy już na nowym kursie, z powrotem w nieważkości. W mesie, półmrocznej od dymu papierosowego zasysanego niemrawo przez zdezelowane wentylatory, gadaliśmy przy kolacji o wieściach o wojnie. Związek Radziecki już zamknął swoje stacje i punkty przeładunkowe dla statków pod zachodnimi banderami; na Dajmosie mówiło się o ostrzegawczych laserunkach, a nawet o sabotażu jakichś składów tlenu pod Olympus Mons. Kto miałby je sabotować? Strony oskarżały się wzajemnie. Radiowiec twierdził, że potem nic już nowego nie poszło w eter, Luna Jeden przestała zresztą przekazywać biuletyny polityczne. Długo tłumaczył Drugiemu Pilotowi, dlaczego nasza kompania nie powinna się przejmować tymi perturbacjami. Na kolacji pojawił się także Pasażer, zazwyczaj proszący o dostarczenie mu posiłku do kabiny. Próbowałem wciągnąć go w rozmowę; odpowiadał półsłówkami. Może istotnie z nieśmiałości. Ma paszport z Zachodnich Niemiec i płaci gotówką. Pierwszy Pilot utrzymywał, że rozpoznaje u niego akcent Afrykanera. Na pewno wyróżniał się Pasażer cerą: smagły i w ostrych zmarszczkach od słońca – a my: blade robaki próżni. Radził sobie jednak z jedzeniem w zero gie wcale dobrze. Palił Marlboro.

Kapitan wezwał mnie do sterowni, chciał obliczeń siły tego sztormu i oceny zagrożenia zdrowia załogi. Gdy przyszedłem, sterownia była akurat pusta. Na ekranach srebrzyły się gwiazdy, małe Słońce rozjaśniało boczny monitor rufowy, cienie pełzły smolnymi smugami od prawej ku lewej. Tysiące świateł migotały na panelach kontrolnych, nigdy nie udało mi się zapamiętać, o czym tu informuje która lampka, i pewnie właśnie dlatego tak mnie uspokaja ów widok, widok i cisza kabiny sterowniczej taktowana mechanicznym tętnem masywnych zegarów kalkulacyjnych. Ciszę mącił także furkot papierów z obliczeniami Nawigatora, przypiętych metalowym klipsem do obudowy mózgu elektronowego: trzy wiatrakowe wentylatory umocowano tam w miejscu zdjętej okrywy, ażeby chłodziły wnętrze maszyny myślącej. Prąd powietrzny biegnący od niej przez sterownię obrócił mnie powoli i pochwyciłem obraz sylwety małpiej skrytej w cieniu za szafami z kartami astrograficznymi i mapami fotogramometrycznymi: wielki chochoł żelazny, pałuba ludzka-nieludzka na nogach hydraulicznych. Ach, więc nie człowiek, lecz automat człekokształtny, ten Marabut megawatowy, którego Kapitan przejął był za niespłacone długi od spółki górniczej z Merkurego. Włączony? Wyłączony? Sądziłem, że trzymamy go gdzieś w górnych ładowniach wewnętrznych. Ogniste ślepie pulsowało w powolnym rytmie nad gębą lasera wyzierającą spod purpury chromowo-korundowej płyty piersiowej automatu – włączony zatem. Za plecami zaskrzypiały przekładnie zegara kursowego, obejrzałem się. Zawisły przy zegarze Kapitan kartkował tablice astrometryczne, zerkając co rusz w rachunki Nawigatora.

– Na co on tu, Kapitanie? – spytałem, wskazując Marabuta.

Kapitan tylko przyłożył palec do warg.

Dałem mu rachuby napromieniowania (bardzo pesymistyczne) i wróciłem do siebie, głowiąc się już i nad tym Marabutem, i nad zachowaniem Kapitana, i nad obecnym położeniem “Behemota”, które wtem, w owym krótkim rozbłysku aury tajemniczości, ukazało mi się dziwnym i bardziej jeszcze niepokojącym.

Statek zgrzytał, świszczał, huczał, szło to długim echem w jego metalowych kościach, jak zawsze po seriach przyśpieszeń – budziłem się z płytkiego snu wciąż i wciąż. W końcu zasnąć nie mogłem wcale. Naciągnąłem podwójne skarpety, zabrałem termos ceresowego samogonu i zapukałem do Radiowca.

Długo czyścił łatką irchy grube szkła okularów.

– Na straży?

– Więc skoro Kapitan ma takie powody…

Rozbieraliśmy to na czynniki pierwsze w żółtym świetle nagiej żarówki, ssąc przez słomki zimny alkohol, zapatrzeni w gwiazdy migoczące na czarno-białym ekranie-bulaju.

– Może Pasażera…

– Ale do asteroidów? Cóż tam, górnicy jacyś na kursie?

– Przez tę wojnę w takim razie.

– Mhm.

Radiowiec chwycił żeliwny teownik koi i podciągnął się pod sufit, do półki ze starymi almanachami i katalogami. Odnalazłszy wolumen, zawiesił go przed sobą w powietrzu i kartkował powoli, podwinąwszy pod się nogi.

– Aha. No tak. – Pokazał mi schematy układów naszego kalkulatora. Nic nie zrozumiałem. On kiwał głową, już trochę po pijacku. – Dałoby się. Chyba. Taką awarię-pomyłkę.

Dumaliśmy następnie aż do dna termosu, kto i po co miałby sabotować główny mózg pokładowy CSS “Behemota V”, aby sprowadzić frachtowiec z kursu na śmietnisko układowe. Sabotażysta musiałby wszak wpierw przewidzieć nadejście burzy słonecznej.

– Jakie niesiemy cargo?

– Głównie biomasa dla habitatów jupiterowych.

– Któż by się połasił?

Była to już godzina przed pierwszą wachtą, Radiowiec uśmiechał się sennie niczym lewitujący Budda, mnie krążenie zamierało w stopach, masowałem nogi, ziewając.

– Piraci! – chichotał Radiowiec, a kropelki śliny lub samogonu drżały mu na wąsach. – Kosmiczni piraci!

Zwątpiłem.

Następnego dnia po śniadaniu Kapitan zwołał załogę na odprawę. Czyli wszystkich prócz Pasażera; nie pojawił się jednak Nawigator ani Elektronik. Elektronik pewnie spał po pastylkach przeciwbólowych, ale usłyszałem, że i Nawigator wymówił się chorobą – o tej dolegliwości nie raczył mnie powiadomić. Zaraz potem udałem się do niego. Nie chciał otworzyć. Drzwi kabiny zaryglował od wewnątrz, nie odpowiadał na wywołania przez głośnik. Wszystko to było coraz bardziej dziwne.

Zaszedłem znów do Radiowca. Nie miał wiele do roboty, skoro huk Słońca zagłuszał już całą długodystansową komunikację; sortował stare radiogramy. Pracownię nasłuchową wyłożono grubą izolacją dźwiękową, nawet przeciągłe pojękiwania metalu kadłuba tu nie dochodzą. W ciasnym pomieszczeniu wisiała woń sparciałej gumy.

Radiowiec zamknął drzwi, wyłączył instalację foniczną.

– Myślałem o tym od rana – rzekł ściszonym głosem. – Bierzemy przecież te kontenery według manifestu frachtu, sami nie sprawdzamy zawartości, bo i jak? Burze słoneczne występują nie zupełnie przypadkowo, ale jednak w pewnym kalendarzu probabilistycznym, są pory mniejszego i większego zagrożenia. A obecnie znajdujemy się w szczycie jedenastoletniego cyklu słonecznego. Już od dłuższego czasu na równiku Słońca grupują się wielkie plamy. Pierwszy wyrzut masy z korony nastąpił dwa tygodnie temu, postawiono wachty alarmowe w obserwatoriach astronomicznych. Teraz poszedł rozbłysk z wyrzutu o temperaturze pięćdziesięciu, sześćdziesięciu milionów kelwinów, po spektrum widzialnym, i po rentgenowskim oraz gamma. Na Ziemi podziwiają przepiękne zorze. Łączność radiowa kompletnie tam zagłuszona, podpalona jonosfera, pasy Van Allena zmiotło, połowa satelitów usmażona, byle żelastwo indukuje prąd. Więc odcięci. A w pasie asteroidów masz dziesiątki albo już i setki prywatnych habitatów, często po prostu zahermetyzowanych jaskiń, trudno o lepsze miejsce do przeładunku kontrabandy w kosmosie, słyszy się o tym w portach, w plotkach na falach.

– Ale nawet jeśli sprowadzi nas tak sprytnie do swojej kryjówki w planetoidach – jakżeby miał dokonać przeładunku bez naszej wiedzy? Jakżeby w ogóle miał go dokonać z nami na pokładzie?

– Toteż właśnie. – Tu Radiowiec nachylił się ku mnie, łamiąc pion. – Zjadłeś tę jajecznicę? Wyplułem wszystko! Herbatę gotuję u siebie na spirytusowej. Mam trochę sucharów i puszkowanej wołowiny.

Żachnąłem się.

– To już jest paranoja! – A podrapawszy się po krótko ostrzyżonej głowie: – Mhm. To kto dziś gotuje?

– Inżynier.

Zrobiliśmy niepoważne miny, po czym roześmialiśmy się wraz.

– Wiem, wiem. – Rozłożył ręce. – Po iluś tygodniach w trasie każdego to dopada, załoga “Kaliguli” ponoć badała sobie co godzina krew, przekonana, że wlazł w nich jakiś tajemniczy wirus, a ci na “Justynie XI” urządzali regularne przesłuchania i tortury; cholera wie, czy taki nie był też koniec “Santa Clary”.

– Trzeba jakoś rozładować napięcie. My z Kapitanem i Pierwszy Pilot znamy się od lat, ale reszta…

– Tak, tak, brat przeciwko bratu i strachy rosnące w milczeniu na nocnych wachtach, konspiracje zapisane w gwiazdach na ekranie.

– Zaraz się tu podzielimy i zacznie się –

– Cicho!

– Co?

Radiowiec przechylił głowę, nasłuchując. Nastawiłem uszu – nic. Podpłynął do drzwi, obrócił koło śrubowe, pchnął –

Syrena alarmu ręcznego wyła przeciągle, zachłystując się co drugi skowyt. Alarm automatyczny oznaczałby dehermetyzację statku albo zagrażającą życiu awarię stosu; alarm ręczny mógł włączyć tylko dowódca, jego zastępca lub oficer wachtowy. Popędziliśmy zatem do sterowni, obijając się o ściany, kanty i nagie szczęki grodzi. Zachlapane starą farbą lampy alertowe błyskały czerwono i żółto, a gdzieś w trzewiach “Behemota”, w siłowni bądź na sprzęgach mocowników kontenerów, metal tarł brutalnie o metal, generując wizgi i piski, od których cielsko statku wzdrygało się histerycznie. W korytarzu dowódczym zderzyliśmy się z Elektronikiem – z rękoma obandażowanymi w bezużyteczne pecyny utknął w przewężeniu, ciśnięty w gródź nogami w przód niczym rażona prądem rozgwiazda. Radiowiec poholował go za szelki.

W sterowni zastaliśmy obu Pilotów, wpięci pasami przeciążeniowymi w wysokie fotele obserwowali obrazy rzucane na główne ekrany. Światła w kabinie były wyłączone, blask bił tylko od pulpitów rozrządczych i gwiazd z tych ekranów. Wpiąłem się po omacku w fotel po lewej. – Gdzie Kapitan? – Tam – odparł Pierwszy Pilot i wskazał fajką na górny ekran. Ktoś tymczasem wyłączył alarm i usłyszałem ich oddech ciężki, wyrzucany z płuc na znak wielkiej ulgi bądź wielkiego napięcia. Na ekranach widniała przysłoneczna powłoka “Behemota V” i odbywał się tam wyścig próżniowy człowieka i człowieka i maszyny.

“Behemot V” jest frachtowcem klasy Pompeje, zbudowanym na szkielecie zeszłowiecznych masowców-pchaczy, co znaczy, iż główną partię towaru mieści nie w ładowniach wewnętrznych, lecz pcha przed sobą. Z uwagi na profil osłony przeciwmeteorowej oraz standard sprzęgów, które winny trzymać ładunek w kupie nawet pod wektorami przyśpieszeń 20 g, i to przykładanymi w najosobliwszych kierunkach – cała konstrukcja przypomina gruby nabój karabinowy lub ucięte w dwóch trzecich cygaro. Z obecnym ładunkiem “Behemot” miał 397 metrów długości, z czego ponad 300 liczyły same kontenery z cargo; za nimi, pod mocownikami i pierścieniami anten, krył się tułów właściwego “Behemota” (135 tysięcy ton metrycznych masy spoczynkowej) zakończony gotycką plątaniną rur, zbiorników, radiatorów i dysz. Osłony przeciwmeteorowe wieńczyły przeciwny koniec statku i zmieniano je każdorazowo przed opuszczeniem orbity portowej, w zależności od przewidywanej trasy podróży. Załogi zazwyczaj umieszczają na ich czarnych tarczach piktogramy charakterystyczne dla jednostki. My od czasu wypadków na Io malowaliśmy biały łeb jednookiego bałwana.

Od tego bałwana (niewidocznego) ku wygiętym elipsoidalnie dyszom (widocznym tylko częściowo), po pudłach kontenerowych i pasach regulacyjnych ciągników, trzy sylwety posuwały się w ciężkim, nienaturalnym rytmie magnetochodu. Plamy intensywnego cienia bluzgały za nimi ku sterburcie. Sylweta środkowa nie miała głowy i biegła najszybciej. Obserwowaliśmy pościg w milczeniu, nie było nic do zrobienia, nie było nic do powiedzenia. Drugi Pilot mógł tylko próbować podkręcać ostrość i zbliżenie obrazu branego z kamery na rufowym teletaktorze. Bliżej, dalej, bliżej, bliżej.

Czarno-białe kadry opowiadały historię bezdźwięcznego sprintu w smole. Uciekał Nawigator, za nim biegł Marabut, a za nim – Kapitan. Pamiętam, że od razu tak pomyślałem: Nawigator ucieka. Choć przecież mogło być inaczej: wszyscy mogli uciekać przed czymś innym, niedostrzegalnym, lub wszyscy mogli coś ścigać. Ale ostatnie dni, ich atmosfera, rozmowy z Radiowcem i moje własne prowadzone po omacku domysły – już ustawiły mnie w podejrzeniach i strachach, że nie miałem wątpliwości: więc dlatego zamknął się był w kabinie!

Marabut dochodził Nawigatora nieubłaganie, dystans zmniejszał się z każdym susem automatu. Nawigator obejrzał się – co w ciężkim skafandrze próżniowym wymaga ruchu prawie całego tułowia – po czym wyłączył magnesy: następne stąpnięcie odbiło go od blachy w kosmos, pod kątem trzydziestu stopni. Teraz też oczywistym stał się dla mnie absurd całego tego pościgu: dokądże można umknąć ze statku próżniowego w połowie rejsu między planetami oddalonymi o prawie miliard kilometrów? A gdyby Nawigator naprawdę chciał uciec ostatecznie, mógł wszak otworzyć hełm w każdej chwili. Więc co? Ma tu gdzieś ukryty własny jacht kieszonkowy? Wymieniłem z Radiowcem spojrzenia.

Nawigator oddalał się od “Behemota” ze stałą szybkością; tarczowy licznik radaru bocznego pokazywał 35, 38, 40, 43 metry. Gdy wskazówka dobiła do 55, wydarzyły się równocześnie dwie rzeczy: Nawigator zmienił gwałtownie kierunek wektora lotu, a Marabut wystartował ku niemu, ciągnąc za sobą linkę zabezpieczoną na żebrze hydrauliki. Nadal wszystko działo się w ciszy, czarno-biały kadr po kadrze.

Człowiek w jasnym skafandrze i ciemnoszara maszyna minęli się o kilka metrów. Marabut musiał ponownie odpalić z wewnętrznej dyszy, bo zaraz skręcił za Nawigatorem – i wpadł na niego z rozpostartymi szeroko łapami, bezgłowym torsem pancernym waląc w tors, zaraz zamykając ramiona i prawie miażdżąc człowieka między nimi. Linka się naprężyła. U jej drugiego końca stał na żebrze Kapitan.

Marabut odpalił po raz trzeci: zawrócił wraz z pochwyconym Nawigatorem ku “Behemotowi”. Kapitan powoli zwijał linkę na przedramieniu. Cały pośpiech i napięcie zniknęły bez śladu; było po wszystkim.

Czyli – po czym?

Drugi Pilot pokazywał coś na górnym ekranie wykresowym. Liczyły się tam skomplikowane trajektorie. Przypomniałem sobie ową nagłą zmianę wektora Nawigatora. Główna trajektoria szła od tej delty. Znając masę Nawigatora w skafandrze i jego późniejszy wektor pędu, można wykalkulować ruch masy odrzuconej – skoro jednak była ona na tyle mała, że nie zauważyliśmy jej w ogóle na ekranach, jak duża będzie jej składowa prędkości? Podpłynąłem bliżej ekranu.

Pierwszy Pilot przedmuchał głośno cybuch – cisza pękła.

– Palnął z pistoletu sygnałowego.

Za główną trajektorią naliczały się – co trzy sekundy od nowa – wiązki krzywych stycznych. Dotknąłem palcem monitora.

– Po co to?

Pierwszy Pilot machnął fajką w stronę Radiowca.

– Nawet jakby się teraz dostał do radia, to nic mu z tego, prawda?

Radiowiec potarł wąsa.

– Nabił boją radiową. Tak? Wiedział, że Kapitan po niego przyjdzie, i ustawił zegar na duży plus, dla pewności.

– Boją?

Radiowiec odmierzył palcami.

– Takie coś, nie większe. Nie pokazywałem ci? Wypuści welon solarny i zacznie nadawać. Pewnie szyfrem.

Zwróciłem się z powrotem ku głównym ekranom. Marabut z Nawigatorem wylądował już na powłoce statku; automat prowadził Nawigatora ku śluzie, oplątawszy mu korpus linką bezpieczeństwa. Kapitan postępował za nimi. “Behemot V” obrócił się tymczasem w osi wzdłużnej na tyle, że spod horyzontu statku wypłynęła – niczym oceaniczny przybój – fala absolutnej ciemności; cała trójka maszerowała w ten mrok. Gwiazdy nad nimi migotały ostrzegawczo.

– Nie przechwycimy – oświadczył Drugi Pilot i zagasły wszystkie rysunki trajektorii.

Obejrzałem się na łomot rytmiczny – to Elektronik tłukł obandażowanymi dłońmi w podgłówek fotela przed sobą. Miał twarz wykrzywioną w brzydką maskę wściekłości, nigdy wcześniej go takim nie widziałem. Nawigator zsabotował nasz kalkulator, a teraz wystrzelił sekretną wiadomość do wspólników. Znajdowaliśmy się w stanie wojny, samotni w pustce kosmosu, miliony kilometrów od jakiegokolwiek ratunku, odcięci od ludzkości, pod huraganowym rykiem Słońca, z wrogiem na pokładzie.

Fragment 2

– Maszyna, mój drogi panie, to grzech człowieka.

Miał siedemdziesiąt sześć lat, z górą osiemnaście szefował Instytutowi. Po wylewie przeszedł na emeryturę. Odwiedzałem go w jego willi nadmorskiej, wylegiwał się na drewnianym leżaku nad wydmami. Otyła czarnoskóra pielęgniarka przynosiła mu ciepłe mleko i pastylki do połknięcia. Mówiła do niego: “słodziutki”; mówiła: “zuch, zuch”. My mówiliśmy: “profesorze”; nigdy inaczej.

Nie wiadomo, czy Profesor zaczął swój eksperyment przed czy po wylewie. Czy wylew był przyczyną. Miał swoje laboratorium w podziemnych kondygnacjach Instytutu i jedynie on decydował, kogo dopuści do tajemnic. Aż zniknął, wszczęto poszukiwania i dopiero przepaliwszy drzwi pancerne, znaleziono go tam, przegryzającego się na ślepo przez jelita gigantycznego kalkulatora elektronowego, znaleziono go konającego z wycieńczenia, z połową mózgu na wierzchu. Na niewygaszonych ekranach i w koślawych notatkach miał wzory Wielkiej Teorii Unifikacyjnej.

Nikt nie potrafił jej odtworzyć w całości. Sam Profesor, uratowany, nie potrafił jej odtworzyć – nie posiadał już tej części mózgu.

Siadałem przy nim na piasku, rysowałem patykiem figury, śpiewałem Profesorowi stare piosenki i zadawałem dziecięce zagadki. Chodziło o to, żeby znaleźć drogę powrotną do Sezamu.

Znosił mnie z pogodną melancholią. Pobłażliwie kiwał głową.

– Pan ciągle w to wierzy.

– W co?

W odpowiedzi wykrzywiony artretycznie palec Profesora wędruje do skroni.

Czy najpierw nastąpił wylew, i Profesor, aby ratować uszkodzony mózg, zadecydował sprotezować się maszyną liczącą – czy też to właśnie zabawy ze sztukowaniem płatów czołowych szafami lamp próżniowych i pamięci taśmowych spodowały udar podczaszkowy?

Jedno wiedzieliśmy: istniała Wielka Teoria, wedle zapisków poczynionych własną ręką Profesora – kompletna, spójna i niewywrotna, z dowodami i testowalnymi przewidywaniami, z chmurą hipotez komplementarnych, z tysiącznymi zastosowaniami fizykalnymi. Istniała, istniała, lecz gdzieś po drugiej stronie granicy, tam za mostem, za ciemnością.

Przynosiłem mu te notatki oraz wydruki z uratowanych pamięci maszynowych. Pokazywałem wzory, odłamki jego odkrycia.

Kręcił głową. (Blizny ukazywały się spod bandaży i włóczkowej czapki).

– Nie wiem, nie rozumiem.

– Może sobie profesor chociaż przypomni.

– Jestem zbyt głupi.

Teraz zapewne istotnie był.

Powstała idea powtórnego przebycia całej jego drogi, krok po kroku, stąpając po śladach Profesora. Zgłaszali się ochotnicy, w rzeczy samej ochotników mieliśmy mrowie, rozpalonych nadzieją kandydatów na geniuszy. Nie przerażała ich konieczność trepanacji czaszki i eksperymentalnego okablowania przodomózgowia. Niektórzy sami z siebie przejawiali naukową błyskotliwość, przynosili zaiste imponujące listy publikacji. Tu jednak sytuacja była wyjątkowa: oto pojawiła się szansa dokonania odkrycia z góry potwierdzonego, z góry gwarantowanego. Skarb istniał i nawet wiedzieli, jak wygląda – należało jedynie się doń przebić.

Profesor wysłuchiwał moich raportów z tych ekskursji w ciemne kontynenty fizyki z łagodnym rozbawieniem, może i zaciekawiony, ale nie bardziej niż rezultatami wyścigów motorowych albo prognozą pogody na dzień następny.

– Co pan powie, co pan powie – kręcił głową. – I jak, przeżył?

Przeżywało wielu. Niektórzy utrzymywali nawet, że istotnie dokonali odkrycia – nie byli w stanie po rozłączeniu odtworzyć brakujących fundamentów Teorii, ale przysięgali, że pamiętają uczucie olśnienia: zachowali bardzo jasne wspomnienie pewności dotknięcia prawdy, objęcia myślą całości abstrakcyjnej konstrukcji – na tę sekundę przed kollapsem, na moment przed krwotokami, pożarami, eksplozjami lamp, omdleniami, udarami, spięciami elektrycznymi, spopieleniem bezpieczników, awariami skrzyń nadprzewodników. Jeśli uchodzili z życiem, to z wyżeganą materią mózgową, wpółsparaliżowani, głusi albo ślepi albo niemi, albo bez ośrodków uczuciowych, albo bez ośrodków logiki, albo bez czasowników, albo bez imienia i nazwiska. Odwożono ich z Instytutu niczym ofiary-inwalidów z linii frontu jakiejś barbarzyńskiej wojny – niech wracają na tyły bohaterowie zmagań Rozumu z Naturą, niech goją rany. Tu już świeże pułki nacierają, suną w mgłę trującą i pod deszcz bomb nowe mózgi.

Zmieniali się też generałowie. Inne strategie brały górę. Czy rzeczywiście trzeba łączyć korteks białkowy z elektronowym? Czy nie chodzi po prostu o wielkość systemu logicznego, obojętnie z czego utworzonego? Zaciemniliśmy pół hrabstwa, nadwyrężywszy pobliskie elektrownie.

Profesor częstował mnie cukierkami ślazowymi.

– Maszyna, mój drogi panie, to grzech człowieka.

– Co Profesor ma na myśli?

Wskazał psa goniącego mewy po wydmach.

– Moglibyśmy dosztukować mu trzecią, czwartą, piątą półkulę, skumulować w sumie coś na podobieństwo ludzkiej inteligencji… prawda? Ale po co wtedy w ogóle doklejać do tego psa? Po co męczyć zwierzaka?

Czy krył się za tym jakiś głębszy argument, donioślejsza wiedza? Czy tylko wspomnienie posiadania wiedzy?

Nie przekonywał mnie przecież żadnymi wywodami logicznymi, nie czułem się przekonywany. A jednak to wówczas zagnieździł się we mnie ów niepokój, przeczucie nieuchronnego załamania, które już nigdy mnie nie opuściło, rosnąc wciąż i tężejąc.

Zdaje mi się, że podświadomie próbowałem Profesora nie tyle zrozumieć – bo właśnie do rozumienia nie podawał on nic – co zdekodować, rozszyfrować, wyinterpolować. Fizycy w Instytucie opowiadali mi o modelach kosmologii holograficznej: wszystko znajduje się na powierzchni wszechświata, cała informacja zawiera się w granicy. Jeździłem do niego nad morze co drugi, co trzeci dzień, zostawałem do zmroku.

Grzmot fal wymuszał milczenie. Profesor nie schodził na samą plażę, bo laska zapadała się w piasku. Spacerowaliśmy starymi alejkami zdziczałego parku nadbrzeżnego. Lubił przyglądać się kroplom wody ściekającym powoli po liściach, po igliwiu, korze. Ponad rykiem morza nasłuchiwał odgłosów wiatru, zawsze go zaskakiwały, obracał się, zdumiony, może spodziewając się za sobą czyjejś obecności – a to tylko wiatr grał. Gdyśmy się już oddalili we względną ciszę, bardzo szybko tracił wątek rozmowy; nie były możliwe wymiany zdań dłuższe niż na sześć, osiem kwestii, potem Profesor wracał po pętli do punktu wyjścia albo całkowicie porzucał temat. W kieszeni szlafroka nosił zawsze najnowszy numer lokalnej gazety, notował na marginesach miękkim ołówkiem. Raz, gdy przysnął na leżaku, podebrałem mu tę gazetę z nadzieją odnalezienia w jego notatkach wskazówek. Były to wszakże zbitki słów, które nic mi nie mówiły, często przypominające wręcz przedszkolne rymowanki. W kilku rozpoznałem urywki zdań, które sam niedawno wypowiedziałem. Ale nie wiązały się z niczym konkretnym: przymiotnik i przymiotnik, czasownik na przysłówku, trzy rzeczowniki skojarzone po brzmieniu sylab. Zakreślał także fragmenty tekstu w artykułach. Może powinienem był przekazać tę gazetę fizykom. Ale znałem przecież podobne lingwistyczne rorschachiany z historii innych przypadków urazów neuralnych. Profesor prawdopodobnie postrzegał w ten sposób cały świat: łącząc przedmioty i znaczenia w dużej części na chybił-trafił. Nie tylko Wielką Teorię Unifikacyjną wyrwał sobie z mózgu razem z kablami i elektrodami. Nieraz widziałem, jak powstrzymuje rękę, która już unosiła się, by drapać rany pod bandażami. Mimo woli przechylał się na tamtą stronę. Może to nie wiatru nasłuchiwał, może to nie jego odgłosy go myliły. Ból to sygnał organizmu – a jaki jest jego odpowiednik dla intelektu? Ten ból fantomowy po amputowanym rozumie – który był rozumem Profesora tylko przez kilkanaście godzin, lecz cóż to były za godziny! – ten ból musiał go prześladować w każdej sekundzie przytomności, potworne, niewyrażalne poczucie braku, doświadczenie pustki, utraty. Utraty czego? Przez moment był człowiekiem; moment minął, odpadły stukrotne protezy kognicji, pozostał pies. I cóż nam teraz wyszczeka, cóż wyskamle?

Wracałem do siebie i ledwo przekroczywszy próg mieszkania, miałem już pewność odwrotną: że to tylko moje wrażenia i wyobrażenia, a nie opis rzeczywistego stanu Profesora.

Wszystko to jednak musiało się przecież układać w konkretny profil, w odcisk, wybity w glinie ślad prawdy, która tak boleśnie zrykoszetowała Profesora. Był pierwszą ofiarą, w tym niepowtarzalną, iż wszyscy następni już wiedzą, że ogień parzy, że woda moczy, a Słońce oślepia – on zaś poszedł z umysłem otwartym, bezbronnym, nieświadomy granicy.

– Cokolwiek zbudują, zapadnie się.

Pies przynosił mu patyki, śmieci, martwe zwierzęta. Profesor trącał, obracał je laską, układał z nich na werandzie ponure hieroglify entropii. Pielęgniarka uprzątała je z irytacją.

Na starym adapterze grał w kółko fugi Bacha i rozwiązywał gazetowe krzyżówki, wpisując same niewłaściwe odpowiedzi. Nie odwiedzali go żadni goście poza mną, nie miał bowiem Profesor przyjaciół, a z nielicznej rodziny nie żył już nikt.

Zmarł jesiennym świtem, zapatrzony w morski horyzont, osunąwszy się z wiklinowego fotela na podłogę. Gdy nie mógł spać, gdy się budził w nocy, siadywał w nim przy oknie i czekał wschodu Słońca. Osunął się, drewniana marionetka ze splątanymi sznurkami, przewrócił fotel, stłukł okulary w rogowych oprawkach, rozbił swój ulubiony kubek. W ostatniej chwili chciał chyba coś narysować palcem w rozlanym mleku; pies schłeptał je z parkietu, zamazując obraz. Potem, przywabiony wciąż ropiejącymi bliznami, lizał długo tę część głowy Profesora, która nie tak dawno temu była trzypiętrowym kalkulatorem elektronowym.

Fragment 3

Kolejny obrót zegara dobowego. I znów zabrzmiał sygnał wachty nocnej, przygasły żarówki w korytarzach “Behemota V”. Automaty wentylacyjne i siłowniki termotropii poszycia szumiały i świszczały teraz jakby odrobinę głośniej, a może to cisza na pokładzie zapadła głębsza. Co się jednak zmieniło, oprócz położenia wskazówek na cyferblatach? Puszka blaszana i my w tej puszce, w pustce.

Przesiadywaliśmy w mesie jeszcze długo po kolacji, zagadując ciszę bajędami i gawędami. Na śnieżącym ekranie podglądu kursowego skakały grafy i alfanumeryki; kątem oka śledziliśmy telemetrie co większych mas. Mimo woli przysunęliśmy się bliżej stołu, nachylili głowy. Elektronik wspominał poprzednie burze słoneczne, Radiowiec mówił o Szwedzie z nasłuchu Merkurego Siedem, któremu nagła flara na długościach rentgenowskich rozpękła bębęnki…

– Było już po peryhelium, odchodziliśmy w chłód – opowiadał z kolei Pierwszy Pilot, postukując cybuchem fajki o kościste kolano. – “Mothman” postawił siedemnaście luster, na osiemnaste nie miał dosyć krystalitu, odpadaliśmy od Słońca z jeden-półtora gie. A działo się to za czasów, kiedy jeszcze ktoś zwracał uwagę na takie wyprawy, jeszcze się mówiło: “Ziemia patrzy”, “Ziemia słucha”, i my naprawdę tak myśleliśmy. Nie firma żadna; finansowały nas instytuty amerykańskie i europejskie. “Mothmana” wykupiły od pionierów z Tytana, którzy nurkowali w nim w gazach Saturna, atmosfera grzała tam statek do piekielnych temperatur, zostały mu grube pancerze izolacyjne i chłodnice wewnętrzne gigadżulowe. Myśmy mieli wejść w koronę Słońca, szukać cywilizacji plazmowych. Byłem młody, wzięli mnie na Trzeciego prosto ze szkoły kadetów.

…Wtedy ludzie bawili się podobnymi hipotezami. Jeśli życie plazmowe rozwinęło się w ekosferze gwiazdy, to oczywiście w żaden naturalny sposób nie spotka się z życiem węglowym, białkowym: nasze biosfery są całkowicie rozłączne, nasze światy się nie przecinają; ani my nie wejdziemy w żar fotosfery, ani oni nie wyjdą w lodowate przestrzenie pozasłoneczne. A orbity planet? To już cmentarz plazmy. Możemy więc co najwyżej dojrzeć z dystansu znaki, ślady, dowody pośrednie. Analizowano pod tym kątem także ruchy plam słonecznych, częstotliwość rozbłysków, topologię protuberancji, krzywizny pola magnetycznego Słońca, profil fal wiatru słonecznego. Na “Mothmanie” ustaliła się w końcu między nami bardziej pesymistyczna wersja. Nawet jeśli takie życie może powstać, to z tabel kosmologicznych czytamy, iż gwiazdy istnieją kilka miliardów lat dłużej niż najpierwsze planety. Cykle ewolucyjne życia słonecznego są zatem o tyle wcześniejsze od najszybszej możliwej ewolucji życia ziemskiego, ba!, jakiegokolwiek życia planetarnego. I teraz wyobraź sobie cywilizację stojącą miliard lat wyżej na drabinie postępu. Potrafisz? Ano właśnie.

…Mieliśmy na “Mothmanie” Astrofizyka, który tak się zapatrzył w Słońce, że widział w nim miasta, maszyny, ogrody, żyły i nerwowody. Oczywiście nie mówił o nich tymi słowami. Ale pokazywał na kliszach zaczernionych – jakieś kształty, jakieś cienie, jakieś struktury. Nikt inny ich nie dostrzegał; on – tak. Śniły mu się w dzień i w nocy. Zasypiał z okiem przy okularze solaroskopu. Po prawdzie wiele wtedy nie rozmawialiśmy – maszyny chłodzące pracowały przez cały czas pełną mocą, huk był nie do wytrzymania, pchaliśmy watę do uszu, ja chodziłem w słuchawicach pożyczonych od naszego Radiowca. Astrofizyk występował na odprawach, wyświetlając te swoje slajdy i wskazując taką czy inną plamkę, zakreślając fronty plazmowe, formacje spikuli. Nikt nie wiedział, co on właściwie chce przez to powiedzieć. Kiedy jeszcze mówił, nie mówił: “miasta”, “ogrody”. To my dopowiadaliśmy. On dekodował tajemnice na kliszach oślepiającego ognia, z nosem przy szkle powiększającym, kropka do kropki do kropki.

…Którejś nocy przyszedł do mnie. Miał kłopoty ze złożeniem logicznego zdania, podmioty i orzeczenia rozpadały mu się w ustach, z języka sypał się piach. Coś mu się niedobrego stało od zbyt długiego wypatrywania tych wzorów na Słońcu. Wziął w końcu ołówek i kartkę i zaczął mi rysować kursy styczne do korony, pod łukami protuberancji, pod mostami dżetów, w setkach tysięcy stopni. Przypomniałem mu, że przecież odlatujemy, oddalamy się od Słońca; i tak zresztą nikt by się nie zgodził na podobnie samobójczy skok w studnię grawitacyjną gwiazdy. Czego on chciał, spalić nas wszystkich? Rysował dalej: granice, niewidzialne bariery, ściany w masie helowo-wodorowej, coś jakby tunel otwarty do wnętrza morza plazmy. Zrozumiałem, że Astrofizyk jest przekonany, iż solarianie otworzą dla nas bezpieczne przejście; że czekają tam na nas, a on właśnie odczytał ich intencje. Był to rodzaj obłędu. Starałem się go uspokoić. Rysował swoje. Chciał, żeby wsadzić go w prom – “Mothman” niósł dwa promy subatmosferyczne – i samego posłać tam w Słońce. Solarianie nie dadzą go skrzywdzić. Miliardoletnia cywilizacja kontroluje powierzchnię Słońca jak my temperaturę w pokoju. Mają tam wszystko dla niego naszykowane.

…Musiałem oczywiście zameldować dowódcy. Potem jednak zastanawiałem się, nie mogąc zasnąć, jak to się zdarza po częstych zmianach wektora przyśpieszenia. Zastanawiałem się, po co byłby solarianom już usadzonym na wysokości bogów tego wszechświata jakiś człowiek, małpa ledwo od kija i kamienia oderwana? Są ekosfery biologii, ale są jeszcze mocniej rozdzielone ekosfery umysłu: nie przecinają się, nie mają punktów wspólnych, nie dzielą zasobów ani przestrzeni życiowej. I czy przejścia między nimi w ogóle byłyby możliwe? Czy można “dorosnąć” do ekosfery cywilizacji wyższej? Czy ten rozdział nie jest wbudowany w samą kosmologię, w naturę uniwersum, w prawa fizyki? Cywilizacje wyższe powstają na samym początku; a potem z im cięższej, zimniejszej materii się rodzisz, tym niżej sięgasz – nigdy nie zbliżysz się do Pierworodnych, bo oni przecież też w tym czasie prą naprzód. Moment narodzin w dziejach kosmosu determinuje zatem pułap postępu. Nie ma drabin, schodów, wind między piętrami cywilizacji. Żyjemy może w nieodległych przestrzeniach, lecz w zupełnie od siebie odseparowanych sferach intelektu.

…Popełniliśmy na “Mothmanie” błąd – którego nie popełnił teraz nasz Kapitan – popełniliśmy błąd i nie zamknęliśmy Astrofizyka w areszcie. Tak, przekradł się do promu i sam odpalił ku Słońcu. Zniknął nam za krzywizną jego płaszcza elektromagnetycznego; widać go jeszcze było chwilami na refraktorach dyspersyjnych spod orbity Merkurego. I tyle. Spalił się, oczywiście – prom przepadł bez śladu. Ale od tego właśnie zaczęła się cała ta solaromancja. Wszystkie zapiski, bazgroły, rysunki Astrofizyka, nawet taśmy z jego nieskładnymi monologami, nawet fotografie wnętrza jego kabiny, ułożenia przedmiotów w kabinie – na Ziemi przekazywali je sobie z rąk do rąk, reprodukowali w książkach i czasopismach; próbowali zrozumieć. To był pierwszy stopień. Bo wtajemniczenia stopień drugi zakłada, że Astrofizyk w rzeczywistości wcale nie zginął, czy też: nie wszystek zginął; że solarianie przyjęli go do siebie, a on teraz porozumiewa się z nami w jedyny możliwy dlań sposób, to znaczy poprzez Słońce, w Słońcu, Słońcem. Zwłaszcza w porze burz słonecznych – obserwują wyrzuty masy koronalnej i rejestrują pilnie głos gwiazdy na wszystkich długościach fal elektromagnetycznych i deszyfrują go według wskazówek z notatek Astrofizyka. Podobno ogłasza nam doniosłe rzeczy. W tym szumie, w trzaskach i wizgach.

Pierwszy Pilot przygryzł ustnik fajki.

– Ale Astromancer – to chyba całkiem co innego.

Wracaliśmy do kabin wsłuchani w syk i chrobot wewnętrznych mechanizmów “Behemota V”. Trzeba słuchać, trzeba wypatrywać – Pasażer rzekłby, że takie są imperatywy estetyki pustki i ciszy.