Od dziś w księgarniach dostępna jest książka pełna błyskotliwego humoru i celnych spostrzeżeń (nie tylko) na temat naszych czworonożnych pupili. Mowa o Dialogach zwierząt autorstwa wybitnej francuskiej literatki, Sidonie-Gabrielle Colette.

Zapraszamy do lektury fragmentu!

Nie ma przecietnych kotów.

O książce:

Kot, pies i Oni, ich panstwo (bez wiekszego znaczenia). Oto doskonała lekcja, jakiej Colette udziela wszystkim włascicielom zwierzat.

Jest ich czworo. Mieszkaja pod jednym dachem i dzielą tajemnice. Kto jest góra? A komu się tak tylko wydaje? Oto doskonała lekcja, jakiej Colette udziela wszystkim właścicielom zwierząt – pupile czasem wiedza o nas więcej i lepiej nas rozumieją niż nam się wydaje!

Toby (buldożek francuski) i Kiki (kot rasy kartuskiej) to głowni bohaterowie i uczestnicy rozmów napisanych przez Sidonie Gabrielle Colette w 1904 roku. Oni tez bez zbytnich oporów wykorzystują słabości Państwa do sobie tylko znanych celów. Choć przyznać trzeba, że przoduje tu Kiki – kapryśny i bardzo inteligentny kocur; Toby natomiast – trochę gapa, a trochę dobry duch domu – stara się moderować towarzysza w jego zawadiackich poczynaniach.

Charaktery maja niełatwe, kłócą się, tłuka zastawę, a potem przytuleni, niczym najlepsi przyjaciele, zasypiają przy kominku.

Colette przedstawia tych dwoje dowcipnie i z czułością. Jako miłośniczka zwierząt i wybitna obserwatorka sugestywnie oddaje specyfikę dwu osobowości, łudząco przypominających nasze, ludzkie charaktery.

Sidonie Gabrielle Colette (1873–1954) – jedna z najważniejszych pisarek francuskich, o bogatym dorobku. Jest autorka cyklu powieści o Klaudynie (W.A.B. 2011), zawierającego wiele elementów autobiograficznych. Inne głośne tytuły to Chéri (1920; W.A.B. 2010) czy Gigi (1944), oba wielokrotnie ekranizowane i stanowiące inspiracje dla twórców teatralnych. W powszechnej świadomości Colette zapisała się jako prowokatorka. W 1945 roku została członkinią prestiżowej Akademii Goncourtów.

Książka ukazała się w serii Biosfera.

Choć trudno dziś znaleźć choćby jeden zakątek Ziemi, który nie zostałby przekształcony przez człowieka, nasz gatunek powoli zapomina, że jest częścią natury i że należy do królestwa zwierząt. Seria Biosfera przedstawia przypadki szczególnie bliskich relacji człowieka z przyrodą i pokazuje, że wielu z nas właśnie w zwierzęciu odnajduje człowieczeństwo.

O innych książkach z serii na łamach Obliczy Kultury:

Kupiliśmy Zoo – Benjamin Mee
Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele – Luke Gamble

Tytuł: Dialogi zwierząt
Autorka: Sidonie-Gabrielle Colette
Wydawca: W.A.B
Posłowie: Kazimiera Szczuka
Przekład: Beata Geppert
Tytuł oryginału: Dialogues de bêtes
Data premiery: 13 marca 2013
Seria: Biosfera
Oprawa: twarda z obwoluta
Format: 13,5 x 20,2 cm
Liczba stron: 208
ISBN: 978-83-7747-746-5
Kategoria: anegdota, literatura faktu

Dialogi zwierząt
Sidonie-Gabrielle Colette
(fragment)

Czułości

Zalany słońcem ganek. Popołudniowa sjesta. Toby i Kiki wylegują się na rozgrzanych kamieniach. Niedzielna cisza. Toby nie śpi, udręczony muchami i zbyt ciężkim obiadem. Leżąc na brzuchu, z tylnymi łapami rozkraczonymi jak u żaby, czołga się w kierunku Kiki, którego pręgowane futro ani drgnie.
TOBY: Śpisz?
KIKI, cichutko mruczy: …
TOBY: Czy ty w ogóle żyjesz? Jesteś taki płaski! Wyglądasz jak sama kocia skóra.
KIKI, ledwo żywym głosem: Daj mi spokój…
TOBY: Nie jesteś chory?
KIKI: Nie… Zostaw mnie. Śpię. Sam już nie wiem, czy mam ciało. Cóż za udręka, żyć obok ciebie! Zjadłem, jest druga po południu… śpijmy.
TOBY: Nie jestem w stanie. Coś mi leży na żołądku. Schodzi w dół, ale bardzo powoli. No i muchy, te uprzykrzone muchy!… Oczy wyłażą mi z głowy na sam ich widok. Jak one to robią? Jestem samymi szczękami, w których jeżą się straszliwe zębiska (posłuchaj, jak kłapią!), a te przeklęte stwory wciąż mi uciekają. Niestety! Moje uszy! Mój brązowy brzuszek! Mój rozpalony gorączką nos!… O, zobacz! Tuż pod moim nosem, widzisz? Co robić? Patrzę i patrzę, aż dostaję zeza… Czy tam siedzą teraz dwie? Nie, tylko jedna… Nie, dwie… Podrzucam je do góry jak kawałek cukru. A mój pysk łapie tylko pustkę… Już nie mogę. Nienawidzę słońca, much, wszystkiego!…
Jęczy.
KIKI, siadając, z oczami wyblakłymi od słońca i zaspania: Udało ci się mnie obudzić. Tylko o to ci chodziło, prawda? Moje sny się rozwiały. Przez swoje gęste futerko zaledwie czułem irytujące łapki tych much, na które tak zawzięcie polujesz. Jedynie dreszcz delikatnej pieszczoty od czasu do czasu przebiegał gładkie, jedwabiste włoski, które okrywają moje ciało… Ale ty nie umiesz być powściągliwy, twoja prymitywna radość ciąży, twoja kabotyńska boleść jęczy. Ty wstrętny stworze z Południa!
TOBY, z goryczą: Jeśli obudziłeś się tylko po to, żeby mi to powiedzieć!…
KIKI, poprawiając go: To ty mnie obudziłeś.
TOBY: Było mi źle, szukałem pomocy, jakiegoś słowa wsparcia…
KIKI: Nie znam słów poprawiających trawienie. Kiedy pomyślę, że z nas dwóch to ja uchodzę za stworzenie o trudnym charakterze! Wejrzyj w siebie! Upał cię męczy, głód przeraża, mróz odrętwia…
TOBY, obrażony: Jestem wrażliwy.
KIKI: Powiedz lepiej, że jesteś dziwakiem.
TOBY: Nie, tego bym nie powiedział. Za to ty jesteś okropnym egoistą.
KIKI: Niewykluczone. Dwunożni – podobnie jak ty – pojęcia nie mają o egoizmie, o prawdziwym egoizmie Kotów… Pod to pojęcie bezładnie wrzucają instynkt przetrwania, skromną powściągliwość, dumę, znużenie brakiem zrozumienia. Psiaku bez manier i bez uprzedzeń, czy potrafisz mnie zrozumieć lepiej niż oni? Kot jest gospodarzem, a nie zabawką. Prawdę mówiąc, nie wiem, w jakich my czasach żyjemy! Czyżby Dwunożni, On i Ona, byli jedynymi istotami mającymi prawo do smutku, radości, wylizywania talerzy, złoszczenia się, snucia po domu w złym humorze? Ja również miewam SWOJE kaprysy, swoje smutki, swój zmienny apetyt, swoje godziny samotności poświęconej marzeniom, kiedy odgradzam się od świata…
TOBY, ze skupioną uwagą: Słucham cię, ale nie bardzo rozumiem, gdyż mówisz w sposób skomplikowany i chyba z wyższością. Zdumiewasz mnie. Czy Oni kiedykolwiek sprzeciwiają się twoim zmiennym nastrojom? Kiedy miauczysz, otwierają ci drzwi. Kiedy kładziesz się na papierach, na świętych papierach, po których On skrobie, wówczas On się odsuwa i oddaje ci już zagryzmoloną kartkę. Kiedy wędrujesz z zadartym nosem i drgającym ogonem, najwyraźniej zastanawiając się, co by tu nabroić, Ona obserwuje cię ze śmiechem, a On oznajmia: „Przejście niszczyciela”. A więc? Na co się właściwie skarżysz?
KIKI, zirytowany: Wcale się nie skarżę. Zresztą subtelności psychologiczne zawsze pozostaną dla ciebie zagadką.
TOBY: Nie mów tak szybko. Potrzebuję czasu, aby zrozumieć… Wydaje mi się, że…
KIKI, drwiąco: Nie spiesz się, twój proces trawienny mógłby na tym ucierpieć.
TOBY, głuchy na jego ironiczny ton: Masz rację. Z trudem zbieram dzisiaj myśli. Otóż wydaje mi się, że z nas dwóch to ciebie rozpieszczają, a jednak to właśnie ty się skarżysz.
KIKI: Logika psa!… Im więcej dostaję, tym więcej żądam.
TOBY: To niedobrze! To świadczy o braku delikatności.
KIKI: O nie, ja mam prawo do wszystkiego.
TOBY: Do wszystkiego? A ja?
KIKI: Chyba niczego ci nie brakuje?
TOBY: Niczego? Nie wiem. W chwilach największego szczęścia ogarnia mnie chęć płaczu, moje oczy zasnuwa mgła… Serce mi się ściska. W chwilach trwogi chciałbym mieć pewność, że wszystko, co żyje, darzy mnie miłością, że nigdzie na świecie, za jakimiś drzwiami nie siedzi jakiś smutny piesek, że nic złego nigdy…
KIKI, szyderczo: A cóż złego się dzieje?
TOBY: Ach, przecież dobrze wiesz! Właśnie wtedy pojawia się Ona z żółtym flakonikiem wypełnionym tym okropnym płynem… no wiesz… olejem rycynowym! Podła i nieczuła, unieruchamia mnie między swoimi silnymi kolanami, rozwiera mi szczęki…
KIKI: To mocniej je zaciskaj.
TOBY: Boję się, że zrobię Jej krzywdę… Na mój przerażony język wylewa się pozbawiony smaku, lepki płyn… Dławię się, pluję. Moja biedna mordka krzywi się w agonii, a nieznośna tortura zdaje się trwać bez końca… Sam widziałeś, jak potem smętnie odchodzę, z nisko zwieszoną głową, nasłuchując ohydnego gulgotu oleju w żołądku, aby w ogrodzie ukryć swój wstyd…
KIKI: Nie najlepiej go ukrywasz!
TOBY: Bo nie zawsze starcza mi czasu.
KIKI: Kiedyś Ona chciała – byłem jeszcze malutki – przeczyścić mnie olejem. Tak Ją pogryzłem i podrapałem, że więcej nie próbowała. Przez chwilę miała wrażenie, że na kolanach trzyma demona. Zwinąłem się w kulę, plunąłem ogniem, po stokroć pomnożyłem swoje dwadzieścia pazurów, po tysiąckroć pomnożyłem zęby… i uciekłem, zniknąłem jak pod wpływem magicznej sztuczki.
TOBY: Ja bym się nie ośmielił. Kocham Ją, rozumiesz? Kocham Ją tak bardzo, że potrafię Jej wybaczyć nawet torturę kąpieli.
KIKI, zaciekawiony: Ach tak? Opowiedz, co wtedy czujesz. Sam widok tego, co Ona z tobą wyczynia w wodzie, wywołuje we mnie dreszcze.
TOBY: Niestety!… Posłuchaj i użal się nad moim nieszczęściem. Czasami, wychodząc z cynkowego cebrzyka, odziana tylko w skórę – miękką, pozbawioną sierści skórę, którą z uszanowaniem liżę – nie wkłada od razu swojej drugiej skóry z jedwabiu i bawełny, ale dolewa do cebrzyka ciepłej wody, wrzuca brunatną, cuchnącą smołą cegiełkę i woła: „Toby!”. To wystarczy. Moja dusza omdlewa, łapy się pode mną uginają. Na wodzie dostrzegam coś, co błyszczy, tańczy, oślepia mnie, jakiś obraz w kształcie powykręcanego okna… A Ona łapie moje biedne, omdlewające ciało i zanurza… O bogowie!… Od tej chwili nie wiem już nic… całą swą nadzieję pokładam tylko w Niej, moje oczy wpatrują się w Jej oczy, a do mojego naskórka przywiera jakieś duszące ciepło… Pieniąca się cegiełka o zapachu smoły, woda szczypiąca mnie w oczy i nos, zatapiane wodą uszy… A Ona, cała podekscytowana i wesolutka, naciera mnie, chichocze… Wreszcie następuje ratunek, Ona wyławia mnie za kark, moje łapy biją powietrze w rozpaczliwym poszukiwaniu punktu oparcia; szorstki ręcznik, szlafrok, w którym, wycieńczony, smakuję powrót do życia…
KIKI, głęboko poruszony: Uspokój się.
TOBY: O rany, samo opowiadanie o tych przeżyciach… Ale ty, który z taką ironią słuchasz o moich nieszczęściach, czy nie widziałem cię pewnego dnia, jak leżałeś rozpłaszczony na toaletce, a Ona, uzbrojona w gąbkę…
KIKI, mocno zażenowany, machając gwałtownie ogonem: Stara historia! Miałem ubrudzone portki, a Ona chciała je wymyć. Przekonałem Ją, że okrutnie cierpię pod dotykiem gąbki…
TOBY: Ale z ciebie kłamczuch! Uwierzyła ci?
KIKI: Hm… nie całkiem. To moja wina. Leżąc na grzbiecie, z wybałuszonymi ze zgrozy oczami, jak ofiarne jagnię wystawiłem bezbronny brzuszek. Przez skołtunioną sierść portek ledwie poczułem dotyk czegoś chłodnego… a potem już nic… ogarnęło mnie przerażenie, bałem się o najwrażliwsze części ciała… Moje rytmiczne wrzaski – a przecież znasz siłę mego głosu! – wzmagały się i cichły, by nabrać mocy łoskotu morskiej nawałnicy: wydawałem dźwięki cielęcia, bitego dziecka, kotki w rui, hulającego pod drzwiami wiatru, upajałem się własnym śpiewem… I choć Ona już dawno przestała chlapać na mnie zimną wodą, jęczałem w najlepsze, wznosząc oczy do sufitu, a Ona stała nade mną i nietaktownie się śmiejąc, mówiła: „Jesteś kłamczuchem jak kobieta!”.
TOBY, z przekonaniem: O, to przykre.
KIKI: Przez całe popołudnie miałem Jej to za złe.
TOBY: No, jeśli chodzi o umiejętność obrażania się, nieźle sobie radzisz! Ja nie potrafię. Każdą zniewagę od razu puszczam w niepamięć.
KIKI, z chłodną ironią: I liżesz rękę, która cię bije. Znana sprawa!
TOBY, prostodusznie: Liżę rękę, która mnie… Masz rację. Bardzo ładnie powiedziane.
KIKI: Nie ja to wymyśliłem. Poczucie godności kariery ci nie złamie. Mój Boże! Czasem mi za ciebie wstyd. Kochasz wszystkich, wystawiasz płaski zadek na wszelkie upokorzenia, twoje serce jest banalne i gościnne niczym miejski park.
TOBY: Niech ci się nie wydaje, grubiański kocie. Mylisz się, ty, taki nieomylny, oceniając przejawy mojej uprzejmości. Bądźmy szczerzy, miałbym warczeć i skakać na łydki Jego i Jej przyjaciół? Ludzi elegancko ubranych, którzy znają moje imię (jest wielu ludzi, którzy są mi obcy, ale znają moje imię) i ciągną mnie dobrodusznie za uszy?
KIKI: Nie cierpię nowych twarzy.
TOBY: Ja też za nimi nie przepadam, co byś nie mówił. Kocham tylko… Ją i Jego.
KIKI: A ja lubię Jego… i Ją.
TOBY: O, od dawna odgadłem twoje preferencje. Między tobą a Nim jest jakiś rodzaj sekretnego porozumienia…
KIKI, uśmiechając się tajemniczo: Porozumienia… o tak. Sekretnego, dyskretnego i głębokiego. On rzadko coś mówi, tylko skrobie po papierze z chrobotem myszy. To Jemu oddałem swoje powściągliwe serce, swoje drogocenne, kocie serce. A On bez słowa oddał mi swoje. Ta wymiana uczyniła mnie szczęśliwym i spokojnym, ale niekiedy – wiedziony kapryśnym, władczym instynktem, dzięki któremu my, koty możemy rywalizować z kobietami – wypróbowuję na Nim swą moc. Tylko dla Niego, gdy jesteśmy sami, moje uszy, diabolicznie nastawione do przodu, zapowiadają sus na jego papier-do-skrobania. Dla Niego cichy tupot łap stąpających między porozrzucanymi piórami i listami. Dla Niego natrętne miauczenie, domagające się wolności – „Hymn do klamki u drzwi” lub „Skarga uwięzionego” – jak On to nazywa ze śmiechem. Ale również tylko dla Niego czułość moich budzących natchnienie oczu, wpatrzonych w Jego pochyloną głowę, aż wreszcie Jego wzrok unosi się, napotykając mój w zderzeniu dusz, tak przewidywalnym i słodkim, że opuszczam powieki w uczuciu niewysłowionego zawstydzenia… Ona… jest zbyt ruchliwa, ciągle mnie szarpie, chwyta za przednie i tylne łapy, po czym podrzuca do góry, nieustannie głaszcze, głośno się ze mnie wyśmiewa, zbyt dobrze naśladuje mój głos…
TOBY, wstrząsając się w oburzeniu: Ależ ty jesteś kapryśny. Oczywiście, że Jego też kocham, jest tak dobry, odwraca wzrok na widok moich wybryków, żeby nie musieć mnie karcić. Ale Ona! Jest tym, co na świecie najpiękniejsze, najbardziej mi drogie, najbardziej niezrozumiałe. Jej kroki mnie zachwycają, jej migotliwe oczy budzą we mnie uczucie szczęścia i smutku. Jest podobna Przeznaczeniu i nigdy się nie waha! Nawet katusze, jakich doznaję z Jej ręki… Wiesz, w jaki sposób się ze mną droczy?
KIKI: Srogo.
TOBY: Nie, wcale nie srogo, tylko subtelnie. Niczego nie potrafię przewidzieć. Dziś rano pochyliła się nade mną, jakby chciała mi coś powiedzieć, podniosła moje ucho małego słoniątka i wydała ostry krzyk, który dotarł do samego środka mojego mózgu…
KIKI: Koszmar!…
TOBY: Czy to było dobre? Czy złe? Wciąż się zastanawiam. Wzbudziło to we mnie jakieś nerwowe szaleństwo… Niemal codziennie wpada na pomysł, żebym udawał „rybkę”: bierze mnie w ramiona i ściska boki do utraty tchu, aż moja niema mordka otwiera się jak pyszczek karpia wyjętego z wody…
KIKI: Świetnie Ją w tym rozpoznaję.
TOBY: Nagle czuję się żywy i wolny, tylko na skutek Jej woli! Jakże życie wydaje mi się piękne! Jak gorliwie wylizuję jej rękę, rąbek jej sukni!
KIKI, pogardliwie: Piękna mi zabawa!
TOBY: Całe zło i dobro tylko od Niej dostaję… Ona jest najżywszą katorgą i najpewniejszym schronieniem. Kiedy przerażony rzucam się w Jej kierunku, z oszalałym od trwogi sercem, jakże Jej ramiona są słodkie, jakże świeże włosy, które omiatają mi czoło! Jestem Jej „czarnym dzieciątkiem”, Jej „Toby pieseczkiem”, Jej „najdroższym słonkiem”… Aby mnie uspokoić, siada na ziemi, potem kładzie się i zwija w kłębek, oszałamiając widokiem swojej twarzy pode mną, okolonej włosami, które tak cudnie pachną sianem i zwierzętami! Jak się temu oprzeć? Miłość mnie rozpiera, trącam Ją nerwowym nosem, szukam, znajduję, pogryzam różowy koniuszek ucha – Jej ucha! – aż nie wytrzymując łaskotania, zaczyna krzyczeć: „Toby! To okropne! Ratunku, ten pies mnie pożre!”.
KIKI: Zdrowe, brutalne i proste radości życia…. Po czym idziesz uwodzić kucharkę.
TOBY: A ty kotkę z sąsiedztwa…
KIKI, suchym tonem: Dość, to moja sprawa. Moja i Koteczki.
TOBY: Piękna mi zdobycz! Wstydź się! Uwodzić siedmiomiesięczną kotkę!
KIKI, podniecony: Jest niczym zielone jabłuszko, powiadam ci, jak dzika jagoda! I nikt mi jej nie skradnie. Jest chuda jak tyczka fasoli…
TOBY, na stronie: Stary zbereźnik!
KIKI: …wysoka i zgrabna, długonoga, stąpa niepewnym krokiem dziewicy. Ciężka praca w polu, gdzie poluje na myszy, ryjówki, a nawet na kuropatwy, wzmocniła jej młode mięśnie i nieco zasępiła dziecinną buzię…
TOBY: Jest brzydka.
KIKI: Wcale nie! Jest trochę dziwna: pyszczek kozy z różowym noskiem, uszy osiołka na wiejską modłę, skośne oczy koloru starego złota, o żywym spojrzeniu, niekiedy lekko zezującym… Jakże namiętnie przede mną ucieka, myląc dziewiczą skromność ze strachem! A ja przechadzam się koło niej powolnym krokiem, niby obojętnie, wystrojony we wspaniałe futro, którego pręgi budzą w niej zdumienie… W końcu do mnie przyjdzie! Przyczołga się do moich stóp mała zakochana Koteczka, która porzuci wszelkie opory i będzie się pode mną wić jak biała wstążka!…
TOBY: Jeśli o mnie chodzi, możesz robić co chcesz. Miłosne igraszki nie budzą mych emocji. Ćwiczenia fizyczne, przy moich obowiązkach strażnika… Nie dbam o takie bagatelki.
KIKI, na stronie: Bagatelki!… Idźże, ty… komiwojażerze!
TOBY, z otwartością: Muszę ci zresztą wyznać… Sam widzisz, jaki jestem mały… Cóż! Jakiś niewiarygodny, a jednak prawdziwy pech sprawia, że w okolicy spotykam tylko młode olbrzymki. Suka od sąsiadów, skundlona diablica o żółtych oczach, przyjęłaby mnie z takim zapałem… z jakim przyjmuje każdego. Bezwstydnica, fuj!… Ale miła z niej panna, ładnie pachnąca, z tym swoim znużonym, filuternym wdziękiem i wygłodniałym wzrokiem wilczycy… Niestety!… Jestem taki mały… U sąsiadów poznałem spokojną, wielką jak góra dożycę; zajęta pilnowaniem stada, nigdy na nic nie ma czasu, jak pies myśliwski potrafi znienacka ugryźć, ale jej dzikie oczy obiecują tyle żaru… Niestety, ach niestety! Wolę już o tym nie myśleć. To takie męczące. Wracać w stanie kompletnego wycieńczenia, bez uzyskania satysfakcji, przez całą noc szaleć w gorączce… Dość!…
Kocham… Ją i Jego, z pełnym oddaniem, z namiętnością, która sprawia, że staję się równie duży jak Oni, ta namiętność zajmuje zresztą cały mój czas i serce. Sjesta zbliża się do końca, Kocie, mój pełen wzgardy przyjacielu, którego przecież kocham, i ty też mnie kochasz. Nie odwracaj się! Twoja dziwaczna powściągliwość każe ci ukrywać to, co nazywasz słabością, a co ja zwę miłością. Czyżbyś sądził, że jestem ślepy? Ileż razy, wracając wraz z Nią do domu, widziałem, jak twój trójkątny pyszczek za szybą rozświetlał się uśmiechem na mój widok. Ale zanim otworzą się drzwi, nakładasz swą kocią maskę, tę piękną, japońską maskę o skośnych oczach. Chyba nie zaprzeczysz?
KIKI, usilnie udając, że nie rozumie: Sjesta zbliża się do końca. Stożkowate cienie grusz wydłużają się na wysypanej żwirem ścieżce. Cały nasz sen uciekł w słowa. Zapomniałeś o muchach, o kłopotach żołądkowych, o tańczącym nad łąkami upale. Piękny, gorący dzień z wolna mija. Powietrze zaczyna się ożywiać, przynosząc zapach sosen, po których pniach spływają jasne łzy…
TOBY: Oto Ona. Wstała z trzcinowego fotela, wyciągnęła ku górze swe zgrabne ramiona, a w ruchu Jej sukni wyczuwam nadzieję na spacer. Widzisz Ją za krzewami róż? Paznokciem rozdziera listek cytrynowca, zgniata go i wącha… Należę do Niej. Nawet z zamkniętymi oczami wyczuwam Jej obecność.
KIKI: Widzę Ją. Jest łagodna i spokojna… na razie. I wiem, że On również zaraz pojawi się u Jej boku, porzucając swoje papiery. Wyjdzie i zawoła: „Gdzie jesteś?”, po czym zmęczony opadnie na ławkę. Dla Niego uprzejmie wstanę i pójdę naostrzyć pazury na nogawce Jego spodni. Podobni do siebie, będziemy siedzieć w ciszy i poczuciu szczęścia, nasłuchując dźwięków zmierzchu. Zapach lip nabierze mdlącej słodyczy, a moje wszystkowidzące oczy staną się wielkie i czarne, odcyfrowując w powietrzu tajemne znaki… W oddali, za spiczastym wierzchołkiem góry, zapłonie cichy pożar, okrągły obłok różowej mgły na popielatym granacie nocnego nieba, świetlisty kokon, z którego wystrzeli oślepiający rogal księżyca i popłynie po niebie, przecinając obłoki… Później przyjdzie pora na sen. On weźmie mnie na ręce i ułoży do snu (gdyż nie jest to czas amorów) w swoim łóżku, przy swoich uważnych stopach, dbających o mój nocny wypoczynek. Rano zaś obudzę się, drżący i odmłodniały, usiądę na wprost słońca, otoczony srebrzystą poświatą, odurzony rosą, podobny bóstwu, jakim niegdyś bez wątpienia byłem.