Dni CiemnościMrożąca krew w żyłach powieść autora bestsellerów Rainera M. Schrödera . Gratka dla wielbicieli kryminałów historycznych.

Wiekowy klasztor Himmerod w dolinie rzeki Salm. Oaza ciszy i pokoju. Mimo to za grubymi murami zaczyna dziać się coś przerażającego. Dlaczego brat Paulinus popełnia samobójstwo, rzucając się z chóru? I co stoi za zbezczeszczeniem ołtarza?

Brat Thomasius rozpoczyna dochodzenie, ale im głębiej dociera, tym więcej pojawia się pytań i tajemnic. Aż w klasztornej bibliotece wpada na pewien trop…

Dni Ciemności – Rainer M. Schröder
Format: 144×208; liczba stron: 196; oprawa: miękka
ISBN: 978-83-62252-23-7
Cena detaliczna brutto: 34,00 zł
Wydawca: Wydawnictwo TELBIT

 

Fragment Książki

Brat Arnold przysiadł na ostatnim stopniu schodów, tuż przy ścianie i podciągnął lewy rękaw habitu, a potem kuchennym nożem przesunął po nadgarstku, podcinając biegnącą tamtędy tętnicę.

Z rany natychmiast popłynęła krew; na ten widok obudziłem się z upiornego letargu.

– Zwariował brat?! – krzyknąłem, nie zważając na jakiekolwiek nakazy milczenia, i dwoma susami dopadłem rannego.

Zakonnik poderwał się zaskoczony, a pulsujący strumień krwi nieprzerwanie spływał mu po dłoni i kapał na posadzkę. Popatrzył na mnie oczyma pełnymi szaleństwa, by w następnej chwili unieść nóż i rzucić się na mnie.

Uskoczyłem w bok, chcąc uniknąć rozpłatania gardła. Odskakując, ześlizgnąłem się ze stopnia i boleśnie stąpnąłem, wykrzywiając prawą stopę. Ból sprawił, że straciłem równowagę i upadłem na posadzkę. I pewnie ten niespodziewany upadek pozwolił mi uniknąć uderzenia ostrza.

Brat Arnold zatrzymał się. Tak samo nagle, jak pobudzony rzucił się na mnie, teraz zamarł i nieobecnym wzrokiem wpatrywał się ścianę. Z rozciętych żył kapała krew, znacząc szkarłatne ślady na białym habicie.

Potem znów uniósł nóż, ale skierował go przeciw sobie.

A przynajmniej spróbował. Bo na szczęście miał zbyt mało sił, by pchnięcie było śmiertelne. Ostrze ześlizgnęło się po grubej tkaninie zakonnych szat i nie zdołało ich mocniej uszkodzić.

W ułamku sekundy byłem już na nogach. Skoczyłem w stronę szaleńca i złapałem go za ramię, uniemożliwiając kolejne pchnięcie.

– Bracie Arnoldzie, postradał brat zmysły?! – wrzasnąłem, szamocząc się z nim.

Wyrywał się, skrzecząc głośno. Kiedy złapał mnie lewą dłonią za ucho i włosy, poczułem, jak jego krew zalewa mi twarz.

Nigdy bym nie przypuszczał, że w drobnym, delikatnym zakonniku tkwi tak potężna siła. Musiałem się naprawdę natrudzić, żeby w końcu odebrać mu nóż. Rozbrojonego złapałem za nadgarstki i przycisnąłem do ściany piwnicy.

– Dlaczego! Dlaczego brat to zrobił? – krzyczałem.

– Zjawa! – wyjęczał ze szlochem. – Zjawa tak chciała!

Kątem oka zauważyłem na schodach dwóch zakonników. Musiałem zaalarmować ich swoimi krzykami.

– Brat Arnold podciął sobie żyły! – wrzasnąłem, z całych sił przyciskając dłoń do rany. Mimo to czułem krew wypływającą z uszkodzonej tętnicy. – Sprowadźcie pomoc! I przynieście jakieś bandaże, bo się wykrwawi!

– Matko Przenajświętsza… – wyrwało się jednemu z braci. Potem się odwrócił i ruszył w górę. Drugi zakonnik zawahał się.

– Szybko! – pogoniłem go.

Wreszcie mnie posłuchał.

Zostałem sam z bratem Arnoldem, który w międzyczasie osłabł i uspokoił się. Oszołomiony stał przy ścianie, ze szklistym, nieobecnym spojrzeniem i mamrotał coś bez ładu i składu.

– Wtedy przystąpił kusiciel i rzekł do Niego… – szeptał, by zaraz wybuchnąć mrożącym krew w żyłach krzykiem: – Odejdź, szatanie! Idź precz!

Po chwili zjawili się kolejni zakonnicy. Zbiegali po schodach, tłocząc się w ciasnym pomieszczeniu. Ich twarze zdradzały przerażenie i strach.

Po nich wrócił brat, który pierwszy wybiegł z piwnicy i przyniósł kilka czystych ręczników. Zaraz za nim pojawił się brat Mauritius, klasztorny infirmarius, i ojciec Martinus. Przeor jednym spojrzeniem ocenił sytuację w piwnicy i natychmiast odesłał wszystkich, którzy nie byli potrzebni przy ratowaniu brata Arnolda.

Zakonnik leżał spokojnie, kiedy opatrywano mu ranę. Ubytek krwi musiał go poważnie osłabić. Ja przycupnąłem w tym czasie na schodku i dopiero wtedy poczułem, że drżę na całym ciele. Krew niedoszłego samobójcy była wszędzie – na mojej twarzy, dłoniach i na habicie. Miałem wrażenie, że cały się lepię. Dopiero po kilku głębokich oddechach poczułem się na tyle dobrze, by znów zacząć normalnie funkcjonować.

W nocy znów męczyły mnie koszmary, które nie znikały z mojej głowy w pierwszych sekundach po przebudzeniu, lecz trwały tam dalej, wyraźne jak wspomnienia rzeczywistych zdarzeń.

W moim śnie biegłem krużgankami, kiedy usłyszałem czyjś głos. Ktoś krzyknął coś, czego nie mogłem zrozumieć. Miałem wrażenie, że ta osoba musiała być bardzo daleko. Po kilku krokach zauważyłem przed sobą jakiś cień – prawdziwy, nie rozedrgany czy niewyraźny obraz czegoś.

Kiedy podszedłem bliżej, okazało się, że to mnisi w białych szatach. Stali tak, oparci o ściany, każdy w nasuniętym na głowę kapturze. Wtedy jeden z nich obrócił głowę i spojrzał na mnie. Zamiast twarzy miał trupią czaszkę. Spuściłem wzrok; z rękawów, zamiast rąk, sterczały zbielałe kości szkieletu.

W habitach pod ścianami stały kościotrupy.

Nie wiem, dlaczego, ale ten widok mnie nie przestraszył. Miałem wrażenie, że wcześniej musiałem się liczyć z takim obrotem spraw: że na korytarzu spotkam zastęp kościotrupów w habitach. Kilka chwil później poczułem nowy zapach, intensywny i gryzący, i jednocześnie głos z daleka zmienił się w błagalne zawodzenie. Mimo to, wciąż nie mogłem zrozumieć poszczególnych słów.

Niczym gęsta mgła otoczył mnie gryzący dym i w jednej chwili zniknęły krużganki i mnisi. Czy tak pachniało kadzidło? Wtedy woń stała się przeraźliwie słodka i przenikliwa. Rzuciłem się do biegu – poruszałem się naprzód, schodami w dół, ale nie mogłem się uwolnić. Nagle zrozumiałem, co nie dawało mojemu nosowi spokoju. To była woń rozkładającego się ludzkiego ciała.

Ułamek sekundy później zapach zniknął, a wraz z nim dym, który mnie otaczał i zasłaniał widok. Ponownie znalazłem się w jakiejś sali. Pomieszczenie było nisko sklepione i zastawione skrzyniami i workami. Biegiem znalazłem się po drugiej stronie i przez zwieńczone łukiem przejście wszedłem do kolejnego pomieszczenia, znacznie większego niż poprzednie. Gdzieś w oddali drżał płomień pojedynczej świecy, wyławiając z ciemności kształty wielgaśnych beczek. Wszedłem do środka; ostrożnie, niepewny, po co to robię. Głos stał się nieco wyraźniejszy, ale wciąż nie mogłem nic zrozumieć.

Sen skończył się nagle jak ucięta nitka, a ja ze strachem poderwałem się z łóżka.