Mam nadzieję, że nie muszę opowiadać całego filmu? Dla przypomnienia. W 1536 roku młody MacLeod wyrusza w swój pierwszy bój. Pomimo śmiertelnych ran, wraca do świata żywych i – jak to zwykle bywało w tamtych czasach – zostaje posądzony o kontakty z diabłem, siłami nieczystymi i całą masą innych plugastw. Wypędzony z wioski, znajduje ukojenie dopiero w ramionach pięknej Heather, z którą wiedzie szczęśliwe życie do chwili, gdy na horyzoncie pojawia się Sean Connery w cudacznym stroju i rzecze: „Nie możesz utonąć głupcze. Jesteś nieśmiertelny!”. Widz, oglądający film po raz pierwszy, wstrzymuje oddech: „zaczęło się”.
Do historii Connora MacLeod wracam bardzo często. Nie myślcie jednak, że takim poważaniem cieszy się każdy film ze szczyptą fantastyki. Nikt mnie nie zmusi do wielokrotnego oglądania zielonego potwora, czy pająka bujającego się na linie. Przy całym szacunku ale nie dorastają oni do pięt bohaterowi w kraciastej spódniczce. Dlaczego?
Co sprawia, że mam słabość do przygód Szkota? Przede wszystkim fabuła. Nie śmierdzi pieprzeniem bez sensu; prosta historia z jasnym podziałem na dobrych i złych. Nie jest przeładowana efektami specjalnymi, dowcipnymi dialogami (jakich pełno w dzisiejszych hitach pokroju Iron Mana), czy długonogimi blond pięknościami. Pomimo braku tych wszystkich „plusów”, Nieśmiertelny jest uważany za jeden z najlepszych filmów w historii kina fantasy. Osobiście jego sukces przypisałbym świetnej grze Christophera Lamberta oraz motywowi wiecznego życia, który od wieków urzeka nie tylko wielkich, ale także maluczkich tego świata. Co ja gadam, nadal fascynuje. Wystarczy spojrzeć na repertuar multikin, czy pospacerować po najbliższej księgarni. Idea nieśmiertelności, eksponowana przez dzieci nocy, nie robi jednak na mnie wrażenia.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o muzyce w Queen czy dokonaniach Michaela Kamena. Wierzę, że nikogo nie trzeba przekonywać do fenomenalnego Freddiego Mercury’ego i jego kumpli z zespołu. Takie przeboje jak Princes of the Universe czy Who Wants to Live Forever na stałe wpisały się w historię rocka. Posłuchajcie. Nie potrzeba słów.
„There can be only one”
Autorem recenzji jest Sylwester „Sharin” Kozdrój.